sobota, 26 grudnia 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 22.

Słodkie pocałunki w Kłodzku










© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Jeszcze kiedy sekretarzem komuny był Gomułka, a więc prawie tak dawno jak za caratu, zrealizowano w warszawskiej wytwórni filmowej film „Prawo i pięść”, nie, nie, Gomułki w tym filmie nie było, zresztą kto by zapłacił za bilet żeby na tego łysola popatrzeć, a wreszcie Gomułka to w ogóle nie mógł, nie powinien być, nawet za komuny, pokazany w filmie zawierającym w tytule słowo „prawo”. Bo poza tym, że w swoich mowach mędził potwornie, nie do wytrzymania, to był komunistycznym tyranem i ten swój socjalizm wprowadzał ręką ciężką.
Obejrzałem „Prawo i pięść” po latach, już w wolnej Polsce, nie dlatego, że grał tam Holoubek, tylko dlatego że był to polski western. Obejrzałem i zachwyciłem się, i samym Holoubkiem i czystością obrazu, i, a właściwie przede wszystkim, zachwyciłem się miasteczkiem.
Żeby objaśnić dlaczego zachwyciłem się miasteczkiem, muszę powiedzieć kilka słów o akcji filmu, oczywiście opowiadając na pewno coś przekręcę, bo minęło tyle lat, nie wszystko pamiętam, a do internetu zaglądać nie chcę, ponieważ swojego wrażenia z filmu nie chcę skalać.
Akcja filmu dzieje się kilkanaście dni, czy kilka tygodni po zakończeniu drugiej wojny, a więc w maju lub czerwcu roku 1945., dzieje się w poniemieckim miasteczku, na dolnym Śląsku, miasteczku opustoszałym, bo mieszkańcy niemieccy już przed Sowietami uciekli, a Polacy jeszcze nie dotarli. Gdzieś na początku filmu oko kamery ustawia się w planie dalekim i wędruje wokół miejskiego ryneczku, a ryneczek jest nie tak, jak powinien być, bo jest tylko bezruch, tylko cisza, pod weneckim oknem ratusza stoi jakaś rozbebeszona skórzana kanapa czy fotel, no i wszędzie walają się jakieś śmieci, jakieś papiery, jakieś szczątki czegoś, co było kiedyś całe. Nie ma więc nic poza zamkniętą przez niskie kamieniczki zaśmieconą pustką.
Operator, ktokolwiek to był (nie wiem kto), uchwycił inność pustki tego miasteczka, powiedział widzowi, nie, nie to że powiedział, wepchnął widzowi do gardła to, że coś, coś niezwykłego, musi się wydarzyć. Może robiąc to operator poprostu szedł za konwencją westernu, to jest możliwe, może miał w pamięci sekwencje High Noon  z Gary Cooperem, albo może był operatorem genialnym. Tak czy inaczej film znalazł się na liście moich emocji zaraz po żeglarstwie, i znalazł się nie tylko z powodu tego bezruchu i ciszy, czy Holoubka, ale też dlatego, że tuż po maturze wylądowałem na kilka miesięcy w Kłodzku, i kiedy na ekranie pokazały się pierwsze obrazy „Prawa i pięści” odrazu wiedziałem – to kręcili na rynku w Kłodzku,  bo umiałem wyobrazić sobie kłodzki rynek w konwencji westernu. Kiedy wyszedłem z kina i oprzytomniałem, to przypomniałem sobie Kłodzko dokładniej i zdałem sobie sprawę że to nieprawda, to nie było Kłodzko tylko jakieś inne śląskie miasteczko, ale wciąż była to trochę prawda, a trochę nieprawda - akurat miesiąc wcześniej kolega studiujący matematykę opowiedział mi o logice trójwartościowej, gdzie coś albo jest, albo nie jest, albo trochę jest i nie jest. I tak było z Kłodzkiem – w mojej świadomości było tym filmowym miasteczkiem i nie było.
Dodam, że ten mój kolega powiedział mi jeszcze, że na przykład studia na wydziale geografii łatwo zdefiniować w ramach logiki trójwartościowej – bo geografia trochę jest, ale raczej nie jest nauką, a więc takie studia trochę są ale raczej nie są studiami.
- Chodzi o proste fakty, o precyzję, a nie o to że studiujesz właśnie geografię – dodał.

