wtorek, 25 lipca 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 101.

Jedno zdanie



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Przyśnił mi się Platon. Był w białej chlamidzie i powiedział:

- Brawo chłopcze, podoba mi się to twoje zdanie.

Kiedy tylko się obudziłem zerknąłem jeszcze raz na mój referat na konferencję młodych filozofów „Dziedzictwo Platona”. Pierwsze zdanie referatu było dokładnie takie jak je dwa dni temu napisałem:

„Przeżycie intelektualne uznaję za najważniejszy, najbardziej urzeczywistniający wymiar egzystencji homo sapiens”.

- Też mi się podoba – powiedziałem sobie – a zachęty nigdy nie jest za dużo.

Zachęty potrzebowałem tak jak drwal lasu, bo w reżimie Generalnego Przywódcy o areszt było łatwo, a jeszcze łatwiej było trafić do jednego z Obozów Umacniających Społeczną Kulturę. Oficjalnie w procesie umacniania można było stosować chłostę, nieoficjalnie wiadomo było że wielu z osadzonych nie udało się żyć zbyt długo. Zdarzało się to także filozofom.

- Potrzeba mi prokuratorów nie filozofów. Tych ostatnich możecie zamykać. Niech sobie myślą siedząc” – miał powiedzieć kiedyś Generalny Przywódca szefowi Nadgwardii.

Popołudniu mój dobry nastrój zamienił się w gniew. Gniew skierowany przeciwko Generalnemu Przywódcy, przeciwko hałasom odbywającego się na ulicy pod moimi oknami, trzydniowego Święta Pogłębiania Władzy Generalnego Przywódcy i wreszcie przeciwko temu rudemu nadgwardziście Generalnego Przywódcy, który kilka minut temu, po wtargnięciu do mojego pokoju skonfiskował moje pozwolenie na telefon komórkowy i swoim pancernym butem zmiażdżył wszystkie strony mojego, wydrukowanego na kredowym papierze referatu. Z rękami pełnymi porwanych stron, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie nadgwardzistę zamienionego w chrząszcza gnojnika, życzyłem schodzącemu po schodach nadgwardziście wszystkiego najgorszego.

Chwilę potem z dołu doszedł mnie najpierw odgłos upadku a potem głos dozorczyni: „Panie nadgwardzisto, niech pan się nie rusza, zaraz wezwę pogotowie” i „oj, pana czapka zupełnie pognieciona, drut wystaje, już się nie wyprostuje”, a ja już wiedziałem, że odczucie satysfakcji z powodu upadku nadgwardzisty będzie trwało minutę, może dwie i gniew znów powróci. Musiałem się opanować.

- Szukaj przyczyn – uczono mnie – filozof szuka jak najgłębiej, wie, że uczucia gniewu, krzywdy, czy też euforii, entuzjazmu może opanować. Jeśli to zrobi, to dotrze do przyczyny.

Oczywistą przyczyną mojego gniewu był fakt, że filozofia, moja ukochana filozofia była bezradna wobec tyranii Generalnego Przywódcy a miesiąc temu specprokurator internował mojego kolejnego przyjaciela. Z goryczą rzuciłem to co pozostało z mojego referatu na podłogę i dla pocieszenia poszedłem napić się wina z Irminą - moją piękną i mądrą dziewczyną. Byłem młody, a kiedy jest się młodym to pocieszenia szuka się w miłości.

- Szkoda, że nie masz mocy Luke Skywalkera. A mnie pozwolenie na komórkę zabrali już trzy miesiące temu – powiedziała gładząc moją dłoń Irmina, kiedy opowiedziałem jej o wizycie nadgwardzisty. Rozejrzałem się dookoła:

- Widziałem na mieście Twoją ulotkę – powiedziałem ściszonym głosem – tę przedstawiającą Generalnego Naczelnika jako drapieżnego kocura. Uważaj na siebie.

Irmina pracowała w Centralnej Drukarni. Poza rozkazami Generalnego Przywódcy, co jakiś czas drukowała też rzeczy, za które można było posiedzieć. Powiedziała kiedyś, że mimo grożącego niebezpieczeństwa są zawsze rozchwytywane.

Gdy późnym wieczorem wróciłem do domu na ulicy wciąż trwały uroczystości pierwszego dnia Święta Pogłębiania Władzy Generalnego Przywódcy a szczątki mojego referatu wciąż leżały na podłodze. Podniosłem je i podszedłem do okna. Z ulicy przy triumfalnym wrzasku trąbki brzmiał refren bojowej pieśni Nadgwardii Generalnego Przywódcy:
Równać krok, przyjaciele!
Nadgwardziści na czele,
Najwierniejsi narodu synowie.