# # #

Żeby opowiedzieć to co chcę, muszę poskakać po moim, według mojego kolegi, nie zawsze udanym życiorysie, przenoszę się więc do tego lata kiedy skończyliśmy z Rudą studencką praktykę w firmie geodezyjnej we Wrocławiu i mieliśmy pieniądze na jakiś tydzień, no może sześć dni – to była wypłata za praktykę – żeby być razem, bo być razem to jest najważniejsza rzecz w życiu jak się jest młodym i się kogoś kocha. Ustaliliśmy, że pojedziemy do Kłodzka, bo to nie było tak daleko, a jeszcze powiedziałem Rudej, że jest tam most z sześciu posągami, most niedługi i taki, że pod każdym posągiem można się całować. Dodałem, że pod posągiem Świętego Ksawerego, patrona Kłodzka będziemy się całowali dwa razy, bo patronowi to się należy. Informację o Kłodzku uzupełniłem wiadomością, że niedaleko od mostu w ciemnej piwnicznej izbie udziela porad sercowych wróżka Ambrozja ze swoją kryształową kulą i kartami tarota, wprawdzie o żadnej wróżce w Kłodzku nie wiedziałem, ale to ulotne zadumanie kojarzące się z wróżbą, z tym co nastąpi, jest tym, na czym miłość rozkwita.
Wracając do Św. Ksawerego, był jeszcze jeden powód dla którego należało go wyróżnić, a może nie wyróżnić, ale o tym za chwilę.
Więc tak właśnie zrobiliśmy, przyjechaliśmy do Kłodzka, wynajęliśmy pokój na Wodnej, i idąc od Wodnej posąg Świętego Ksawerego był ostatnim w pocałunkowej kolejce, a każdy pocałunek był na nowo i każdy miał smak miodu. Mało nam było pocałunków na moście i szliśmy całować się na Starówkę. Szedł z nami księżyc, miał się dopiero na pełnię, a Ruda była miedzianowłosą wersją dziewczyn Modiglianiego. Kiedy już dochodziliśmy do rynku to rozglądałem się czy nie zobaczę gdzieś przyczajonego filmowego Holoubka z parabellum w ręku, chociaż wiedziałem, że  nawet z Holoubkiem w roli szeryfa pocałunek Rudej nie mógł być jeszcze słodszy niż bez Holoubka, bo nie może być coś słodszego od tego co jest najsłodsze i to z filmowym Holoubkiem to znów była taka prawda i nieprawda, bo pamiętałem, że akcja filmu toczyła się cały czas za dnia i nie w Kłodzku.
Teraz mogę powiedzieć dlaczego Święty Ksawery, poza tym, że był patronem Kłodzka, dodatkowo zasługiwał na wyróżnienie go drugim pocałunkiem, zasługiwał, bo objechał pół znanego w jego czasach świata, a my marzyliśmy o podróżach, po to przecież studiowaliśmy geografię. Ale z drugiej strony nie zasługiwał, bo patronem podróżników nie został przez Kościół wyznaczony – patronem został inny, mniej znany święty, Julian Szpitalnik. Tak czy inaczej, kiedy całowaliśmy się pod figurą Ksawerego, siedzący u jego stóp kamienny Indianin – symbol podróży, przyglądał się nam z aprobatą.
Kłodzko od niepamiętnych czasów było bramą między północą a południem Europy, a stróżem tej bramy była wisząca nad miastem potężna twierdza, było więc Kłodzko dobrym miejscem do rozmowy o podróżach i o podbojach. Podbojami, choć jako Polacy, wielokrotnie nimi doświadczeni, powinniśmy, nie interesowaliśmy się, mówiliśmy więc o podróżach, o tym, co widział Święty Ksawery, o Goa, Malakce, Molukkach i Kioto, a potem o innych podróżnikach i o Hong Kongu, Timbuktu, Johannesburgu, San Francisco, o Arktyce i Antarktydzie.
- Będziemy tam – mówiliśmy sobie – nie wszędzie, ale będziemy.
A potem patrzyliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że najlepiej jest nam tu, razem, w Kłodzku i żadne z nas nie chciało powiedzieć tego, że kończą nam się pieniądze i trzeba będzie wyjeżdżać.
Tego przedostatniego dnia czekałem, czekałem niecierpliwie kiedy Ruda wróci z miasta i myślałem jak pięknie będzie wyglądała w blasku świec, w tej jej czarnej sukience na ramiączkach i z jej jedyną biżuterią, biżuterią z której była dumna  - naszyjnikiem z perełek. Czekałem bo miałem dla niej niespodziankę, bo pod okiem patrzącego podejrzliwie na moje dżinsy maitre’d, zamówiłem stolik w eleganckiej restauracji w staromiejskim hotelu, tego obok którego przez te kilka dni często przechodziliśmy, zamówiłem, bo moja dziewczyna zasługiwała na najlepsze co byłem w stanie zrobić.
- Byłam u wróżki, nie nazywa się Ambrozja, tylko Rozalia i nie wróży w piwnicy, tylko na parterze – powiedziała Ruda, kiedy stanęła w drzwiach - wyobraź sobie, powiedziała mi, że zostanę w Kłodzku jeszcze przez tydzień. Z tobą.
- Zostaniemy – powiedziałem i położyłem na stole kupkę banknotów. Ruda podeszła do stołu, spojrzała na pieniądze:
- Sprzedałeś laptop? Twój laptop? Twój skarb? Żeby zostać? – zapytała z niedowierzaniem.
Kiwnąłem głową.
- A moje perełki bardzo się wróżce spodobały. Bo ja tak jak ty - też sprzedałam – powiedziała Ruda i dodała do leżących na stole pieniędzy swój zwitek banknotów.

KONIEC


Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".

Przed Świętami wraz z życzeniami Wesołych Świąt przesłałem czytelnikom śmieszną historyjkę. Zerknij tam.

Za tydzień: "Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Komitet Obrony Demokracji liczył tydzień temu 50806 członków. Szukaj go na Facebooku. 

sobota, 19 grudnia 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 21.

Rafał, Churchill i inni, dokończenie


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Było jedno interesujące zajęcie - pisanie na maszynie. Rafał przepisywał z Bajek Andersena i innych dziecinnych książek. Robił to pierwszej wojennej zimy i chyba nauczył się w ten sposób trochę czytać, choć nie był tego tak całkiem pewien, bo dużo tekstów znał na pamięć. Ponieważ taśma maszyny była dwukolorowa - u góry czerwona a na dole czarna, Rafał mógł pisać ważniejsze części tekstu na czerwono. To zadowalało jego poczucie estetyki.
Przed wojną i aż do wiosny 1940 roku, obok maszyny do pisania, maszynki do papierosów i telefonu stało w biurze radio. Na wiosnę 1940 roku zabrali je Niemcy. Przyszli wieczorem, przed siódmą, bo światło jeszcze było. Było dwóch Niemców w cywilu, jeden w mundurze, z karabinem, i do tego tłumacz, o którym mama póżniej mówiła - "ten czeski tłumacz". Kiedyś pani Morawska zapytała:
- Skąd pani wie, że to byl Czech?
- Jestem o tym przekonana. Nie lubię Czechów za Zaolzie.
- Ostatnim razem to myśmy im wzięli Zaolzie, a nie oni nam - zauważyła pani Morawska.

Niemcy, po natarczywym dobijaniu się, wtargnęli do mieszkania, gdy tylko mama otworzyła drzwi. Wyższy z cywilów sprawdził coś w cienkiej książeczce i zapytał:
- Wo ist Felix Kozlowski?
- Gdzie jest Feliks Kozłowski? - przetłumaczył Czech. Cywil sprawdził w książeczce i powiedział:
- Kapitan Felix Kozłowski? Redaktor Felix Kozłowski?
Maciek trącił Rafała w plecy i szepnął;
- Oni są z Gestapo.
Mama Rafała, jąkając się, powiedziała że we Wrześniu 1939 roku ojciec był na froncie wschodnim i dostał się do niewoli u bolszewików. Jest w obozie jenieckim w Kozielsku, koło Smoleńska.
- Rafał, przynieś pocztówki od tatusia - powiedziała. Dwie pocztówki od ojca, wyproszone od mamy, Rafał trzymał w swojej szufladzie. Były niecodzienne, inne niż te od rodziny z Lublina, czy Krakowa. Na tych ostatnich Rafał mógł łatwo przeczytać na znaczku "General Governement". Te od ojca miały jakieś dziwne litery, których nigdzie indziej Rafał nie widział.
Mama Rafała trzęsącymi się rękami pokazała Niemcom pocztówki. Uznawszy że ojca Rafała nie ma, Niemcy stracili zainteresowanie i ze znudzeniem rozglądali się po pokoju. Oczy wyższego Niemca wędrowały przez półki biblioteki i zatrzymały się na maszynie do pisania. Ożywił się i powiedział coś do Czecha.
- Herr UnterKomissar postanowił że zostanie zrobiona rewizja - przetłumaczył Czech.

W biurze znaleźli radio.
- Proszę panów - powiedziała mama Rafała - ja od wojny nie włączam radia, bo nie mam pieniędzy na elektryczność.
Czech powiedział że sprawa jest poważna. Herr ReichsMinister Dr Frank przywiązuje ogromną wagę do wykonywania zarządzeń władz niemieckich w Generalnej Gubernii. Herr ReichsMinister uważa że porządek prawny jest najważniejszy.
- Dla tych, którzy tak jak pani i ja, wiedzą że Dr. Frank jest prawnikiem, jest jasne, że jego opinia jest skutkiem zarówno decyzji naszego Fuhrera, jak i zawodowej preferencji samego Dr. Franka - ciągnął dalej Czech.
Mama Rafała była coraz bardziej zaniepokojona
- Proszę pana, bardzo proszę, niech pan coś zrobi. To radio nie działa, mąż przed wyjazdem na wojnę poprawiał coś w nim i wyjął wszystkie lampy - Tu mama otworzyła szufladę, do której nie wolno było Rafałowi zaglądać, a w której leżały błyszczące lampy radiowe.

Czech zastanawiał się przez chwilę.
- Herr UnterKomissar - tu Czech pokazał głową na wyższego Niemca, który właśnie uruchomił mechanizm przełączania taśmy z czarnej na czerwoną i leniwie stukał w klawisze maszyny do pisania rujnując ostatnie dzieło Rafała - jest bardzo uczulony na przestrzeganie prawa. Zachodzi tu jednak pytanie, czy rzeczywiście posiada pani radio, czy też jest to stek starych nieużywanych części radiowych. Spróbuję zapytać Herr UnterKomissar co on o tym myśli.
Tu Czech wdał się w rozmowę z wysokim Niemcem. Pokazał na radio, wyjęte lampy i  na mamę, Rafała i Maćka. Niemiec machnął ręką i wziął pod pachę radio. Powiedział coś do Czecha. Czech podniósł sztywne pudło maszyny do pisania załadował maszynę do pudła i podał Niemcowi do drugiej ręki. Czech zwrócił się do mamy Rafała:
- Herr UnterKomissar zdecydował że nieużywane części radiowe będą skonfiskowane.
Drugi Niemiec rozejrzał się dookoła i podniósł ze stołu gramofon. Czech sięgnął po niebieski metalowy syfon który sam robił wodę sodową. Wyraźnie zbierali się do odejścia. Żołnierz nerwowo rozglądał się dookoła, próbując znaleźć coś ruchomego. 
- Proszę pana - zaprotestowała mama. - Dlaczego panowie zabierają nasze rzeczy? Co ja powiem mężowi jak wróci?

Niższy Niemiec zrozumiał bez tłumaczenia, spłoszył się, odstawił gramofon i sięgnął po trzymany przez Czecha syfon. Czech ociągając się oddał go Niemcowi. Mama zaczęła głośno wyrzekać. Wyższy Niemiec wydawał się wahać. Spojrzał na trzymane w ręku pudło z maszyną do pisania i powiedział coś ostro do Czecha. Czech zwrócił się do mamy:
- Proszę pani, Herr UnterKomissar mówi że w każdej chwili może panią aresztować. A za posiadanie radia grozi kara śmierci.
Mama załamała ręce. Czech powiedział:
- No to do widzenia - spojrzał na swoje puste ręce i sięgnął po płyty gramofonowe. Mama przełknęła: - To jednak pan też?
- Proszę pani - powiedział Czech - Zrobiłem pani przysługę. Oni mogli panią rozstrzelać. A to tylko płyty. Ach te wasze polskie kabarety. Lubię Ordonkę, Zimińską.
Zrezygnowana mama powiedziała - Nie mam teraz kabaretów w głowie.

Niemcy byli już w korytarzu, żołnierz otwierał drzwi. Rafał musiał coś zrobić. Nie mógł dopuścić do utraty maszyny do pisania, a nie można było liczyć na pomoc mamy. Gdyby mógł odwrócić na króciutki moment uwagę Niemców, może udałoby mu się schować maszynę. Powiedział do tłumacza:
- Panowie nie zrewidowali służbówki, a tam jest jeszcze dużo rzeczy.
Służbówka miała oddzielne wejście z klatki schodowej.
Maciek zasyczał: - gazetki, durniu. Mama zzieleniała. Rafał o chwilę za późno uświadomił sobie, że w piecu w służbówce są ostatnie gazetki. Czech powiódł oczyma po wyraźnie zszokowanej mamie, przestraszonym Maćku i speszonym Rafale. Powiedział:
- Niech pani jeszcze raz wytłumaczy dzieciom co to jest wojna - i wyszedł za Niemcami.

* * *

W ten to sposób Rafał stracił maszynę do pisania. Strata nie była dotkliwa w lecie, kiedy było dużo zabaw na podwórku. Teraz, kiedy zaczynała się zima Rafał odczuwał ją dotkliwie. Może dlatego, a może z innych przyczyn, Rafał zainteresował się polityką. Wiedział już kim jest Hitler, a kim Churchill, wiedział też, że ostatnio Niemcy napadli na swoich dotąd serdecznych przyjaciół - bolszewików. Wiedział że Niemcy są źli; jak mówiła pani Morawska, gdyby rewizja zastała ojca w domu, to już byłby rozstrzelany, jak inni aresztowani. Bolszewicy też chyba byli źli - trzymali ojca w niewoli i nie pozwalali mu pisać listów do domu. Zima mijała głodno i nudno.

Pewnego dnia na wiosnę mama otworzyła list z Lublina i powiedziała:       
- Jedziemy na wieś.... To znaczy do Lublina - wujostwo mają folwark, który leży w granicach miasta - objaśniła widząc niezrozumienie w oczach Rafała.
Już pierwszego dnia w Lublinie ciocia powiedziała:
- Trzeba Rafała trochę odżywić. Musi być silny żeby pracować przy żniwach.
- Jajecznicą na boczku ? - ucieszył się Rafał.
- No, nie codziennie, śniadanie będzie na zmianę - jajecznica i płatki owsiane. Dziś wieczorem przy kąpieli obejrzymy ciebie i zobaczymy co ci brakuje. Wtedy będziemy wiedzieli co trzeba zrobić.