Obok trębacza zobaczyłem siedzącego w wózku inwalidzkim rudego nadgwardzistę. Z rozwartą w śpiewie gębą wystukiwał rytm zagipsowaną do uda nogą.

- Nie kusi go jakiekolwiek przeżycie intelektualne, ach nie – skonstatowałem.

Pomyślałem, że jeżeli Luke Skywalker  potrafi używać mocy to dlaczego nie miałby tego potrafić specjalizujący się w Platonie a zdrowo podpity filozof. Powiedziałem:

- Przez moc Platona rozkazuję: Grajcie „Wlazł kotek na płotek”.   

Z trzymanych w ręku stron mojego referatu buchnął niebieski blask a z ulicy usłyszałem znajome od dzieciństwa dźwięki kołysanki. Otwarta gęba nadgwardzisty zastygła w wyrazie zdumienia.

- Ja też tego nie oczekiwałem. Jakaż, ach jakaż może tu być przyczyna? - powiedziałem sobie i poszedłem do łazienki wsadzić głowę pod kran z zimną wodą.

Kiedy wróciłem, z ulicy doszła mnie woń gazu łzawiącego, orkiestra dalej grała „Wlazł kotek…” a tłum wykrzykiwał teksty obelżywe dla Generalnego Przywódcy. Z przewróconego wózka inwalidzkiego bielała wzniesiona do pionu, jakby wskazując drogę w kosmos, zagipsowana noga nadgwardzisty.

* * *

Na stole leżało zawiadomienie cenzury o skasowaniu Konferencji Młodych Filozofów, a za oknem trwały uroczystości drugiego dnia dnia Święta Pogłębiania Władzy. Niósł się chóralny śpiew nadgwardzistów:
Generalny Przywódca na przedzie
Nasze czołgi na księżyc zawiedzie.

- Jesteś pewien – zapytała Irmina próbując przekrzyczeć wrzask nadgwardzistów – nie przyśniło ci się? Trochę wypiłeś.

- Widziałem i słyszałem. Widziałem ten niebieski blask. Promieniował ze zdania o przeżyciu intelektualnym. Słyszałem orkiestrę grającą „Wlazł kotek…”, a noga nadgwardzisty wskazywała pionowo w górę, tam gdzie ma sięgać kosmiczny program Generalnego Przywódcy.

Irmina nie była przekonana.

- A ta pierwsza strona? Na pewno znikła?... Może byś ją na nowo wydrukował?

- Posłuchaj – powiedziałem - wczorajsze wydarzenie było wydarzeniem nadnaturalnym. Z takim wydarzeniem nie kojarzy mi się ani komputer, ani drukarka. Ale… Jeśli ci na tym zależy wydrukuję to pierwsze zdanie.

* * *
- Grajcie „Wlazł kotek na płotek” – powiedziała Irmina z wydrukiem w ręku.

Tak jak wczoraj buchnął niebieski blask i znów usłyszałem dźwięki kołysanki. Brakło tylko bielejącej nogi nadgwardzisty. Ten, jak podała wcześniej telewizja, przebywał w szpitalu, a za poświęcenie w służbie został udekorowany odznaką nazywającą się „Wyróżniająco zasłużony dla Generalnego Przywódcy”.

Tłum pulsował, rozgrzewał się, było coraz głośniej. Pomyślałem, że należałoby zanotować co celniejsze epitety kierowane w stronę Generalnego Przywódcy.

Dotychczas nieruchome, dwie armatki wodne pełzły w stronę zgromadzenia.

- Zrób coś – podała mi wydruk Irmina.

- Rozkazać można w myśli. Tak było z upadkiem nadgwardzisty – powiedziałem.

Armatki były coraz bliżej tłumu.

- Armatki wracać do bazy - pomyślałem.

Tym razem eksplozja niebieskiego światła wydała mi się bardziej intensywna. Zaraz potem litery wydrukowanego zdania pojaśniały, a po chwili strona z wydrukiem znikła – pod moimi palcami robiła się coraz mniejsza, coraz mniejsza, i już jej po prostu nie było.

- Dwa rozkazy i moc znika – powiedziałem patrząc na odjeżdżające armatki.

- Dlaczego tylko dwa? – zapytała Irmina.

- Bo szkoła platońska uważa, że liczba dwa symbolizuje umiarkowanie, równowagę, powściągliwość. A mocą należy dysponować właśnie z umiarkowaniem.

* * *

Irmina wygooglowała „bunt przeciw tyranowi”.

- Kiepsko – powiedziała po chwili – pełno tu ostrzeżeń. Piszą, że rzadko kiedy zwycięski przywódca żyje dłużej niż kilka następnych lat, a jego śmierć jest najczęściej bardzo gwałtowna i nieoczekiwana. W ogóle bywa dużo trupów.