Rafał nie miał ochoty na oględziny, wiedział że nie wypadną one dobrze. Był chyba jeszcze chudszy, niż wtedy. kiedy podsłuchał panią Morawską, a krosty wcale nie znikły. Wprawdzie próbował zawsze chodzić wyprostowany, ale co będzie jak ciocia powie - Rafał się garbi. Albo kiedy powie - suchoty. Wtedy nie ma już ratunku.
Oględziny nie wypadły jednak najgorzej. Ciocia nie mówiła nic o garbieniu się, o krostach powiedziała, że damy sobie z nimi radę później. Wujek powiedział że Rafał ma prawą rękę silniejszą niż lewą, ale że temu też się zaradzi. Pokazał Rafałowi swoje muskuły i objaśnił, że to od ciągnięcia wody ze studni. - Powinieneś spróbować, jak twoje muskuły się rozwiną, kiedy będziesz ciągnął wodę - powiedział. Po kąpieli Rafał chciał iść ciągnąć wodę, ale wujek powiedział że może to zrobić rano.

Króliki były w klatkach wzdłuż ściany stajni. Niektóre były szare, z kłapczastymi uszami, inne były czarne, ale najpiękniejsze były angory, białe, z czerwonymi oczyma i prawie przezroczystymi uszami, w których przeświecały delikatne żyłki. Rafał spędzał przy klatkach długie godziny. W końcu wuj powiedział:
- Ten duży angora może być twój, pod warunkiem, że znajdziesz dla niego dobre imię i będziesz się nim opiekował.
- Nazwę go Churchill.
Wujek pomyślał chwilę:
- Czy wiesz co to jest konspiracja i co to jest pseudonim? 
- Konspiracja jest przeciwko Niemcom, którzy są źli, i nikt nie powinien mówić o konspiracji przy obcych. Pseudonim to jest co używa się w konspiracji, zamiast prawdziwego nazwiska, żeby Niemcy nie wiedzieli.
Wujek powiedział, że widzi, że Rafał zna się na konspiracji. Wobec tego Churchill będzie pseudonimem królika. Jak królik ma pseudonim, to nie musi mieć nazwiska, bo przy obcych może być po prostu królikiem.
- Jak będzie rewizja, to ja schowam Churchilla w stodole - powiedział Rafał.

Mijały letnie miesiące, zaczęły się żniwa, prowadzone przy gorliwej pomocy Rafała. Ciocia co tydzień ważyła Rafała na dużej gospodarskiej wadze, aby sprawdzić czy przybywa mu wagi. Rafał natomiast, choć nie zawsze było to łatwe, ważył Churchilla, żeby sprawdzić czy dobrze się nim opiekuje. Obu waga przybywała. W środku lata krosty Rafała znikły.
W polityce Rafał nauczył się nowego nazwiska. Ciocia z wujkiem często rozmawiali o generale Sikorskim, co był w Londynie, ale dowodził polskimi armiami w Rosji, Afryce i Anglii.
- Boję się, że ta wojna nigdy się nie skończy - mówiła ciocia.
- Niemcy są na krawędzi. To ich ostatni wysiłek, rozpędzili się za daleko. Amerykanie wygrali wielką bitwę morską u wyspy Midway i odtąd będą panowali na Pacyfiku. Wojsko polskie wychodzi z Rosji i wróci do kraju z Zachodu, razem z Rafała ojcem - pocieszał ciocię wujek.

Aż któregoś wieczoru Rafał znów spróbował opowiedzieć sobie bajkę o czarodzieju. Był to wieczór po dobrym dniu. Tego dnia po raz pierwszy Rafał wyciągnął dziesięć wiader wody ze studni, i wujek powiedział, że takie coś, to jemu samemu rzadko się udaje. Czarodziej Rafała miał elegancki cylinder, był w dobrym humorze i już, już był blisko żeby zrobić dobry uczynek. Wciąż jeszcze czegoś mu brakowało. Rafał głowił się co to mogło być. I raptem zrozumiał. Każdy czarodziej musi mieć w swoim kapeluszu królika.

Churchill był dokładnie tym, co było potrzebne. Teraz czary były łatwe. Czarodziej zamienił złego smoka w kłębek dymu, a zbója Madeja, który był podobny do wysokiego Niemca przywiązał do madejowego łoża. Po nakarmieniu siedmiu głodnych braci, czarodziej zatarł ręce i powiedział:
- Komu jeszcze potrzeba dobrych uczynków ?
Rafałowi podobała się ta bajka. Muszę pamiętać żeby opowiedzieć ją mamie, kiedy wrócą do Warszawy. Może do tego czasu wojna już się skończy, pomyślał i zasnął.    

KONIEC 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".

W poprzednim poście wraz z życzeniami Wesołych Świąt przesłałem czytelnikom śmieszną historyjkę. Zerknij tam.

Za tydzień: "Słodkie pocałunki w Kłodzku". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Komitet Obrony Demokracji liczył dwa dni temu 48783 członków. Szukaj go na Facebooku. 

piątek, 18 grudnia 2015

Życzenia Świąteczne (na wesołą nutę)

W drzwiach stał Święty Mikołaj.
- Tu nie ma dzieci – wnuki też już podrosły i mieszkają same - powiedziałem.
- Ja do pana – powiedział Mikołaj – wejdźmy do środka bo ciasno.
Rzeczywiście na podeście było tłoczno, bo za Mikołajem stało sześć reniferów zaprzężonych do potężnych Mikołajowych sań. Na tyle sań leżały worki z prezentami. Uwagę moją przyciągnęła leżąca na przednim siedzeniu ogromna barania szuba.
 – Pewnie to nią okrywa się Mikołaj pośród swych gwiezdnych wojaży - pomyślałem.
Mikołaj kiwnął głową:
- Tak, bywa tam zimno. Na przykład koło Saturna – w średniej minus sto dziewięćdziesiąt trzy stopnie.
Ocknąłem się:
- Ależ proszę, proszę bardzo do środka. Choć tam też będzie ciasnawo. Wie pan, panie Święty Mikołaju, to było budowane za Gomułki, metraże wtedy były bardzo oszczędne.
- Wiem, wiem, panie Andrzeju – chyba mogę się tak do pana zwracać? – Mikołaj przerwał i po chwili ciągnął dalej:
- Wiem, pana budynek dostał wtedy tytuł Mister Warszawy. Nowoczesne rozwiązania, zsypy do śmieci, nie jedna a dwie windy w jednym budynku.
- Zsypy – pomyślałem – a może jak Mikołaj jest Święty, to mógłby coś poradzić na te karaluchy.
- Nie panie Andrzeju – Mikołaj pokiwał przecząco głową - na karaluchy sposobu nie mam. Nawet u nas ...
Mikołaj przerwał, pogodna dotąd twarz posmutniała.
- No tak – pomyślałem -w niebie każdy zsyp to kilometry a może i całe lata świetlne.
- Ale do rzeczy – powiedział Mikołaj – na ciasnotę sposób mam.
Spoglądając na sanie z reniferami złożył zaciśniętą pięść prawej dłoni w lewą powiedział:
- Zoom minus 10.
Na moich oczach zaprząg zmniejszył się dziesięciokrotnie. Stukając maluteńkimi kopytkami renifery wspięły się na próg i wciągnęły sanie do mieszkania.
Oniemiałem. Przecież to nie był tak często używany przeze mnie zoom kamery cyfrowej. To był zoom rzeczywistości. Z renifera pełnego rozmiaru do wielkości myszki. To było moje wydarzenie roku, a może i więcej niż roku. Musiałem spróbować, w takiej sytuacji nie można być tylko widzem.
Zacisnąłem prawą dłoń w lewej i w myślach powiedziałem:
- Zoom plus pięćdziesiąt.
- Nie, nie panie Andrzeju, tak nie można – trzeba być realistą, trzeba uważać na metraż. A w ogóle to jestem u pana w ramach public relations – powiedział Mikołaj.
- Ale pan czyta w moich myślach.
- Tak, to bardzo łatwe, nie ma o czym mówić. A wracając do zoomu, to może pan spróbować takiego malutkiego zoomika – plus dwa. No śmiało. I nie musi pan aż tak zaciskać dłoni. To niezdrowe, pan dużo pracuje z komputerem, trzeba dłonie oszczędzać.
- A minus cztery?
- No... Może być, ale nie na moich przyjaciołach z zaprzęgu.
Znów zacisnąłem prawą dłoń w lewej i powiedziałem:
- Zoom minus cztery.
Tylko że tym razem w zaciśniętej prawej dłoni trzymałem wezwanie do zapłaty pożyczonej kiedyś z banku kwoty sto tysięcy złotych.
- W końcu będą to radosne i wolne od trosk Święta – pomyślałem.

CZEGO I WAM, DRODZY PRZYJACIELE SERDECZNIE ŻYCZĘ.


Numer 21 Festynu Opowiadań ukaże się regularnie - w tę niedzielę.

Komitet Obrony Demokracji liczy obecnie 48783 członków. Szukaj go na Facebooku.

sobota, 12 grudnia 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 20.

Rafał, Churchill i inni, 1/2

         

         

© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)


Późną jesienią 1941 roku Rafał Kozłowski skończył sześć lat. Któregoś dnia, w połowie grudnia cała rodzina, to jest mama, Rafał i Maciek, siedziała w kuchni w mieszkaniu przy ulicy Madalińskiego w Warszawie.

Musiało być już po siódmej wieczorem, bo nie było światła elektrycznego. Tej jesieni Niemcy zadecydowali, że elektryczność będzie wyłączana o siódmej, a godzina policyjna będzie zaczynała się o dziewiątej. Rafałowi wydawało się to głupie, bo jak można sprawdzić czy już jest godzina policyjna, kiedy wszędzie jest ciemno.

- Lepiej żeby wyłączali elektryczność o dziewiątej. Wtedy każdy by wiedział że już nie wolno chodzić po ulicy, i Niemcy nie musieliby nikogo rozstrzeliwać - przekonywał Rafał mamę. 
Mama Rafała poczerwieniała, przełknęła, zastanowiła się i powiedziała że jak Rafał dorośnie to będzie lepiej pewne rzeczy wiedział.

Jedynym oświetleniem kuchni był palnik gazowy. Trzy miesiące wcześniej mama Rafała odkryła, że wyjmując ruchome części palnika, można powiększyć wysokość płomienia gazu, a także jego jaskrawość. W kuchni było ciemnawo, cienie układały się na ścianach w fantastyczne wzory. Było fajnie, można było mówić o duchach. Rafał dziwił się że sąsiadce z tego samego piętra, pani Morawskiej, nie podobało się takie oświetlenie:

- Pani Zofio, czuję dziwny zapach. Te spaliny są niezdrowe. Dzieci się zatrują.

- Pani chyba nie chce zrozumieć, że to jest najbardziej wydajne rozwiązanie - odpowiadała mama Rafała - zarazem ogrzewanie i oświetlenie. To nie może być aż tak bardzo niezdrowe. A poza tym palimy tylko jeden palnik.

- Idź przynieś chleb i marmoladę z lodówki - powiedziała Rafałowi mama. 

Lodówka stojąca w jadalnym i wyłączona z kontaktu służyła jako spiżarka. Niewiele było w niej do trzymania.

Pogrążone w ciemnościach mieszkanie kojarzyło się Rafałowi z niedostępną dżunglą. W drodze powrotnej Rafał wcielił się w Robinsona Crusoe na myśliwskiej wyprawie w głąb bezludnej wyspy. Powrót z łupami polowania - bochenkiem czarnego chleba w jednej a marmoladą w papierze w drugiej ręce - był trudny. Rafał ostrożnie posuwał się do przodu, przebiegając w myśli czyhające zasadzki. Najpierw było sześć krzeseł, zwykle stojących przy stole, ale niekiedy zdradziecko wysuwających podstępne, ludożercze mackonogi nawet na pół metra od stołu.  O stole nie wolno było zapomnieć - czaiła się tam, srebrzysta w ciągu dnia, tuba gramofonu, próbująca wessać lub co najmniej ukąsić nieostrożnego podróżnika. Z poprzedniego spotkania z tubą Rafał wyniósł rozbity nos a  środkowa partia tuby łatwo widoczną szramę. Stojąca obok gramofonu maszynka do robienia papierosów była równie niebezpieczna. Spadając ze stołu maszynka atakowała dotkliwie palce u nóg, szczególnie paznokcie. Dalej wzdłuż ściany, w rogu pokoju był piec, z dużymi brązowymi kaflami. Kafle pieca miały dziwny wzór. Kiedyś mama powiedziała że to wzór flamandzki i że to są stylizowane tulipany. Taki czy inny, Rafałowi wzór się nie podobał. Dzień później, gdy o cztery lata starszy brat Rafała, Maciek narzekał na dziury w butach Rafał powiedział o butach że są stylizowane. Dostał za to blachę w czoło.