- Tego byśmy nie chcieli. Potrzeba nam powściągliwości, a gdyby jeszcze obalenie tyrana było przeżyciem intelektualnym to byłoby fajnie.

- Na razie do obalenia daleko. Jedynym przejawem buntu jest śpiewanie „Wlazł kotek…”.

- Generalny Przywódca już tej kołysanki zabronił – powiedziałem. Irmina zamyśliła się. Po chwili powiedziała:

- Mam pomysł.

* * *

Ostatniego, trzeciego dnia Święta do tłumu stu tysięcy mieszkańców zgromadzonych na stołecznym stadionie przemawiał Generalny Przywódca. Trybunę z Generalnym Przywódcą pokazywały zgromadzonym rozstawione na koronie stadionu telebimy.W ostatnim rzędzie trybuny z  której przemawiał Przywódca, tuż za Głównym Specprokuratorem zauważyłem siedzącego w wózku inwalidzkim rudego nadgwardzistę. Lewa klapa jego galowego munduru zakryta była olbrzymim, błyszczącym czymś, co musiało być przyznaną mu odznaką.

 Generalny Przywódca zapowiedział utworzenie armii kosmicznych czołgów pokoju:

- Jako jedna wielka rodzina pokoju musimy objąć w posiadanie wszystkie planety naszego układu słonecznego. A potem galaktykę.

Z dachu stadionu, przy dźwięku triumfalnych fanfar, sfrunęły na widzów tysiące papierowych modeli czołgów kosmicznych. Na kadłubie każdego czołgu wydrukowany był portret Generalnego Przywódcy z podpisem „Pokój”.

Modele wyprodukowała Centralna Drukarnia. Podczas produkcji Irmina dokonała dwóch niewielkich zmian. Po pierwsze napis „Pokój” przesunęła troszeczkę do góry. A po drugie w wygospodarowanym miejscu poleciła komputerowi wydrukować niewidocznym atramentem moje czarodziejskie zdanie.

- Zagwarantowaliśmy im jeśli nie intelektualne przeżycie, to przynajmniej niespodziankę – zauważyłem, patrząc na łapiących papierowe czołgi ludzi.

- Wszystko zależy od tego co pomyślą o Generalnym Przywódcy – Irmina oglądała trzymany w ręku model rakiety tak jakby próbując odczytać niewidoczne zdanie.

Czekaliśmy.

Na jednym ze środkowych telebimów ukazał się obraz stojącej przy kuchennym kontuarze uśmiechniętej pani. Trzymając w ręku pokrywkę zajrzała do stojącego na palniku garnka i powiedziała coś w obcym języku, nie był to angielski, może szwedzki albo duński. W dole obrazu ukazał się biały pasek z tekstem:

- Teraz przerzucam to z garnka na durszlak i płuczę.

Irmina spojrzała na mnie bezradnie.

- Czekajmy, jeszcze jest czas – powiedziałem. 

Pani na ekranie odłożyła pokrywkę i zaczęła odwiązywać fartuszek. Za pośrednictwem białego paska powiedziała:

- Mam taki głupi zwyczaj. Lubię gotować nago.

Irmina ze łzami w oczach darła na strzępy trzymany w ręku model czołgu.

- Czekajmy – powtórzyłem.
- Coś się jednak dzieje – powiedziała po chwili Irmina, bo z telebimów buchnęły znajome nuty kołysanki „Wlazł kotek na płotek…”. Spojrzałem na trybunę.

Generalny Przywódca zmieniał się. Znikał naćkany szamerunkami mundur, ciało przywódcy puchło.

- Patrz. Oni zmienili go w kota. Ale nie w takiego jak w kołysance. Stanie się tym ohydnym kocurem z mojej ulotki – powiedziała Irmina.

Nie odpowiedziałem. Patrzałem na telebim, na obraz rudego nadgwardzisty. Rudzielec zerwał z klapy odznakę i trzymając ją w ręku krzyczał:

- Ja tego nie chcę. Ja już nie będę. Precz z Generalnym Przywódcą.

Generalny Przywódca stał się olbrzymim kocurem. Z rozdziawionego pyska sterczały mu żółtawe kły.

Trybuna powoli uniosła się w górę, zawisła w powietrzu. Odrzucona przez rudego nadgwardzistę odznaka błysnęła w słońcu i spadła na trawę stadionu. Po chwili trybuna zniknęła gdzieś w przestrzeni.

- Gdzie też oni wszyscy trafią? – zapytała Irmina.

- Przypuszczam, że do któregoś kręgu piekieł - odpowiedziałem.

Na chwilę przeniosłem wzrok poza stadion i wydało mi się, że z dalekiego obłoku kiwa do mnie głową brodaty Platon.

- Wolność, wolność – skandował stadion.

- Chodźmy napić się wina – powiedziałem. – Za przeszłych filozofów i za przyszłość.