Więc dalej był piec. Piec miał zwyczaj zdradliwie stawać na drodze tam gdzie się można go było najmniej spodziewać. Był zawsze zimny. Czasem mama ukrywała w  popielniku konspiracyjne gazetki, choć częściej chowała je do innego pieca, w służbówce. Następne były drzwi. Rafał nie zdążył wyliczyć sobie drzwiowych niebezpieczeństw gdy - stało się - zawadził o maszynkę do papierosów. Maszynka spadając uderzyła Rafała w rękę z marmoladą. Plusnęła rozpryskująca się o podłogę brunatna masa. Rafał odskoczył do tyłu. Tu dopadła go noga krzesła uderzając poniżej kolan i rzucając go na czworaki. Robinson Crusoe stawiał czoła gorszym przeciwnościom - pomyślał Rafał - ale nigdy się nie załamał. 

Mama i Maciek czekali w kuchni. Otworzyły się drzwi i po chwili, tyłem, na trzech łapach wmaszerował Rafał. Czwarta łapa, to znaczy ręka, trzymała chleb natomiast w zębach Rafała tkwił papier od marmolady. Rafał zatrzymał się i wymamrotał do drzwi:

- Marmara mupa.

Mama zawsze była dumna ze swojego opanowania. Zwykła mówić - żadnej paniki - tylko analiza, analiza, analiza. Zapytała:

- Chcesz powiedzieć że upadła ci marmolada ?

Rafał potakująco kiwnął głową. Dolna krawędź papieru dotknęła podłogi i przylgnęła do niej. Rafał szarpnął głową, papier napiął się jak cięciwa. Rafał szarpnął powtórnie, papier oderwał się od podłogi, zakreślił łuk i wylądował całą powierzchnią na twarzy Rafała. Rafał zapominając o trzymanym chlebie, sięgnął ręką do twarzy i pisnął boleśnie, gdy chleb uderzył go w nos.

- Synku - powiedziała łagodnie mama - chodź tutaj.

Delikatnie oderwała papier od twarzy Rafała.

- To co będziemy jedli ? - zapytał Maciek.

- Na kolację pozostał nam tylko chleb - i tak nie lubicie marmolady, bo tam nie ma ani cukru, ani śliwek, tylko buraki.

- A nie możemy zjeść co innego ?

- Nie, na dzisiaj nie mamy nic więcej. Nie było nic więcej na kartki. Ale za to przeczytam Wam rozdział z "W Pustyni i w Puszczy".

- Za to dostaniesz w łeb. a w dodatku masz marmoladę w uchu - powiedział Maciek.

* * *

Kilka miesięcy wcześniej mama Rafała znalazła pracę w fabryce cukierków. Kiedy mama zawijała cukierki w papierki, Rafał zostawał pod opieką pani Morawskiej.  Pani Morawska była gruba, jąkała się i zawsze wiedziała lepiej w co Rafał powinien się bawić. Tego dnia Rafał miał oglądać katalog dywanów perskich, dywanów, które przed wojną sprzedawał jej mąż.
      
- Ppopatrz - mówiła pani Morawska - jakie piękne wzory. Tto jest lew a tutaj jest kwiat.

Rafał nie widział żadnego lwa. Kwiat jeśli był, to krzywy i miał idiotyczne liście. W życiu Rafała było dużo nudnych rzeczy, takich jak oglądanie katalogu, a mało zabawek. Zabawki skończyły się zeszłej zimy, kiedy to mama wymieniła je u chłopów na jedzenie. Najbardziej żałował Rafał konia na biegunach. Wydawało mu się zresztą że koń na biegunach nie był na wsi na miejscu. Prawdziwe konie na pewno by go nie lubiły i kopały. Rafał wzdrygał się na myśl o kopnięciu przez prawdziwego ogromnego konia. Poza koniem Rafał żałował także hełmu strażackiego i trąbki.

Rafał ze znudzeniem przewracał strony katalogu i słuchał jak pani Morawska rozmawia z sąsiadką z trzeciego piętra.

- Oni mieli wsssszystkie pieniądze w kkakkao.

Rafał wiedział że pani Morawska mówi o jego rodzinie, bo od początku wojny mama ciągle narzekała na kakao. Początkowo nie dziwiło go to, bo nie lubił kakao, a szczególnie kożuchów z mleka. Później mama zaczęła mieszać kakao z pieniędzmi, i tego już Rafał nie mógł zrozumieć. Wreszcie kiedyś mama dostała list z kakao i wtedy okazało się że kakao to była Komunalna Kasa Oszczędności.

- Tttrzymali tam wszystkie pieniądze, bo dyrektor KKO był przyjacielem jej męża. Całą gotówkę wwwziął jej mąż na wojnę. - Ciągnęła dalej pani Morawska - Kiedy kończyło się oblężenie Warszawy, dzień przed wejściem Niemców KKO wypłacało wszystkie oszczędności. Tylko że trzeba się było tam dostać. Dyrektora nie było, bo też poszedł na wojnę, a gdzie tam się kobiecie dopchać do kasy w takiej panice. A Niemcy jak tylko weszli, to zamknęli kasy i zaraz potem wymienili pieniądze. Mąż nie wrócił z wojny. A teraz to co wolno wziąć miesięcznie to pięćdziesiąt nowych złotych.  Tyle co dwa bochenki chleba.

Rafał chciał zrobić papierowy samolot. Wprawdzie nie wiedział jeszcze dokładnie jak złożyć kartkę papieru, aby wyszedł kadłub samolotu ale postanowił spróbować. Papieru było pod dostatkiem - niektóre wzory dywanów w katalogu były tak bardzo brzydkie, że z pewnością nie powinny w ogóle tu być. Rafał wybrał taką stronę, wydarł ją i próbował złożyć, tak jak składał Maciek. Nie wychodziło, więc wydarł następną stronę. Przy wydzieraniu trzeciej strony zastała go pani Morawska.

- Nic..., nic..., nic... - zacinała się pani Morawska. Chyba chce powiedzieć że nic się nie stało - pomyślał Rafał.

- Nicpoń, nicpotem - eksplodowała pani Morawska - idż do kuchni i nie wychodź dopóki cię nie zawołam.                   