KONIEC  


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpoczynamy jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .





czwartek, 20 lipca 2017

#Festyn opowiadań™, Nr 98.

O dwóch Dunkierkach i filozofii


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Dunkierkę[1] urządził sobie Maciek, mój brat z Ryśkiem Kulickim na kasztanie koło zakonnic, przez dwie gałęzie przerzucili wystrzępiony koc, w środku siedziało się na złamanym konarze. Z dołu mogłem zobaczyć tylko ich przewieszone przez konar nogi, reszty Dunkierki wśród liści kasztana widać nie było i do Dunkierki nie wolno mi było, młodszemu o trzy lata szczeniakowi, wchodzić. Trochę wiedziałem, że w prawdziwej Dunkierce Niemcy biją się z Francuzami, ale mnie szło o tę tutejszą, Maćkową Dunkierkę. Moja wyobraźnia gotowała się, pracowała na najwyższych obrotach i oczywiście, że wejść, kiedy tylko Maciek poszedł grać w piłkę, spróbowałem. Złapali mnie, kiedy byłem w połowie, z głową już w Dunkierce, ale z resztą ciała jeszcze na zewnątrz, za karę Maciek zabrał mi „Przygody Koziołka Matołka” i powiedział, że od tej pory będą one w Dunkierce. Na zakończenie powiedział: „Verfluchte Donnerwetter”. 

Wieczorem poskarżyłem na Maćka mamie, a kiedy mama zapytała skąd wiem o Dunkierce powiedziałem, że przecież przedwczoraj rozmawiała o Dunkierce z panem Michniewiczem, tym co ma radio ukryte w piwnicy. Mama krzyknęła na mnie, że o radiu nie wolno w ogóle mówić, bo teraz jest wojna i żadnego prawa już się nie przestrzega, i że jak Niemcy się dowiedzą, to albo nas rozstrzelają, albo wsadzą nas wszystkich do więzienia. Oberwało się też Maćkowi, mama powiedziała, że koc mogą sobie z Ryśkiem zatrzymać, choć też by się w domu przydał, ale żadnej Dunkierki być nie może, muszą sobie wybrać inną nazwę, na przykład Maciejowice. To mi się nie spodobało i powiedziałem, że na Maciejowice nie zgodzi się Rysiek, na co mama tylko machnęła ręką. Jak mama odeszła, to Maciek powiedział, że nigdy mi nie powie jak się Dunkierka będzie nazywała, bo od teraz nazwa będzie tajna, a teraz, to właśnie do tego miejsca, którego nazwy nigdy nie poznam, idzie. Poszedłem do kuchni, gdzie mama obierała kartofle, stanąłem koło niej, a ona powiedziała żebym nie zawracał jej głowy i sobie poszedł. Wyszedłem do ciemnego korytarza i zamykając drzwi do kuchni pomyślałem, że ci wszyscy co mnie nie lubią, mama, Maciek, Rysiek i Niemcy, jeśli chcą to mogą mnie rozstrzelać; mnie na niczym już nie zależy, a zabronić im tego nie można, ponieważ, jak mama powiedziała, żadnego prawa nie ma. A potem stojąc obok wieszaka, zwrócony twarzą do ściany powtarzałem „Verfluchte, Verfluchte, Verfluchte…”.

Kilkanaście dni później, kiedy mama powiedziała panu Michniewiczowi to samo co mnie, że tu żadne prawa nie obowiązują, pan Michniewicz pokiwał głową. Potem powiedział, że niektóre to tak – na przykład prawo grawitacji. Ale to prawda, że już od kilkunastu lat, na wschód i na zachód od nas, zabraniające mordować prawa ludzkie przestały obowiązywać, a teraz tak samo jest u nas. A pilnują tego tacy jak ci tam – wskazał na ogromny gmach szkoły rękodzielniczej[2] stojący prawie naprzeciw naszego domu, na rogu Kazimierzowskiej i Narbuta. Wiedziałem o co mu chodzi – szkoły już tam nie było, bo wkrótce po zajęciu Warszawy Niemcy zajęli budynek na koszary. Kwaterował tam teraz batalion SSmanów.

Kilka dni po awanturze o Dunkierkę, kiedy bawiłem się na podwórku, pani Duchnowska powiedziała mamie, że Niemcy już są w Paryżu. Spytałem mamę o Paryż, powiedziała „dziecko nie zawracaj mi głowy”. W pół godziny później Jurek Spychowski przejechał mnie rowerem, przewróciłem się. Sprawca był niewiele, bo tylko o trzy lata starszy.
Kiedy się podnosiłem jego matka powiedziała głośno: „Rzucił mu się pod koła”. Była to nieprawda. Rozpłakałem się. Przez następny tydzień Maciek i jego koledzy mówili o mnie „beksa”, a ja zdałem sobie sprawę, że istnieje zło.
W cztery lata później ani siedmioletni Jurek Spychowski, ani jego matka nie żyli. Zabił ich któregoś dnia powstania warszawskiego granat wrzucony do piwnicy ich domu.

Jak się nazywała kryjówka Maćka i Ryśka dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później od Ryśka Kulickiego. Rysiek Kulicki został inżynierem i w latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego budował drogi, ale nie u nas w Polsce, tylko w Iraku, dla Saddama Hussejna.
- Tam było łatwiej budować – powiedział, kiedy w roku dwa tysiące jeden piliśmy wódkę w Kijowie.
Jak sobie teraz przypominam, to właściwie w Kijowie dopiero zaczęliśmy pić, a o Iraku to Rysiek opowiadał już w Odessie, kiedy tam się z piciem i z całą wycieczką biura Itaka przenieśliśmy.
- Bo Saddam miał na to pieniądze? – Zapytałem.
- Miał, to też. Ale było łatwiej przede wszystkim dlatego, że nie lubił zakrętów. Droga miała iść prosto.
- No tak. Za zakrętem może ktoś stanąć i wprost z ramienia odpalić jakiś pocisk – a na samochód, nawet taki opancerzony, wystarczy jakiś taki niewielki, może być podkalibrowy – powiedziałem.
Rysiek potwierdził kiwnięciem głowy:
- I jeszcze droga miała być szeroka. Naprawdę szeroka. Na trzy czołgi. W każdą stronę. A jak jakaś wioska w tym przeszkadzała, to tym dla wioski gorzej. I dla jej mieszkańców. Pozbyć się ich łatwo. Na przykład używając sarinu, tabunu czy gazu musztardowego.

Niewiele więcej się w Odessie o Iraku dowiedziałem, bo Rysiek w samo południe zniknął. Zobaczyłem go dopiero o późnym popołudniem, przy trapie, na pół godziny przed odpłynięciem naszego statku. Był pośrodku grupy trzech osób, po lewej ukraiński milicjoner i po prawej też. Wyglądało to tak jakby był eskortowany, ale właśnie, kiedy miałem coś powiedzieć, ten z prawej, zauważyłem, że oddech miał nieświeży, powiedział „my z Ryśkom druzja”. Uścisnęli się, każdy z każdym i Rysiek wkroczył na trap. Tak że o Iraku dalej rozmawialiśmy dopiero po wypłynięciu z Odessy, a o Dunkierce przypomniałem sobie przy drinku dopiero kiedy już dopływaliśmy do Stambułu, bo właśnie wtedy minęliśmy ogromny kontenerowiec Dunkirk. Kiedy przypomniałem Dunkierkę Ryśkowi powiedział, że nie pamięta, a potem, jak trochę pomyślał, to dodał, że ta jego Dunkierka na kasztanie skończyła się po czterech dniach, bo jego starszy brat pokazał mu jak się gra w zośkę.

Odstawiłem szklankę:
- W tej prawdziwej Dunkierce był pan Przybiera z Lubaczowa. Opowiadał, że do ewakuacji była długa kolejka, Angole, a tych było najwięcej, to się nawet nie rozpychali, tylko ciągle szwargotali w tym swoim angielskim języku.
 Sięgnąłem po smartphona: „Tu piszą, że ta prawdziwa trwała dni dziesięć. Zaczęła się 26 maja 1940. roku. Po dwóch pierwszych dniach zabrało się z portu Dunkierki i okolicznych plaż do Anglii niecałe osiem tysięcy żołnierzy”.
- Ale po ośmiu dniach Brytyjczycy ewakuowali ponad trzysta trzydzieści tysięcy – czytałem dalej – popatrz, to była najdłuższa na świecie kolejka!

Rysiek zastanawiał się:
- Wiesz, za komuny na jeden metr kolejki do mięsnego przypadało czterech, a czasem i pięciu ludzi. Z Anglikami pewnie było luźniej – powiedzmy trzech ludzi na metr, jeden za drugim. No to wychodzi, że byłaby ze sto kilometrów długa.
- Nic dziwnego, że pan Przybiera na kolejkę się nie załapał i do Anglii się nie dostał - zauważyłem.
- Pana Przybiery nie znam – powiedział Rysiek – ale jak pamiętam, to drugiego dnia tej naszej Dunkierce zmieniliśmy nazwę.
- Tak, a mnie nie powiedzieliście. Ja bym ją nazwał Koziołek.
- To od Koziołka Matołka. Ale nie. Naszą Dunkierkę na kasztanie nazwaliśmy Verfluchte. A o tobie to najbardziej pamiętam, że przeraźliwie bałeś się Niemców. Ty i Jurek Spychowski, ten co go zabił granat.
Nie chciałem przypominać sobie mojego strachu, więc opowiedziałem Ryśkowi o panu Przybierze.