Przez uchylone drzwi Rafał słyszał jak pani Morawska mówi do sąsiadki:

- Jego naprawdę trudno lubić. Jeszcze z tymi krostami, z tymi cieniutkimi rączkami. Ja wiem, że to szkorbut, krzywica i niedożywienie.

Połowę stołu kuchennego zajmowała stolnica ze stożkiem białej mąki na środku. Rafał dotknął palcem wierzchołka. Strużka mąki zsunęła się w dół wzdłuż powierzchni stożka. Rafał zanurzył całą dłoń w mąkę. Mąka była miękka, ustępowała łagodnie pod palcami Rafała.

Pani Morawska ciągnęła:

- Wwwie pani, czasem tak mi go żal, ale jest tak brzydki i odpychający, jeszcze w tych ubraniach po starszym bracie. A w dodatku jeszcze taki przemądrzały. 

Podłoga wokół stołu pokryła się cienką warstwą mąki. Każde delikatne tupnięcie Rafała zostatwiało na podłodze precyzyjny ślad buta.

Pani Morawska ciągnęła dalej:

- Mmmiałam o nim taki straszny sen. Śniło mi się że ma suchoty. To wydawało mi się logiczne, przecież on się garbi jak suchotnik. Śniło mi się że widziałam go takiego malusieńkiego, bladego w łóżeczku i już nic nie mogło mu pomóc.

Rafał nie chciał słuchać dalej. Postanowił uciec. Pójdzie na ulicę, będzie chodził wyprostowany, bez żadnego garbienia się. Kiedy będzie po godzinie policyjnej, złapią go Niemcy. Kiedy będą go rozstrzeliwać on krzyknie do wszystkich:

- To wina pani Morawskiej. Ją trzeba rozstrzelać.

Tupał coraz mocniej, wiotkie obłoki mąki unosiły się w powietrzu. Przez mgłę ukazały się w drzwiach sylwetki pani Morawskiej z sąsiadką.

- Bboże ppprzenajświętszy. Mmoje klussski zmar... zmar...

- Pani kłamie, ja się nie garbię - krzyknął Rafał.

Pani Morawska zastygła z otworzonymi ustami:

- Oon wsszystko ssłyszał. Dddlaczego jja tyle paplę ?
Pani Morawska otoczyła Rafała ramionami.

- Dziecko, jjja tylko żartowałam. Nie wwwierz w to co mówiłam.

Rafał nie bardzo chciał uwierzyć pani Morawskiej. Poza tym nie chciał być tak blisko niej. Sam nie wiedział dlaczego pomyślał:

- Jak by ją chcieli rozstrzelać, to powiem żeby tego nie robili. I powiem pani Morawskiej - mmoże pppani iść dddo dddooo... dddommmu.

* * *
Zwykle Rafał budził się pierwszy. Kiedy mama i Maciek spali dalej, Rafał leżał w łóżku nudząc się. Nad łóżkiem wisiała przywieziona z przedwojennych wakacji w Zakopanem pomalowana jaskrawymi kolorami góralska płaskorzeźba Morskiego Oka. Jezioro miało kolor niebieski. Z pobytu w Zakopanem mieli ponadto, Maciek i Rafał, każdy po ciupadze. Ciupaga Rafała leżała teraz koło łóżka. Rafał sięgnął po nią, rozważając czy można ją zaliczyć do zabawek. Byłaby to wtedy jedyna zabawka Rafała. Mama bez wątpienia uważała że jest to zabawka, bo często, kiedy Rafał próbował się z mamą bawić, mówiła:

- Teraz nie mam czasu. Idź pobaw się ciupagą.

Były dwa możliwe sposoby używania ciupagi. Ciupagą można było walczyć, i jedynym dostępnym partnerem do walki był Maciek. Ale Maciek był cztery lata starszy, wiedział jak walczyć, i mówił że jest Janosikiem. W pierwszej walce tak uderzył Rafała w plecy, że Rafał ńie mógł się wyprostować co najmniej przez godzinę. Drugim sposobem było walenie ciupagą w przypadkowo wybrane przedmioty. Jednak kiedy Rafał bawił się waląc ciupagą w stół to dostał od mamy burę bo narobił szczerb.

Rafał przyglądał się ciupadze próbując zgadnąć co jeszcze można nią robić. Zauważył że wyciągając rękę może ciupagą dosięgnąć obrazu. Delikatnie puknął ciupagą w jezioro. O dziwo - w jeziorze ukazała się mała brązowa rybka, a z obrazu sfrunął malutki płatek farby. Następne puknięcie wykreowało drugą rybkę. Rafałowi odpowiadała znakomicie rola kierownika jeziora. Leniwie mnożył stado ryb i myślał o bajkach. Poprzedniego wieczora mama opowiedziała mu bajkę o dzielnym królewiczu. Królewicz spełnił trzy życzenia króla i w nagrodę ożenił się z królewną. Na końcu bajki było huczne wesele. Mama zapytała:

- Jest bal w ogromnej, pięknie udekorowanej sali, oświetlonej pięknymi żyrandolami. Pełno tam ludzi, są rycerze, paziowie, szlachta. Czy podobałoby Ci się tam ?

- Pewnie. Każdy chciałby być królewiczem - powiedział Rafał.

- Miałbyś wtedy piękny kapelusz z piórami i błyszczący kaftan. Czy widzisz tam siebie ?

Rafał zastanowił się.

- Nie, nie widzę. Tam jest dla mnie za ładnie.

Mama Rafała posmutniała. Kiedy mama odeszła, Rafał postanowił opowiedzieć jakąś bajkę sobie samemu. Rano mógłby powtórzyć ją mamie, co na pewno by ją rozweseliło. Na bohatera bajki wybrał czarodzieja. Niestety akcja szybko zatrzymała się, kiedy czarodziej nie potrafił wyczarować jedzenia i zabawek a Rafał nie umiał go do tego przekonać. Zasnął więc nie dopełniwszy swego celu. Teraz, rano, zastanawiał się dlaczego nie umiał namówić czarodzieja do spełniania dobrych uczynków. Może to dlatego, że czarodziej był niedobrym człowiekiem. Wszyscy naokoło mówili, że pełno jest niedobrych ludzi.

Maciek obudził się, kiedy Rafał wypełnił już rybkami dolną część jeziora.