Pan Przybiera dlatego znalazł się w Dunkierce, że był ordynansem, czyli pucybutem. Prosty, nic nieumiejący chłopak z mazowieckiego miasteczka poszedł na wojnę we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego roku i trafił na jakiegoś oficera, nie wiem nawet jakiej rangi, dość, że potrzebował ordynansa. A ordynans[3] to żołnierz zazwyczaj szeregowy lub podoficer pozostający w dyspozycji oficera do wszelkiego rodzaju posług pomocniczych (na przykład utrzymanie w czystości munduru i butów, przenoszenie przedmiotów, sprzątanie kwatery). I ordynansem pan Przybiera został.

Powiedziałem, że pewnie pan Przybiera stał w kolejce dla swojego oficera. I może dlatego nie dostał się do Anglii, bo wystał miejsce właśnie dla szefa? Bo pan Przybiera przez resztę wojny był w obozie dla internowanych w Szwajcarii. Zaraz po wojnie wrócił do swojego miasteczka na Mazowszu. Robił wierzchy do butów, zawoził je do hurtownika do Warszawy a stamtąd, już skojarzone z podeszwami trafiały na bazar Różyckiego. W miasteczku pana Przybiery była fabryczka obuwia o pięknej nazwie Pionier, ale ze względu na pobyt w Szwajcarii pan Przybiera zaliczał się w czasach stalinowskich do wrogów i dlatego władze nie wydały mu dowodu osobistego a bez dowodu nie można go było w fabryczce zatrudnić. Pan Przybiera istniał jako wróg, ale poza tym, na przykład jak chodzi o emeryturę, to już w ogóle nie. O Szwajcarach mówił nie najlepiej: „Niektórzy z nich to byli bardzo źli ludzie. Tak jak są Murzyni”. Zaciskał mocno wargi i grubą igłą przebijał skórę kolejnego wierzchu na kopycie. O złych ludziach w swoim miasteczku wspomniał tylko raz, na pogrzebie swojej żony.

Rysiek wysłuchał historii pana Przybiery i powiedział:
- Chyba jest tak, że zło jest takie samo w Iraku, w Warszawie, w Szwajcarii, czy w miasteczku pana Przybiery. A do rozpoznania zła filozofa nie potrzeba.

Przytaknąłem, bo pamiętałem, choć chciałem zapomnieć, to co zdarzyło się trzeciego, a może czwartego roku wojny. Szedłem Kazimierzowską od Madalińskiego w stronę Rakowieckiej. Kiedy mijałem koszary wyszedł z nich i szedł naprzeciw mnie wysoki SSman w czarnym mundurze. Bałem się, bałem się nieograniczenie. Minęliśmy się, ruszyłem pędem do domu, wpadłem do kuchni i długo stałem w ciemnym kącie korytarza. Stałem tak, bo wiedziałem, że spotkałem się ze złem.
- W dzieciństwie myślałem, że można tak zrobić, żeby zła nie było – powiedziałem.
- A teraz?
Milczałem. Pomyślałem, że wczoraj na sąsiedniej ulicy pobili obcego.




Ewakuacja w Dunkierce miała miejsce w drugim roku Drugiej wojny światowej, w dniach 26 maj – 4 czerwiec 1940.
[3] https://pl.wikipedia.org/wiki/Ordynans

                                                    
                                                      KONIEC 

 Jeśli odcinek podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostępnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.

                          Kolejne opowiadanie za tydzień.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

Mapa protestów przeciw niekonstytucyjnym decyzjom Prawa i Sprawiedliwości - 19.07.2017





piątek, 14 lipca 2017

#Festyn opowiadań™, Nr 97.

Jakże pięknie oni nami rządzili, odc. 40


                        CZĘŚĆ PIĄTA

      PO WOJNIE, ODBUDOWA I KOMUNIZM

                          ROZDZIAŁ XVII

            Towarzysze sekretarze odchodzą


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Linki do poprzednich odcinków:

Odcinek 1   tutaj       Odcinek  2 tutaj           Odcinek 3 tutaj                 Odcinek 10 tutaj
Odcinek 4   tutaj       Odcinek  5 tutaj           Odcinek 6 tutaj                 Odcinek 11 tutaj
Odcinek 7   tutaj       Odcinek  8 tutaj           Odcinek 9 tutaj                 Odcinek 12 tutaj 
  Odcinek 13 tutaj      Odcinek 14 tutaj           Odcinek 15 tutaj              Odcinek 16 tutaj
  Odcinek 17 tutaj      Odcinek 18 tutaj         Odcinek 19 tutaj           Odcinek 20 tutaj
  Odcinek 21 tutaj     Odcinek 22 tutaj        Odcinek 23 tutaj            Odcinek 24  tutaj
  Odcinek 25 tutaj     Odcinek 26 tutaj        Odcinek 27 tutaj            Odcinek 28  tutaj
  Odcinek 29 tutaj     Odcinek 30 tutaj        Odcinek 31 tutaj             Odcinek 32 tutaj
  Odcinek 33 tutaj     Odcinek 34 tutaj        Odcinek 35 tutaj             Odcinek 36 tutaj
                                           Odcinek 37 tutaj     Odcinek 38 tutaj         Odcinek 39 tutaj


Barnaba wsiadł do autobusu, był sam. Autobus podjechał do samolotu, następny wopista stał przy wejściu. Obejrzał paszport Barnaby i wskazał na schody. Barnaba szedł do swojego miejsca, kiedy dziewczynka w wieku jego córki zawołała:
– Mamo, to tego pana nie aresztowali. I nie zabrali mu lali.

Wreszcie Barnaba mógł usiąść i zacząć porządkować swoje odczucia. Samolot był nad Bałtykiem, a Barnaba doszedł do momentu rewizji, gdy nachyliła się nad nim stewardesa z tacką, na której stał oblodzony kieliszek z przezroczystym płynem.
– Pozdrowienia od pana na lewo przy oknie.
Barnaba spojrzał w lewo. Uśmiechnięta twarz faceta była częściowo zasłonięta ręką z kieliszkiem. Druga ręka wykonywała znajomy znak Solidarności.
– Za Lecha – zawołał fundator.
– Za Lecha – powtórzył Barnaba, spełnił toast i pomyślał: Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przemknęła mu przez głowę myśl, że od tej pory figuruje w aktach Służby Bezpieczeństwa jako „organizator nielegalnych zebrań”. Ninka słusznie kręciła nosem. Acha, jeszcze coś. Ta fotografia i pytanie celnika podczas rewizji:
- Dlaczego tu jest amerykańska flaga?
- Bo zdjęcie zrobiłem w Ameryce.
- Nie za dużo tam żółtków?
- Tego nie zgadniesz, a ja ci nie powiem – pomyślał wtedy Barnaba – że to wietnamscy wojskowi demonstrujący w Waszyngtonie po utracie swojego państwa – Wietnamu Południowego. Bo od razu byś powiedział, że to nielegalne.

Samolot doleciał do Montrealu. Barnaba wyjątkowo szybko przeszedł przez kontrolę kanadyjską. Celnik pociągał nosem i krzywił się na jakiś nieznany, a doskwierający mu zapach. Barnaba nie miał trudności z ustaleniem przyczyny – był to rozbity likier na wiśniach w gigantycznej torbie podręcznej.

Furgonetki biura podróży Polonez, kursujące między Montrealem a Nowym Jorkiem, były według jednego z przyjaciół Barnaby bezpośrednim wynikiem działalności Jerzego Urbana jako rzecznika reżymu. Według przyjaciela podczas jednej z konferencji prasowych zdarzyło się Urbanowi palnąć coś o „lotniskach otwartych dla przyjaciół i tylko dla przyjaciół”. Cytat ten miał w czasie stanu wojennego zainspirować decyzję Reagana o zamknięciu lotnisk USA dla polskich samolotów. Prawdziwe czy nie, Barnaba wraz z gronem innych pasażerów z Warszawy zaokrętował się do takiej furgonetki. Kierowca, pan Bronek, był życzliwy, ale lekko się zawahał, kiedy poczuł dziwny zapach.
– Wie pan co, położymy pański bagaż na brzegu. Tak będzie lepiej. Panowie, ładujemy się – zawołał do reszty pasażerów.
– Coś tu śmierdzi – narzekał jeden z pasażerów.

Zatrzymali się na granicy amerykańskiej. Pan Bronek powiedział:
– Panowie, wszystko będzie w porządku. Dajcie paszporty, ja będę wszystko załatwiał. Musicie tylko iść ze mną do okienka, urzędnik musi porównać wasze twarze z paszportami.
Celnik wprawnie otwierał paszporty i potwornie kalecząc, wywoływał polskie nazwiska. Pan Bronek, zerkając celnikowi przez ramię, korygował wymowę. Wywołany odpowiadał: „Obecny”, pan Bronek tłumaczył: „Present” – i w ten sposób, wliczając konieczne stemplowanie, formalności zostały zakończone w trzy minuty. Przyszła kolej na cło. Celnik podszedł do furgonetki, pociągnął nosem i wskazał na pierwszy z brzegu bagaż. Była to torba Barnaby.