- Daj, teraz ja - powiedział i brutalnie zabrał protestującemu Rafałowi ciupagę. Toteż, gdy po chwili Maciek obrywał od nieuczesanej jeszcze mamy burę za zniszczenie obrazu a także za cyniczne zwalanie winy na Rafała, Rafał uważał to za słuszne i sprawiedliwe.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ



Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".

Za tydzień: Dokończenie opowiadania:"Rafał, Churchill i inni". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html 

piątek, 4 grudnia 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 19.

Też byście polecieli


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)


Ze względu na minione w tym tygodniu Andrzejki dokonałem zmiany postu - dziś zamiast opowiadania "Rafał, Churchill i inni" prezentuję Państwu krótką anegdotkę andrzejkową. Przyrzeczone opowiadanie "Rafał, Churchill i inni" ukaże się tutaj za tydzień.  

- Wstawaj – ktoś szarpał mnie za ramię. – Już czas. Lecimy.

- Już rano? Jeszcze ciemno.

- Tak, rano. Dziś Andrzejki, twoje imieniny

Przetarłem oczy. Nade mną stał krzepki, o szerokich barach mężczyzna. Wysokie czoło przykrywała czarna czupryna. Mężczyzna wpatrywał się we mnie przenikliwymi niebieskimi oczyma[1]. Niebieski kombinezon z dużą fantazyjną litera S na przedzie przykrywała leżąca mu na ramionach czerwona peleryna.

- Superman? - Wyjąkałem.
. Zawsze marzyłeś o spotkaniu z Supermanem. No to masz imieninowy prezent.
- Marzyłem, ale to było dawno. Ze czterdzieści lat temu. A może więcej – wybąkałem ziewając.
- Do Supermana jest kolejka. Dłuższa niż w waszej służbie zdrowia.
Superman podał mi czerwoną pelerynę. Musiała być nowa, prosto ze szwalni, bo wzdłuż jednej z szerokich fałd peleryny wisiała jeszcze sklepowa metka. Przeczytałem: „Model JUNIOR EXCLUSIVE. Made in China”.
-  Czas lecieć. Zakładaj.

- Junior? W moim wieku? – Powiedziałem.

- Zamówiona czterdzieści lat temu. Pamiętasz Mao Tse Tunga? – Powiedział Superman.

- Mam włożyć na piżamę?

Czarna czupryna Supermana przez chwilę zajarzyła się słabym niebieskim światłem, z mojej komórki dobiegły mnie pierwsze cztery takty melodii "Płonie ognisko w lesie". Spojrzałem na siebie. Byłem w krótkich zielonych spodenkach, zielonej bluzie z naszytymi na lewym rękawie sprawnościami i czerwoną chustą na szyi.
- Czerwona chusta? – Powiedziałem.
- Takie było wtedy harcerstwo. Kto to wtedy rządził? Ktoś na G.
- Na G, bo gówniane to były rządy. I jednego i drugiego – powiedziałem.
* * *
- Lecimy. Bierz rozbieg – powiedział Superman. Skrzypiąc otworzyły się drzwi balkonu, do pokoju wpadło zimne listopadowe powietrze.
Rozbieg nie był udany, kostka prawej nogi zawadziła o balkonową barierkę. Zabolało.
- Gdzie lecimy? – zapytałem.
- Jak to gdzie? Do pana Andrzeja Kmicica, ksywa Babinicz. Właśnie broni przed Szwedami króla Jana Kazimierza.
- Mówisz ksywa, tak jakby Kmicic był kibolem – powiedziałem urażony.
- A nie był?
Nie odpowiedziałem, bo wpadłem w korkociąg.
- Tracę siłę nośną. Takiej sprawności w zastępie nie miałem  – zawołałem.
Superman chwycił mnie w pół. Wylądowaliśmy na kamienistej, wąskiej dróżce z obu stron obramowanej skalistym zboczem.
- Tam jest Orla Perć – wskazałem.  - Kiedyś tam się wspiąłem.
Siegnąłem do wiszącego u mego boku rapiera.
- Szwedzka stal – powiedziałem i stanąłem obok blokującego dróżkę przed Szwedami pana Andrzeja Kmicica. Właśnie w chwili kiedy sztych mojego rapiera miał sięgnąć piersi ogromnego rudowłosego Szweda poczułem na skroni lufę garłacza. Ocalił mnie pan Andrzej strzaskując buzdyganem ramię napastnika. Niestety w chwilę potem pan Andrzej padł przebity koncerzem. Z leżącego nieopodal niewielkiego wzgórza doszedł nas okrzyk króla Jana Kazimierza:
- Przebóg. Ratujcie mojego Babinicza.
- Nie bardzo ci się to udało. – Powiedział Superman – Jak tak, to polecimy do Nevady.
- Winnetou – powiedziałem. – Old Shatterhand. Skarb w srebrnym jeziorze.
* * *
Przywiązanego do pala Old Shatterhanda otaczała horda wyjących Komanczów. Stojący u mojego boku Winnetou podał mi słynny czternastostrzałowy sztucer:
- Nie udało się zawładnąć nim tym skunksom  - powiedział.
Obok udekorowanego głową bizona wigwamu siedział pogrążony w transie szaman. Odwlokłem kurek sztucera. Na ten odgłos szaman podniósł głowę, spojrzał na mnie i powiedział:
- Howgh. To harcerz. Czy z hufca w Zalesiu Górnym? 
- Nie. Z Mokotowa – odpowiedziałem i wycelowałem w bawole pęta, którymi związany był Old Shatterhand. Echo pierwszego strzału rozniosło się po kanionie.
- Stop. Przestań strzelać. Trafiłeś mnie w pietę. – zawołał Old Shatterhand. Czołgający się jak wąż Winnetou był już  u pala męczarni i przecinał więzy Old Shatterhanda.
- Chodźmy stąd – powiedziałem.
- Stój. Zaczekaj - wołał szaman. – Widzę, że w Galerii Mokotów jest fajna przedsprzedaż.
* * *
- To ja już lecę – powiedział Superman. – Muszę dla pewnej Andrei z Kłobucka odwiedzić Anię z Zielonego Wzgórza. A tu masz prezent ode mnie.
Spojrzałem na elegancki kartonik. Był to całoroczny karnet wstępu do klubu Sport Club w programie Super Senior.
- Napewno ci się przyda, musisz potrenować – dodał. – A ja jestem tam na prowizji.





[1] Zauważcie, że jak przystoi w moim wieku, używam staropolskiej liczby podwójnej.


KONIEC


Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".

Za tydzień: Kolejne opowiadanie:"Rafał, Churchill i inni". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html