Pan Bronek zawołał:
– Panowie, czyj to bagaż. Proszę otworzyć.
– To tego pana, co mu śmierdzi – zawołał jeden z pasażerów. Barnaba otworzył torbę. Celnik z wahaniem zanurzył w niej dłoń i wyciągnął bochenek chleba. Obejrzał się i wskazał palcem na Barnabę.
– Food – powiedział. Pan Bronek przetłumaczył:
– On mówi, że to jest jedzenie.

Barnaba musiał myśleć szybko. Tylko fortele, jak pan Zagłoba. Udam, że nie znam angielskiego.
– Chleb – odrzekł.
– Właśnie – skomentował pan Bronek.
Celnik zwrócił się do pana Bronka.
– Powiedz temu człowiekowi – tu wskazał na Barnabę – że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki.
Pan Bronek przekazał:
– On mówi, żebym panu powiedział, że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki.
– Niech pan mu powie, że ja wiem, że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki – zripostował Barnaba.

Pan Bronek miał lekkie kłopoty z przełożeniem tego, ale jakoś sobie poradził.
– To dlaczego on wwozi jedzenie? – zapytał celnik.
– On pyta, dlaczego pan wwozi jedzenie – powiedział do Barnaby pan Bronek.
– Niech pan mu powie, że teraz to wiem, ale przedtem nie wiedziałem – odrzekł Barnaba.
Widząc rozpacz w oczach celnika, pan Bronek skrócił to do:
– On przedtem nie wiedział.
Celnik zastanawiał się. Barnaba powoli tracił poczucie rzeczywistości. Powtarzał sobie cicho:
– Jestem, żyję, świat jest racjonalny. Nazywam się Barnaba. Mam czterdzieści osiem lat.

Celnik spytał pana Bronka: – Co on mówi?
Pan Bronek spytał Barnaby: – Co pan powiedział?
– Powiedziałem, że nawet bułek już nie będę przewoził.
Pan Bronek wnerwił się i przetłumaczył:
– On już nie będzie.
Celnik podniósł chleb w górę, wskazał nań palcem i z wysiłkiem powiedział:
– Kleb... niiii. – I włożył chleb z powrotem do torby. Barnaba wyjąkał:
– Yessss, No.

Celnik spojrzał na Barnabę, podniósł prawą dłoń w znaku Solidarności, powiedział: „Lalesa”, i odszedł. Pan Bronek przetłumaczył automatycznie: „Wałęsa”. Barnaba powiedział do pana Bronka:
– Niech pan mnie zapyta, ile ja mam lat.
– Ile pan ma lat?
– Czterdzieści osiem, i nawet nie wiem, że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki – powiedział Barnaba.

Ku uldze pasażerów z delikatniejszym powonieniem Barnaba wysiadł z furgonetki przed Nowym Jorkiem, w miasteczku Plattsburg, koło oświetlonego McDonalda. Stąd telefon do żony w odległym o pięć mil domu miał zapewnić mu transport. Telefon był zajęty, tak teraz, jak i piętnaście minut później. Barnaba wciągnął bagaż do McDonalda i czekał przy kawie. Kolejna próba telefoniczna się powiodła. Wracając od telefonu, Barnaba poczuł znajomy zapach likieru na wiśniach. Nie zdziwiło go więc, że ludzie przy sąsiednim stoliku rozmawiali o zapachach.

Żona Barnaby przyjechała i powiedziała:
– Co za dziwny zapach w tej restauracji. Ale nie o tym chcę mówić. Nie zadbałeś o podręczną torbę i zbiłeś likier na wiśniach.
– Właśnie – powiedział Barnaba.
– Co własnie?
– To właśnie stąd ten zapach. Ale skąd ty wiesz o tym?
– Właśnie skończyłam rozmowę telefoniczną z Ninką. Przekażę ci tylko jej konkluzję tyczącą się twojego sposobu transportowania likieru. Powiedziała: „tacy ludzie jak twój mąż nie powinni być wpuszczani na lotniska, szczególnie w piątki, trzynastego”. Określiła cię także jako „powietrznego terrorystę”. – Tu żona przerwała na chwilę, aby powiedzieć:

– Chcę ci zadać pytanie.
– Wiem, o co chcesz mnie zapytać – powiedział Barnaba. – Chcesz mnie zapytać, ile mam lat.
– Skąd wiesz? Jak zgadłeś?
– Bo wiem – powiedział Barnaba. Coś musiało być w jego głosie, bo sąsiedzi przerwali rozmowę o zapachach.

– Mam czterdzieści osiem lat i nawet nie wiem, jak przewozić likier na wiśniach – powiedział Barnaba i wreszcie głęboko odetchnął. 

       KONIEC PREZENTOWANEJ W 40 ODCINKACH KSIĄŻKI 
                 "JAKŻE PIĘKNIE ONI NAMI RZĄDZILI"

 Jeśli odcinek podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostępnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.

                          Kolejne opowiadanie za tydzień.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .