czwartek, 31 sierpnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 106.

Codzienne Sensacje


O sensacjach, hippice, słoniu, a także o kamienicy z głową słonia i o pałacyku w Jabłonnie.

©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com )
             
Przede wszystkim nie mówcie mi, że ludzie są interesujący. Nie są, dziewięćdziesiąt procent stworzeń ludzkich to nudziarze. A dlaczego tak jest? Bo są zbyt głupi, by być interesującymi. Nie potrafią sklecić poprawnego zdania, wątek im ucieka tak jakby był tasakiem porąbany, a to co pojmują z telewizji zmieścisz na jednym mikronie kwadratowym ekranu. Dlatego chcąc im pomóc, trzeba im myśli podsuwać, byle wybierać te nieskomplikowane, dostarczać im jakąś podłą strawę dla tych ich koślawych mózgów, aby te mózgi żuły, przeżuwały, tak jak żują krowy. Bez tego łażą te stworzenia za swoimi mizernymi sprawami to tu, to tam, mając w oczach tę krowią nieobecność jakiejkolwiek akcji umysłowej.
I to właśnie robiliśmy w każdym numerze „Codziennych Sensacji”– podsuwaliśmy im tę strawę. Ja, Tomek i Leszek, a właściwie ponieważ Leszek był głównie od fotografii, to tylko ja i Tomek. Robiliśmy to wymyślając i sprzedając w gazecie nasz własny, często podły, ale podniecający czytelnika świat, posługiwaliśmy się własną wyobraźnią, przeinaczając prawdę bądź też wręcz kłamiąc.
I żyło mi się beztrosko – najpierw trochę pracy, a potem sporo czasu i pieniędzy na to aby się rozerwać. Aż do tego kenijskiego safari, do chwili kiedy nadszedł ból, moje bezsenne noce i niepewności.
Pierwszy raz popłakałem sobie pewnego deszczowego popołudnia, pochylony nad otwartą, pełną nieuporządkowanych papierów szufladą mojego biurka. Jedna, największa łza kapnęła na wrzucony tam chwilę przedtem, wydrukowany na czerwonym papierze list, akurat na jego pierwszą linię, dokładnie pomiędzy słowami „Kulawy” i „łajdaku”. Roztarłem łzę palcem na słowie „Kulawy”, odsunąłem na bok rozłożoną na blacie biurka płachtę „Codziennych Sensacji”  i powiedziałem Leszkowi:
- Czasem muszę sobie trochę popłakać.
Leszek spojrzał na mnie podnosząc wzrok znad kwadracików sudoku. Wiedziałem co pomyślał – że zamiast płakać powinienem kląć, kląć wszystko – kląć Tomka, kląć guida - Johna Kempa razem z całym personelem tego jego cholernego safari sprzed pół roku i tego słonia, który miał zły dzień i prezesa, który nam to integracyjne safari zafundował, kląć głośno i z wściekłością. A przede wszystkim kląć ten idiotyczny, przywieziony z Ameryki pomysł „czterech kroków odwagi” – u nich nazywało się to „four brave steps”. Trzeba tylko podejść na te cztery kroki do lwa czy słonia, podejść, to wystarczy, nie trzeba próbować niczego więcej i po chwili odejść. A jeśli był ktoś, kto zrobił zdjęcie tych czterech kroków, to koniecznie umieścić to zdjęcie na Facebooku, bo bez Facebooka odwaga się nie liczy. W Ameryce powstało nawet stowarzyszenie „four brave steps”, a u nas w Warszawie też o tym w nocnych klubach, po paru drinkach mówiliśmy. Stąd, z takiej rozmowy właśnie, wzięło się Tomka wyzwanie i ten rzut monetą, z którego wypadło mi być  w wyzwaniu pierwszym a Tomkowi drugim. Ale Tomek nigdy nie został drugim, jakoś to się omsknęło, choć i on i ja o jego niedokonaniu pamiętaliśmy. I podejrzewam że dlatego Tomek zaczął brać.
Tak, Leszek miał rację. Kląć, przeklinać - tak powinienem zrobić, przecież słyszałem kiedyś, że gniew, wściekłość jest darem od Boga. Tylko powinienem wyłączyć z  przekleństw Johna, bo jego winy było w tym najmniej:
- Uprzedzałem żeby nie. Słoniom to się zdarza – tak mi później powiedział John.
A zdarzyło się to bardzo szybko. Jeszcze dwie czy trzy sekundy wcześniej słoń stał nieruchomo, byłem o te wymagane cztery kroki od niego, spoglądałem do góry na usiany ogromnymi afrykańskimi gzami zad słonia, kiedy ten, z nieoczekiwaną jak na taką masę gracją przebiegł te cztery kroki i kolanem lewej przedniej nogi uderzył mnie w prawe biodro. Upadając, nie zdążyłem poczuć strachu, a kiedy, już leżąc twarzą do ziemi, odwróciłem głowę w prawo, zobaczyłem potężną nogę słonia zniżającą się nad  moją, odzianą w elegancki Africa-safari trzewik, stopą.  Po wgnieceniu stopy w suchą glebę kenijskiego stepu słoń odszedł do miejsca, w którym przedtem stał, zatrzymał się i spojrzał na mnie swymi małymi w proporcji do ogromnej czaszki, oczkami. W tej krótkiej, trwającej może dwie, trzy sekundy a zakończonej strzałem Johna, chwili zupełnego bezruchu, kiedy nie czułem jeszcze bólu, pomyślałem, że powinienem coś zrobić, ale nie wiedziałem co. Nie było potrzeby, bo strzał Johna był celny, pocisk z jego .600-overkill słoniówki przestrzelił czaszkę zastygłego w miejscu zwierzęcia. Tyle, że moja stopa była już zmiażdżona - jak powiedział mi chirurg w szpitalu w Nairobi - w sposób nieodwracalny - i śmierć słonia na nic się tu nie zdała. Tak samo jak nie zdało się na nic to, że teraz miałem lewą przednią stopę tego słonia w zasięgu mojego zamazanego łzami wzroku - spreparowana i przysłana z Nairobi stała na małym postumencie tuż obok mojego biurka.
Nie wiem, nie potrafię wyjaśnić dlaczego nie popłakałem się wcześniej, w szpitalu, w samolocie, czy podczas rekonwalescencji w Warszawie, a dopiero w pół roku później, już w pracy, w redakcji, nad otwartą szufladą biurka i płachtą tygodnika „Codzienne Sensacje”. W tym tygodniku (najpierw tygodnik nazywał się poprostu „Sensacje” ale po pewnym czasie prezes stwierdził, że słowo „codzienne” jest na tyle chwytliwe, że przyda się w tytule, a jeśli ktoś powie, że to nielogiczne, żeby umieszczać je w tytule tygodnika, to niech pokaże prezesowi choć jednego bogatego logika) pracowałem już pięć lat, a jak już powiedziałem, rozpłakałem się w pół roku po tym pechowym safari. Nie był to dobry dzień na popłakiwanie, bo był poniedziałek i do zamknięcia numeru mieliśmy tylko cztery godziny. A numer musiał być wystrzałowy, bo wcześniej, rano tego dnia, prezes powiedział mnie i Tomkowi, że jeśli w tym tygodniu przebijemy się przez barierę dwustu tysięcy sprzedanych egzemplarzy to autorytet gazety wzrośnie. Chwilę pomilczał, spojrzał na nas, później skierował wzrok w bok i powiedział, że będzie bonus, bonus dla nas obu, właśnie dla nas, bo my jesteśmy dwoma filarami, na których spoczywa autorytet pisma. Duży bonus. Widziałem, że możliwość bonusu ucieszyła Tomka (kokaina kosztuje) znacznie bardziej niż prezesowa deklaracja o autorytecie; zresztą mnie też, bo obaj myśleliśmy to samo - jaki też autorytet może mieć taka szmata jak ta gazeta. Ale słyszeliśmy dziesiątki takich wypowiedzi prezesa i wiedzieliśmy, że im bardziej mija się z prawdą, tym bardziej, kierując wzrok w bok od rozmówcy, chichocze bezgłośnie, w sobie, do siebie, do wewnątrz. Kiedyś powiedziałem Tomkowi, że prezes prowadzi z prawdą swój własny, prywatny pojedynek.
- A może to jest jego sposób na kontynuowanie kariery – odpowiedział mi wtedy Tomek – może tak trzeba, może z prawdą trzeba grać i wygrywać. Może prawda błądzi po bezdrożach i dobrze jest dać jej co jakiś czas kopa i skierować na właściwą drogę.
Kiedy obcierałem łzy, Leszek ani nie poklepał mnie współczująco po plecach, ani nie podał mi pudełka z papierowymi chusteczkami. Tego się w redakcji nie robiło, coś takiego pasowałoby by przyjaciołom, a my – my byliśmy tylko kumplami, zresztą tak samo jak i ja z Tomkiem. Najbardziej po kumpelsku byłoby wstać i odejść, zostawić kumpla samego, niech się jakoś zregeneruje. Ale nie, Leszek tego nie zrobił i uświadomiłem sobie, że obserwuje mnie w taki sam sposób, jak ja obserwuję podczas moich wywiadów przyszłe ofiary „Codziennych Sensacji”; Przypomniałem sobie, że tak samo przyglądał mi się pół roku temu, kiedy przechodziłem kolejne bezskuteczne operacje zmiażdżonej stopy. Nie było wtedy w jego wzroku choć krzty współczucia; zrozumiałem, że patrząc na moje łzy zadaje sobie pytanie ile też wiadomość o moim płaczu jest warta i czy zrobić jakieś zdjęcie. Tak jak zrobił zdjęcie Johna z powalonym słoniem i podpisem: „Bohaterski przewodnik i słoń który zdruzgotał stopę naszemu redakcyjnemu koledze” i zdjęcia ze mną jako bohaterskim dziennikarzem, przy moim biurku obok postumentu ze stopą słonia.
Teraz, kiedy zauważył, że się opanowałem, kiedy moje oczy już podeschły, Leszek przeniósł swoją uwagę na ledwie dla niego widoczny w uchylonej szufladzie mojego biurka czerwony arkusz papieru.
- Palisz się, żeby zobaczyć – pomyślałem i jeszcze raz przeczytałem to co było poniżej nagłówka „Kulawy łajdaku”:
„Przeklinam Cię. Przeklinam Cię na wieki. Od wielu lat bowiem moje życie kierowało się w określonym kierunku. Było przygotowywaniem mnie do ważnego zadania, miałem do tego zadania być wskazany. Miałem powiedzieć światu jak osiągnąć wyższy poziom sprawiedliwości, jak się zmienić aby brat kochał brata, aby kochały się wszystkie stworzenia. Miałem zrobić dobrze. Ty zaprzepaściłeś wielką szansę całego świata.”

- Zły styl – pomyślałem – przecież to „kierowało się w określonym kierunku” – to masło maślane.

W poniedziałek numer został oddany tak jak trzeba, z małym, parominutowym opóźnieniem. Po południu zdążyłem jeszcze wpaść do mojego banku i porozmawiać o kredycie na moją operację. Kierownik działu kredytów kiwał głową z powątpiewaniem:
- Kredyt na operację? Operację w Ameryce? Porozmawiam z szefem. Mówi pan że tylko tam takie operacje umieją robić? Od niedawna? Nie wie pan jeszcze za ile? Takiej transakcji jeszcze nie mieliśmy. Jakieś zabezpieczenie? Tak czy inaczej odsetki byłyby bardzo wysokie.

Wróciłem do domu i tego dnia już więcej nie płakałem, ale wieczorem nie udało mi się zasnąć. Siedziałem w kuchni, w piżamie, piłem Bombay Sapphire Gin Martini z trzema oliwkami i myślałem o tym wszystkim, o tym jakie fatum zrządziło, że to ja zostałem pierwszym a Tomek drugim i o tym, jak, Tomkowi udało się wykręcić od próby czterech kroków. Potem, po dwóch drinkach myślałem już tylko o Tomku, o tym czy obserwując Tomka mogę poznać samego siebie. Bo przez jakieś kombinacje tych dwudziestu tysięcy genów jakimi natura nas obdarzyła okazywaliśmy się sobie podobni. W naszym podobieństwie było więcej niż tylko to, że byliśmy utalentowani, że żywiliśmy się obserwacją i wyobraźnią. Naszą najważniejszą wspólną cechą była niecierpliwość. Ta niecierpliwość, z powodu której nie nadawaliśmy się na przykład do pracy naukowej. Niecierpliwość, połączona z pychą popychającą do powiedzenia sobie, że żaden cep tego co ja sobie wymyśliłem, ani nie umiałby sobie wyobrazić, ani by tak szybko tego nie wykorzystał. Inną naszą wspólną cechą było pragnienie uznania. Stąd tak łatwo dałem się nabrać na owe „four brave steps”.

Tak, Tomek miał wszystko to co ja miałem: Miał talent, wyobraźnię, pracowitość. Tyle, że wystarczał sobie samemu sam; podczas safari powiedział mi John, że o takich jak Tomek, mówi się w Kenii, że zjadają własne serca. Czy ja byłem taki sam? Byłem, do pewnego stopnia byłem, choć może John tego nie dostrzegł. I właśnie takich jak my było potrzeba w redakcji „Codziennych Sensacji”.

A John miał rację, bo Tomek eksperymentując z białym proszkiem już trochę własnego serca napoczął. Już nie wyglądał tak dobrze. Siadywał teraz w biurze odwykując, tęskniąc za kokainą i wpatrując się tępo w stojącą na postumencie stopę słonia. 

Pod koniec drugiego martini pomyślałem, że czas przejrzeć co też Tomek trzyma w swoich mejlach. Nie będzie trudno – Tomek często zostawia swój laptop włączony, a jeśli nie, to napewno hasło gdzieś tam ma zapisane.

Przy trzecim Martini zacząłem myśleć o naszej gazecie. „Codzienna Sensacja” zajmowała się wyłącznie dwoma tematami - teoriami spiskowymi włączając w to fałszywe doniesienia naukowe i proroctwa, oraz skandalami i wynikającymi z nich skutkami. Nie, to nie tak, powiem prawdę - gazeta zajmowała się wyłącznie robieniem pieniędzy, a te dwa tematy były tylko narzędziami prowadzącymi do celu. A my dlatego byliśmy filarami tej naszej szmaty, bo we dwóch trzymaliśmy w garściach oba te tematy - teorie spiskowe były specjalnością Tomka, a ja byłem fachowcem od skandalów. Leszek fotograf pracował tylko jako wolny strzelec, a wolny czas poświęcał kwadratom sudoku, wygrywając turniej za turniejem. Mówił o sobie że o wszystkim myśli w kwadracikach i w kwadracikach organizuje też swoje notatki. Kiedy nie miał pod ręką sudoku zadowalał się krzyżówkami.

Moja praca nie była trudna, prawdziwej czy fałszywej informacji było w nadmiarze, kupowało się ją tanio, a ubrawszy ją w strony naszej gazety, sprzedawało się drogo. Moim zadaniem było, aby wygrzebawszy z tej codziennej, informacyjnej miazgi faktów i plotek perełki zadziwienia, umieć je wyszlifować.

Tomkowi też, dopóki nie poszedł w narkotyki, szło łatwo – okazało się, że jest poetą, wieszczem teorii spiskowych. Sztuką, w której Tomek nie miał sobie równych, była jego umiejętność przedstawienia naszej konwencjonalnej, trójwymiarowej kuli ziemskiej jako uwięzionej w wielowymiarowej przestrzeni konspiracji, spisków, sprzysiężeń i zbrodniczych knowań. Tomek to umiał, potrafił zaskoczyć swoimi pomysłami nawet prezesa, człowieka o umyśle tak samo ruchliwym, jak jego ciało. Według zatytułowanego „Oszuści. Nie wierzcie fizykom” artykułu Tomka prędkość światła była o połowę mniejsza od tej podawanej oficjalnie. Pisał że wiedzą o tym wszyscy fizycy, ale przez szacunek dla Einsteina, któremu sto lat temu liczba 300.000 bardzo się spodobała, nie publikują sprostowania. A poprzedniego roku w artykule pod tytułem „Ludożerstwo na Marsie. Polak bezpieczny” Tomek doniósł, że w amerykańskiej bazie na Marsie zdarzył się przypadek ludożerstwa (komendant bazy zjadł swojego zastępcę) i że w konsekwencji Pentagon zlikwidował bazę w trybie nagłym.

- Mogą sobie mówić, razem z całym światem że na Marsie nigdy ich nie było. Przecież każdy wie, że Amerykanie umieją zacierać ślady i zaprzeczać. Nasi czytelnicy wiedzą lepiej i wiedzą swoje – powiedział wtedy Tomkowi prezes.

Tym Polakiem z Tomka tytułu zainteresowało się nasze polskie Ministerstwo Obrony, ale powiedzieliśmy im, że my wiemy swoje, a oni niech sprawdzą z Amerykanami czy to może chodziło o Amerykanina o polskim nazwisku.

Zdarzało się, że pracowaliśmy z Tomkiem zespołowo. Prawie rok wcześniej, kiedy napisałem reportaż o fałszowaniu z chęci zysku starych dokumentów, Tomek, powołując się na wieloletniego pracownika archiwów państwowych, stworzył zakochanego w urzędniczce Biura Podawczego upiora w hipotece. Upiór miał zaatakować chłopaka urzędniczki ciskając w niego księgą wieczystą dzielnicy Białołęka i oplątując go niewidzialnym bo bezprzewodowym kablem komputera. 

Właśnie myślałem o kosmosie, kiedy skończył mi się dżin. Pozostała mi tequila. I zacząłem myśleć o Bogu. Czy istnieje. Pewnie tak. A jeżeli istnieje, to jego moc musi przenikać cały wszechświat, całą przestrzeń, a więc przestrzeń nie może być pusta. Boska moc w przestrzeni musi ją przenikać tak jak przenika przestrzeń pole grawitacyjne, czy elektromagnetyczne. Przez chwilę zastanawiałem się czy Bóg, kiedy chce coś dobrego zrobić, może poruszać się z prędkością większą od prędkości światła, jakakolwiek by ta prędkość była. I raptem pomyślałem że dobrze by było gdybym ja zrobił coś dobrego.

Ale skończyła mi się i tequila i znowu zacząłem myśleć o sobie i o swojej stopie. Już było po północy, nadszedł nowy dzień. Dopiero wtedy się popłakałem, a potem, kiedy już przestałem płakać przyszło mi do głowy kilka pomysłów jak zrobić coś dobrego. I z tymi pomysłami upity w kija, poszedłem spać.

Kiedyś, za komuny piło się różne polskie wódki, a katzenjammera, czyli kaca, leczyło się klinem i kefirem – tak właśnie w swoich młodych latach leczył się mój tata. Potem reguły się zmieniły, na rynku rozrywki zapanowała rozmaitość, pojawiły się zagraniczne alkohole, brukowce typu „Codziennych Sensacji”, różne prochy, i zmieniło się też podejście do kaca - teraz leczymy się kawą w dużych ilościach.
Ten wtorkowy ranek, ranek najświętszego kaca, musiałem jakoś przetrwać, pomagałem więc sobie właśnie kawą, pocieszałem się, że mojemu ojcu było trudniej, bo do jego kaca dochodziła niewiara w komunę i przekonanie, że z tą komuną będzie na zawsze. Po zastanowieniu stwierdziłem, że była to jałowa pociecha, bo moja kulawa stopa i brudna praca w brukowcu też były niezłym powodem do pesymizmu.
Środa też nie była najlepsza. Nie udało mi się dobrać do Tomka mejli a powinienem, bo należało sprawdzić na ile mogę ufać Tomkowi. Zresztą prezesowi też. Zastanawiałem się nad kwestią zaufania, bo kiedy byłem w Ameryce, to widziałem tam różne rzeczy, na przykład jak się wyrzuca człowieka z pracy – Amerykanom zajmuje to co najwyżej pięć minut. Niepokoiło mnie też uczucie, jakie miałem od pewnego czasu, jakby coś, coś z zewnątrz, mi w pokojach redakcji przeszkadzało, jakby ktoś dobierał się do mojego mózgu.
W czwartek przyszła do gazety, zaadresowana do mnie, mała paczuszka. W paczuszce był mieszczący się na dłoni krzyżyk z przypiętą papierową sylwetką człowieka. Do rewersu krzyżyka przypięta była notka z czerwoną plamką przypominającą krew i słowami: „Ukrzyżowałeś mnie, kanalio”. Był tam też następny list na czerwonym papierze zaadresowany „Parszywy kuternogo”. Autor powtarzał, że miał być pierwszym wskazanym a potem od niego, z naszej ojczyzny, z Polski miało wyjść wskazanie które zmieni świat na lepsze. Przeklinał mnie i pisał: „Zostałeś Goebbelsowy kulasie rycerzem zła. Zniweczyłeś odrodzenie świata.”
Nieoczekiwanie lektura listu wytrąciła mnie z depresji. A w piątek obiecany przez prezesa bonus wpłynął na mój bankowy rachunek. Czułem się już dobrze, wydawało mi się, że płacz, bezsenna noc w kuchni z nadmiarem alkoholu, ten makabryczny sen i to uczucie szperania w moim mózgu przez to nieokreślone coś z zewnątrz, wszystko to minęło i już nie wróci.
- To kwestia ustabilizowania psychiki – przekonywałem siebie – już jest lepiej, a jakbym zapisał się na jogę albo Tai Chi, to już bym się zupełnie uspokoił. Następny tydzień wygląda dobrze – będziemy w Jabłonnie, na tych warsztatach, a tam jest zawsze dobra kuchnia. Przypomniałem sobie o postanowieniu zrobienia czegoś dobrego. Przyszły tydzień był obiecujący, miałbym trochę czasu, bo jedyne co miałem poza warsztatami to umówione spotkanie z posłem Kogoczego. To spotkanie miało być dla posła czyśćcem (o czym nie wiedział), bo jego nazwisko miało się pojawić w moim kolejnym reportażu o kombinacjach w Hipotece. Mówiąc w redakcji Tomkowi o czyśćcowym charakterze spotkania powiedziałem, że jest to jedno z niewielu czysto polskich słów z kombinacją liter „ćc”. Tomek jak zwykle wpatrywał się w stojącą na postumencie obok mojego biurka stopę słonia i nic nie odpowiedział.
Staliśmy przed frontonem znajdującego się w Jabłonnie pod Warszawą, a wzniesionego ponad sto pięćdziesiąt lat temu jednoarkadowego łuku triumfalnego. Patrząc w górę na wyrzeźbiony na zwieńczeniu łuku napis „Poniatowskiemu” przypomniałem sobie, że księcia Poniatowskiego zastrzelili podczas przeprawy przez rzekę Elsterę jego francuscy sojusznicy. Z tego faktu wynikały dwa wnioski: pierwszy, że, nie tak jak przydarzyło się sztabowi powstania, Francuzi zapasem amunicji dysponowali, a drugi, że dobrze jest zerkać do tyłu i na boki, sprawdzając czy stojący tam sojusznik czy kumpel nie bierze cię na muszkę.
Oganiający się od komarów Tomek stał z mojego lewego boku i lekko z tyłu, tak, że nie wiedziałem co robi. Mógł wpatrywać się w inskrypcję ale równie dobrze mógł zastanawiać się nad najlepszym miejscem na wlot kuli w tyle mojej głowy. Dopuszczałem obie możliwości, bo ostatnio zachowanie Tomka zaczęło mnie niepokoić – do tego że godzinami gapił się w stojącą na postumencie obok mojego biurka stopę słonia już nawykłem, ale od niedawna co jakiś czas celował w nią palcami wyciągniętej w geście pistoletu dłoni.
Odpierając atak dwóch naraz komarów pacnąłem się w czoło i kolejny raz przypomniałem sobie, że miałem przejrzeć Tomka mejle. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem otwierające się drzwi Klubu Dyplomatycznego. Z drzwi wyszedł ubrany w biały kitel kelner. Czarna muszka kelnera ładnie odróżniała się na tle białej koszuli. Trzymając w lewej ręce tackę ze srebrzystym wiaderkiem, z którego wystawała szyjka butelki szampana i ze stojącymi obok dwoma pustymi kieliszkami kelner prawą ręką oganiał się od komarów. Zmierzał w stronę Świątyni Dumania.
W otaczającym pałac Poniatowskich jabłonowskim parku nie byliśmy, doliczając do nas kelnera i komary, sami – w odległości czterech metrów ode mnie, nieco powyżej mojej twarzy znajdował się pysk białego konia. Konia trzymał za uzdę masztalerz w zielonej, podobnej do myśliwskiej kurtce. Na koniu siedział prezes, także oganiający się prawą ręką od komarów. Ubrany był w strój jeździecki - czarny toczek i fraczek, popielate bryczesy i czarne oficerki, w lewym ręku trzymał bat ujeżdżeniowy. Tułów konia usiany był gzami bydlęcymi – zauważyłem, że są znacznie mniejsze niż te widziane ponad pół roku temu na zadzie słonia gzy afrykańskie. Bzyczenie komarów i obecność gzów potwiedzała usłyszaną w radio podczas jazdy do Jabłonny informację o wyjątkowo obfitym tegorocznym wysypie owadów.
- Chodzi mi o patynę wieków, proszę panów, spójrzmy choćby na tę inskrypcję – powiedział prezes, wskazując batem na fronton łuku - cóż to za nazwisko. Panowie! Hasłem moich Warszatów Odpowiedzialnego Dziennikarstwa jest tradycja, godność, solidność oraz uczciwość w informacji.
Prezes przerwał, spojrzał na koński łeb i powiedział:
-  Na zaproszeniach umieścimy portret księcia Poniatowskiego na koniu – a po chwili dodał:
- Oczywiście myślę o tym wspaniałym portrecie który namalował Kossak.
Bezgłośny chichot prezesa wypełnił zawierającą nas przestrzeń parku pomiędzy triumfalnym łukiem a Klubem Dyplomatycznym. Dudnił mi w uszach, nie ustawał, był tak intensywny, że przez chwilę przestałem słyszeć uwijające się dookoła komary.
Prezes wskazał batem na budynek Klubu Dyplomatycznego:
- Dyplomacja, panowie to gwarancja prestiżu i uczciwego dialogu.
Po chwili milczenia powiedział:
- A teraz muszę panów pożegnać, bo jadę kłusować, a potem mam tutaj spotkanie. Proszę prowadzić – zwrócił się do stajennego.
Zad obracającego się rosłego konia był ode mnie o pięć, bliżej, teraz o cztery kroki. Cztery kroki! Cztery kroki – tak jak na safari! I te gzy, te gzy, zwiastuny kalectwa. Już tylko trzy, dwa kroki, bliżej, jeszcze bliżej. Uciekać, muszę uciekać. 
                                                   KONIEC ODCINKA 1/3

              Link do drugiej części opowiadania kliknij tutaj




Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.



Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

niedziela, 27 sierpnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 105.

Po Powstaniu


Po Powstaniu

©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Lotnik leżał na prawym boku. W wystającym z trawy ręku przyciskał do lewego boku ułamane śmigło z marmuru. Obok, uwiązane do śmigła, pasły się dwa wyleniałe wielbłądy koloru kawy z mlekiem. Niewidzące oczy lotnika ogarniały zachodnią część Placu Unii Lubelskiej. Na pierwszym planie stał, upstrzony u dołu kłębami wielbłądziej wełny, postument pomnika, dalej po lewej wypalona mokotowska rogatka, a na prawo budynek warszawskiej Straży Pożarnej.

Była wiosna roku 1945. Mniej niż rok minął od wypowiedzenia zabójczych słów: “jutro o piątej popołudniu rozpocznie pan działania”, a jeszcze mniej od momentu, kiedy któregoś dnia powstania, lotnik został strącony z postumentu swojego pomnika.

Tej wiosny, po powrocie do Warszawy, staliśmy się z bratem dziećmi warszawskich ruin. W naszych wędrówkach po Mokotowie klatki schodowe prowadzały nas do nieistniejących pięter, przeszliśmy też, odczytując napisy „мин нет”, pierwszą lekcję cyrylicy. Okupacja przyzwyczaiła mnie do nędzy, zachowywałem się beztrosko, choć od czasu powstania często śnili mi się goniący mnie SS-mani. Czasem we śnie ratował mnie olbrzymi ptak podobny do ptaka Roka z opowieści Sindbada Żeglarza, kiedyindziej budziłem się przekonany, że ginę. Kilkakrotnie Ptak uratował mnie także na jawie, jak kiedy w obozie w Pruszkowie okrył mnie swoimi skrzydłami i uczynił mnie niewidzialnym dla SS-manów.

Osobliwością ruin Placu Unii był, nietknięty zniszczeniem, już wspomniany, gmach Straży Pożarnej. Przed gmachem, na posterunku, obok usytuowanego na wyciągnięcie ręki i starannie wypolerowanego dzwonu, trwał okazały strażak dyżurny. Miał błyszczący srebrem, grzebieniasty hełm, do którego nie umywała się nawet setka wymiętych rogatywek berlingowców. Ubrany był w dobrze utrzymany granatowy uniform z błyszczącymi guzikami.U szerokiego, skórzanego pasa wisiał kształtny toporek. A na dodatek, na lewo od budki strażaka stał czerwony, gotowy do akcji wóz strażacki.

Straż Pożarna nie była jedyną atrakcją placu. Na otoczonym wyprutym torowiskiem tramwajowym okrągłym trawniku na środku placu – tam, gdzie lotnik, wielbłądy i postument - stał duży, trzymasztowy namiot. Nad namiotem, rozpięty na dwóch drągach, wisiał napis: „WIELKIJ CIRKUS DLA SWOBODNOJ POLSZY”. Przed namiotem stał zwykle gazik z interesującą, bo rosyjską rejestracją. Wielbłądy miały długie, żółte zęby i podrażnione pluły z wysoka.

W tym czasie zarabiałem sprzedając gazety na ulicach Mokotowa i często się na placu zatrzymywałem. Zaczynałem od strażaka i wozu strażackiego. Ani wóz strażacki ani strażak nie zwracali na mnie – ośmioletniego, przygarbionego mikrusa - najmniejszej uwagi, nawet wówczas, gdy towarzyszył mi Ptak. Po strażaku i wozie był namiot i wielbłądy.
Idąc dalej zatrzymywałem się na Wiśniowej przy wypalonych wrakach niemieckiej tankietki i wozu pancernego. Wieżyczką tankietki wciąż można było obracać kręcąc zacinającą się korbką – należało przy tym symulować strzały: - Ta, ta, ta, ta …

Z bratem i z kolegami z podwórka zajmowaliśmy się wyszukiwaniem i detonowaniem wszystkiego, co strzelało i wybuchało. A było tego dużo. W jednym z domów zrujnowanej Marszałkowskiej, w okolicy Litewskiej kryły się skarby. Pod opadłymi stropami pięciu pięter budynku zasypany był magazyn sklepu z bronią myśliwską. Któregoś pięknego majowego dnia wygrzebałem tam z gruzu trzy śrutowe naboje do dubeltówki. Z cennymi nabojami w ręku szedłem, już spóźniony, do pracy – do rozdzielni w drukarni „Życia Warszawy” na Polną. Po drodze rozważałem jak daleko doleci śrut, jak głośne będą wybuchy, czy może da się ustrzelić gołębia. No i jak odstrzelić naboje bez dubeltówki. A może rozpalić ognisko we wraku tankietki i wrzucić tam naboje – pancerz na pewno wytrzyma. Ale w tankietce nie ma gołębi. Miałem więc dużo do myślenia, gdy stanąłem obok strażaka aby pogapić się na błyszczący chromami wóz.

- Co tam masz w ręku? Dawaj– strażak pochylił się nade mną, chwycił mnie za ramię, a odbity od jego hełmu promień slońca uderzył mnie w oczy. Wiszący u pasa strażaka srebrny toporek był na wysokości mojego czoła. Na tyle na ile mogłem, odwróciłem się od niego i cofnąłem rękę z nabojami za siebie. Zwrócony byłem twarzą do wypalonej rogatki.

Tylko Ptak mógł uratować moją zdobycz. Ale czy zechce? W czasie powstania, kiedy wołałem o jego pomoc, nie przyszedł i nie ocalił pana Pruskiego, kiedy SS-mani prowadzili go na rozstrzelanie.
Nad rogatką zobaczyłem na niebie czerwoną rakietę. Wskazałem ręką:
– Tam! Czerwona rakieta!

Strażak, nie wypuszczając mnie, odwrócił się w stronę rogatki. Próbowałem uwolnić się z jego uchwytu, gdy usłyszałem strzały. Przed cyrkowym namiotem strzelał z pepeszy sowiecki żołnierz. Lufa pepeszy podniesiona była wysoko w powietrze. Nad rogatką ukazywały się czerwone, zielone i białe rakiety. Na gmachu drukarni zawyła syrena. Strażak puścił mnie i chwycił za sznur dzwonu alarmowego. Odbiegłem kilka kroków w stronę rogatki:

- Dziękuję ci Ptaku, że przyszedłeś mi z pomocą.
Od Puławskiej biegł z pistoletem w ręku oficer Berlinga, krzycząc:
- Koniec wojny. Wolność. Hitler nie żyje.
Przestraszone strzelaniną wielbłądy szarpały marmurowym śmigłem a lotnik wciąż obejmując śmigło kręcił przecząco głową tak jakby mówił:
- Nie, nie, nie.... Tyle śmierci a przecież jeszcze nie wolność.


KONIEC

Następne opowiadanie za tydzień.

Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.



Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.



Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

czwartek, 17 sierpnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 104.

Nowe przychodzi na działkę


©Andrzej Olas ( andrzej.f.olas@gmail.com )


Po mleko chodzi się do Szumowej. Z bańką. Przechodzi się koło Adasia, potem koło Japajły, potem jeszcze dwa domki już prawie że opuszczone, bo właściciele się zestarzeli kompletnie, kończy się ulica Kwitnącej Akacji, więc skręca się w Szkolną i po trzydziestu metrach już szczekają psy i się jest przed płotem Szumowej we wsi Perliczki. 

Kwitnącej Akacji to nie jest oficjalna nazwa naszej ulicy. Kiedy stary Kłoda sprzedawał u lokalnego notariusza swoje kartoflisko na działki, to nie miał pojęcia co mu geodeta wyszykował. Wiedział tylko tyle, że ma i notariuszowi i geodecie dać w łapę – zresztą może nie w łapę a według taksy, bo jaka jest taksa nikt mu nie powiedział. Tyle, że jak po złożeniu podpisów wyprosili nas wszystkich poza nim to widziałem, jak już się łapał za kieszeń. 

No więc jak już Kłoda dał w łapę komu trzeba, to wrócił do domu, a po jakichś pięciu latach umarł. Nastał młody Kłoda. Nie wiadomo co robił, bo we wsi nie zawsze bywał, ale ostatnio się pojawił. I strach padł na nasze działki przy Kwitnącej Akacji z jego pojawieniem się i też dlatego, że nowy wójt zaczął rządzić. Bo geodeta jak ciął na tym kartoflisku działki po równe tysiąc metrów to musiał zostawić miejsce na ulicę – na ulicę, którą my nazwaliśmy ulicą Kwitnącej Akacji. I zostawił. Ale notariusz tej ulicy nam, działkowiczom nie sprzedał i Kłoda dalej był ulicy właścicielem. A teraz nowy wójt wysłał do młodego Kłody pismo, żeby od gruntu – od naszej ulicy - podatek zapłacił. Wkurzył się młody Kłoda, popił sobie i zaczął na swoim podwórku szlaban szykować, bo rozumiał, że nie ma takiej alternatywy, żeby na Kwitnącej Akacji kartofle posadzić. Dobrze, że zaraz na początku zaciął się siekierą, bo żeby nie to, toby na róg Kwitnącej Akacji i Szkolnej szlaban traktorem przywiózł, i już Kwitnącej Akacji by nie było. 

Kiedy po przyjeździe na działkę usłyszeliśmy o tych wydarzeniach, pierwszą reakcją mojej żony Magdy była troska o to, czy aby młody Kłoda sobie wielkiej krzywdy nie zrobił. Okazało się, że nie, nie, ot skrobnął się trochę w łydkę. Ja pomyślałem o czym innym. Poprzedniego wieczoru obejrzałem telewizyjny program o upadku Samarkandy po zburzeniu jej przez Czyngis Chana. Kiedy Magda myślała o łydce, ja zastanawiałem się, czy nastąpi, tak jak zdarzyło się z Samarkandą, upadek ulicy Kwitnącej Akacji, i rozerwanie całej skomplikowanej, kształtowanej przez lata więzi łączącej jej, stałych i weekendowych mieszkańców. Reakcja młodego Kłody wydawała mi się taka Czyngis Chanowa, zbyt raptowna, awanturnicza, co zresztą przez zacięcie łydki sam sobie udowodnił.

Więź łącząca mieszkańców Kwitnącej Akacji jest skomplikowana, pulsująca życiem i ma własności spaghetti bolognese – tak jak nasycony czerwonym sosem kawałek makaronu potrafi w jakiś niewiadomy sposób znaleźć drogę z widelca na bielutką bluzkę panny, powiedzmy Krysi, tak więź umie wyłonić się zupełnie niespodziewanie – na przykład w postaci tego Francuza, który chciał kupić siedlisko Kancypowej i mówił, że to dlatego, bo jego prapradziadek zginął właśnie tu, pod Pułtuskiem w wielkiej bitwie między cesarzem Napoleonem a carem Aleksandrem. Chciał nawet Kancypową podwieżć te dwa kilometry wprost na pole bitwy, ale ona nie chciała ani pojechać ani wtedy sprzedać, bo dopiero potem zaczęła o sprzedaży myśleć. Oczywiście, jak dowodzi incydent ze szlabanem szczególnie dużo obłożonych sosem nitek makaronu łączy ulicę Kwitnącej Akacji z resztą wsi Perliczki. Na przykład na końcu jednej takiej nitki jest umazany gnojem syn jednego z wiceprezesów Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, który właśnie kiedy to piszę, rozrzuca traktorem tenże gnój na polu Kłodowskiego, kiedyś po ojcach nazywającego się Kłoda. 

Wieść o podatku i szykowanym szlabanie rozeszła się szybko. Ulica Kwitnącej Akacji przyczaiła się – narazie było trochę czasu, zanim nie wygoi się łydka młodego Kłody. Przyczaiła się ale tylko we wsi, bo do gminy, do wójta rozmawiać o ulicy trzeba przecież było iść. 
Wójt nie pomógł, bo nie chciał – ulica jest młodego Kłody i tyle. Gminne ulice są już w porządku, a teraz gmina ma co innego do roboty – cyfryzacja, bo idzie nowe. Ci z województwa mówią o cyfryzacji, a wy apiać i apiać o ulicy. Gmina ulicy nie chce – możecie ją sobie sami kupić. Kupić – żeby kupić trzeba mieć pieniądze – myślała delegacja w skladzie ja i Japajło, ten co sobie całoroczny dom pobudował. To było raz. Po drugie, jak się z młodym Kłodą zacznie o pieniądzach, to niewiadomo jak to się skończy – z chłopem gadać o pieniądzach to pewne nieszczęście. Po trzecie jak się ulicę kupi, to gmina kreskę na prywatną ulicę położy, a właśnie zaczęła gmina swoje ulice odśnieżać – to podkreślał Japajło, bo ponieważ był całoroczny, to mu o zimę też chodziło. A jakby ulica była gminna to może jeszcze podłoże by utwierdzili i oświetlenie zainstalowali. Widać było, że Japajło mądrze mówi. Tylko że jest coś takiego jak fatum, los, człowiek strzela, a kule....

Bo właśnie wtedy Japajle ukradli samochód. Świeżą, nowiutką Toyotę Avensis. Poszła rano żona Japajły po mleko do Szumowej, wraca, no trochę sobie z Szumową pogadała, patrzy brama otwarta, wozu nie ma. Gdzie też Józek tak rano pojechał – myśli. Wchodzi do domu, a Józek właśnie też przez drzwi z tylnego podwórka, gdzie pierwszego papieroska palił. Pyta żona – a gdzie wóz? I dopiero się zaczęło.

Samochód się znalazł – rybacy zobaczyli go w Narwi – tył mu z głębokiej wody wystawał, bo wbił się pionowo w muliste dno. A kto ukradł – Japajło to chyba wiedział. Bo już pół roku trzem chłopakom za tynki i podłogi z zapłatą wisiał – a jeszcze zapowiedział, że nie zapłaci, bo robotę mu spieprzyli. Japajło chciał, żeby policja ich alibi sprawdziła, ale sierżant tylko machnął ręką. Przecież w zeszłym roku cała wieś dała alibi Kłodzie Grubasowi, że pod sklepem siedział, choć irlandzka policja w Dublinie już go tydzień wcześniej złapała. No i sprawdzenia alibi się zaniechało, a cała ulica Kwitnącej Akacji próbowała zgadnąć ile odszkodowania da PZU za Toyotę Jagajle. A także, czy warto te domki co stoją wzdłuż ulicy ubezpieczać, bo niektórzy jeszcze nie ubezpieczyli. I sprawa kto będzie właścicielem ulicy zbladła. A Kancypowa kupiła sobie psa boksera, żeby szczekał, a bokser wygląd też ma jak trzeba na złodziei.

Powiadam Wam, nigdy nie liczcie na to, że wszystko pójdzie jak myślicie – tak przecież myślał Japajło i grubo, bo o całą Toyotę się pomylił. I tak myślała Kancypowa dopóki jej zięć tej Barszczowej psiej wojny nie wypowiedział i bardzo głośno takiego myślenia nie wyperswadował.

Bo kiedy Kancypowa prowadzała swojego boksera na spacerki ulicą Kwitnącej Akacji to przechodziła wzdłuż płotu Barszczowej. A Barszczowa bardzo o swoją działkę dbała i wzdłuż płotu takie ładne, prawie jak łazienkowe, kafelki kazała zięciowi położyć, i te kafelki zawsze czysto trzymała, zamiecione, bez listeczka, czy trawki. A miała Barszczowa trzy takie malutkie pieski, ratlerki, jazgotliwe okropnie, a jeszcze boksera nienawidzące. Więc kiedy Kancypowa z bokserem wzdłuż płotu Barszczowej szła, to te hałaśnice po drugiej stronie po kafelkach obłędnie skacząc prawie że paranoi dostawały i to gałazkę, to listeczek na kafelki wrzucały. A zięć akurat tamtego dnia przy sprzątaniu kafelków na kacu był i Kancypową za spacer z bokserem opieprzył tak, że ostatni raz się tak czuła, to było za komuny w kolejce za karpiem, kiedy karpiów zabrakło.

Oj, podzieliła się społeczność Kwitnącej Akacji, podzieliła, ta więź, taka niby mocna a jakby się troszkę porwała. Te jazgoczące ratlerki innym też przeszkadzały, i ci mówili, że zięć Barszczowej to prostak i cham, stąd stanęli po stronie Kancypowej. Ale Kancypowej też nie każdy lubił – baba na pieniądzach siedzi, całe siedlisko na końcu Kwitnącej Akacji ma. Napewno jakby się ją bliżej poznało, to by się okazało, że okropnie nosa zadziera. A jeszcze na kominie chałupy po środku siedliska ogromnego, złotego koguta sobie wystawiła, ile też to kosztowało.

Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – prawda to, oj prawda. Jak więzi nie ma, to dezinformacja się wkrada, a społeczność ciemną masę przypominać zaczyna. Więc trudno było teraz się dowiedzieć co będzie z ulicą, bo jedne plotki chodziły, że Kłoda do Norwegii pojechał, a inne, że na bazarze w Pułtusku gruby łańcuch kupił, akurat na szerokość Kwitnącej Akacji. Ile PZU da Japajle za Toyotę też nikt nie wiedział, a skąd też wiedzieć czy to prawda, że Kancypowa specjalnie do gminy pojechała i na Barszczową do wójta się skarżyła. I ta cyfryzacja. Nikt się nią nie przejmował, bo przecież nikt kosztów ponosić nie chce. A tu plotka gruchnęła, że w całej wsi tę cyfryzację za darmo robią. Internet za darmo.

Za darmo to zupełnie co innego. Ale robią we wsi. A co z nami – my jesteśmy bliżej Narwi, na uboczu. Pociągną aż do rzeki? Trzeba się dowiedzieć, bo jak za darmo to my też chcemy. Ale kto to jest my? Jak Kancypowa z Barszczami nie rozmawia, to dla niej oni nie są my. A była przecież w gminie, może już wie. Może jej zrobią, a Barszczom nie. A może wogóle nie zrobią. Długo było niewiadomo, aż w końcu ktoś zobaczył, że we wsi coś kopią, taką niedużą wąziutką koparką, spytał się co robią i to właśnie była ta cyfryzacja. I mają zrobić wszystkim. Jak wszystkim, to wszyscy zaczęli znów ze sobą rozmawiać. No nie wszyscy, bo Kancypowa z Barszczami nie, ale reszta tak. Więź się prawie załatała.

I było już prawie dobrze, znów liczyli ci z Kwitnącej Akacji, że wszystko pójdzie jak myśleli. Ależ skąd, przecież los, fatum, człowiek strzela. Kiedy Japajło zobaczył na polnej drodze samochód, a obok faceta majstrującego przy takim trójnogu, to wiedział, że to ten geodeta, co cyfryzacji trasę wytycza. A jak wytycza to jakąś mapę ma. No i rozwinął ten geodeta mapę, a na mapie tam gdzie jest Kwitnącej Akacji stoi jak byk: „Brak zgody właściciela. Nie budować”. No i wszyscy na Kwitnącej Akacji się o całą cyfryzację pomylili. A we wsi już gdzie niegdzie nie dość że światłowód to i skrzynki przy domach zainstalowali, i to wszystko za darmo. Sołtys to już pojutrze ma mieć internet. A u nas nawet jak chcesz komórką zadzwonić, to nie, bo dostępu nie ma. 

Tym razem więź społeczna trzymała się mocno i wiadomości kursowały dookoła. Młody Kłoda znaczy się do Norwegii nie pojechał, ale rozmawiać z nim sensu nie ma. Potrzeba innego rozwiązania. Co można zrobić? Szczęśliwie geodeta był miejscowy i przyjazny, więc wokól mapy na dachu jego samochodu tłoczyli się prawie wszyscy mieszkańcy ulicy Kwitnącej Akacji. Nie ma jak – mówili. Aż zięć Barszczowej znalazł. Jest jak, jest – patrzcie, tu do naszych domów można dojść z drugiej strony – przez środek siedliska Kancypowej. I już.

Do Kancypowej poszła kolejna delegacja – ja i Adaś, młodszy ode mnie, to więcej o cyfryzacji wiedzący. Wystarczy, że Kancypowa zgodzi się żeby światłowód poszedł przez siedlisko i gotowe. Kancypowa już, już miała kiwnąć głową, jużeśmy na to kiwnięcie czekali, kiedy zatrzymała to kiwnięcie nim jeszcze je zaczęła i powiedziała, że jeżeli będzie kawałek siedliska sprzedawała, to działki z cudzym kablem pod ziemią nikt nie kupi. Więc nie. A kto wam ten pomysł poddał – zapytała. Popatrzyła na nas milczących, my dalej milczeliśmy, i wtedy powiedziała że już wie, że to Barszczowa, albo ten głupol co jest jej córki. I już koniec, już było po pomyśle, ona jak Czyngis Chan, a my biedną Samarkandą zostaliśmy.

Wracaliśmy obok Szumowej. Odszedł Adaś trochę na bok, żeby się odlać, a jak już tego suwaka od spodni zaciągał, to ulżony podniósł wzrok i coś go tknęło. 
- Panie, panie, woła do mnie – patrz pan. 
Bo przed nim z lewej był na takich byle jakich kołkach drut kolczasty, co to się stawia, żeby krowa Szumowej nie wyszła, a z prawej siatka od działki Japajły. A między nimi taki metrowy, może półmetrowy chwastami zarośnięty niedorobek, ciągnący się z tyłu za domkami Kwitnącej Akacji. Spojrzałem i odrazu o tym jedwabnym szlaku co do Samarkandy prowadził pomyślałem, szlaku co przez stulecia dobrobyt miastu zapewniał. Tak i nam ten niedorobek za jedwabny szlak cyfryzacji na wieki posłuży, póki nie nastąpi era podrózy kosmicznych i będziemy kosmiczną cyfryzację budować. Narazie, mówię Adasiowi, nie można Szumowej ani słówka. Niech zakopią, a wtedy, co by nie powiedziała to za późno. Pod ziemią szlabanu na tej naszej Samarkandzie nie postawi. Zdziwił się Adaś trochę tą Samarkandą, bo o Czyngis Chanie nigdzie a i w szkole nie dosłyszał, ale esencję tego co mówiłem pojął.

No i zbudowali nam cyfryzację, więź się przy tym jeszcze umocniła, bo popatrzeć jak kopie ta wąziutka koparka przyjemnie było i uwagę przy tym poczynić wypadało. A ja kiedy o działkowej społeczności myślałem to zawstydzałem się, że tak nieładnie ją osądzałem, i mówiłem sobie, że nowe przyszło.

Tyle że w miesiąc później jak się szopka koło Adasia zapaliła i trzeba było straż wezwać to znów więź się trochę zerwała, bo Adaś mówił, że to on tą cyfryzacją i Skypem na komputerze straż zawiadomił, a zięć Barszczowej że nie, że to on rowerem do wójta pojechał i stamtąd straż ściągnęli. I pokłócili się. A Kancypowa na to wszystko powiedziała, że zawsze mówiła, że ten głupol od Barszczowej córki to niedość że cham, to jeszcze oszust, że jakby stanął na Sądzie Ostatecznym, to by mu ani Pan Bóg, ani Pan Jezus w ogóle nie uwierzył. A ja zrozumiałem, że ta więź tu tak jak i w Samarkandzie pulsuje – raz słabiej, raz mocniej. I to że tak złośliwie o działkach i o wsi myślałem, to też kawałek tej więzi, a w ogóle to przecież życie się jakoś układa i każdemu w przedziwny sposób w więzi z innymi zadowolenie, dobrobyt i nowe niesie. Byle Czyngis Chan nie nadszedł. Nie daj wtedy Boże.


KONIEC

Następne opowiadanie za tydzień.

Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.



Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

czwartek, 10 sierpnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 103.

Król szczurów, dokończenie


                 ©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Krzyknąłem:
   - Tak jest,
i rzuciłem się na ziemię, nie tracąc bomby z oczu. Piotrek powiedział:
   - Proszę pana, proszę pana, mnie nie wolno padać w tym ubraniu,
a Jacek, trzymając w ręku drewniany tramwaj, zaczął przedzierać się w kierunku lampy mówiąc:
 - Ja muszę zobaczyć bombę.

Traf chciał, że pan Kowal który na komendę pana Żurmana dał nurka pod pryczę był na jego kursie. Jacek potknął się o nogi pana Kowala i wypuścił z ręki drewniany tramwaj. Tramwaj zakreślił parabolę i wylądował zderzakiem na dolnej części pleców pani Smolińskiej. Pani Smolińska odrzuciła koc, podniosła się i powiedziała:
 - Jestem ranna. Trafił mnie odłamek.
Pan Żurman krzyknął:
 - Sanitariusze. Rannych na punkt opatrunkowy.
Powiedziałem:
 - Proszę pana, tu nie ma sanitariuszy.
Pan Kowal wstał spod pryczy i otrzepując się z kurzu powiedział zimno:
 - Panie Żurman, tu nie tylko nie ma sanitariuszy ale tu nie ma bomby. Coś panu na rozum padło.

Pani Smolińska masując obolałe miejsce, ze wzrokiem utkwionym w pana Żurmana powiedziała:
 - Pełno tu dywersantów którzy tylko czekają żeby człowieka ugodzić w plecy,
a po namyśle dodała:
 - Niektórych łatwo można rozpoznać bo wszczynają panikę.
Od tej pory ceniliśmy karbidówki wyżej niż oświetlenie elektryczne.

 Następnego dnia zbudowaliśmy antyszczurzą barykadę. Kadłub Jacka tramwaju stanowił jej główną część, kawałki podwozia i koła blokowały resztę rury. Szczur doszedł do barykady, wspiął się na nią i trafił na sufit piwnicy. Nie spiesząc się zawrócił i zniknął w otworze z którego się wynurzył. Odnieśliśmy zwycięstwo.
            Rano zobaczyliśmy że barykada została zniszczona. Szczur powrócił w nocy i przegryzł się przez bok tramwaju, poszerzając otwór okienny.

Na Mokotowie powstanie skończyło się wcześniej niż w Śródmieściu, które jeszcze się trzymało. Niemcy przyszli wieczorem, powiedzieli, że oni wiedzą że tu siedzą powstańcy i żeby powstańcy natychniast się poddali. Nikt się nie zgłosił. Niemcy zakazali wychodzić z piwnicy i całą noc siedzieliśmy zamknięci. Rano wyprowadzili nas na Madalińskiego. Po przeciwnej stronie ulicy stały zarekwirowane przez Niemców wozy konne pełne zrabowanych rzeczy.

Prowadzili nas ulicą Madalińskiego w stronę Alei Niepodległości. Ulica płonęła, z okien domów buchały płomienie. Przez chwilę wydawało mi się że któreś z dzieci uderza w klawisze dziecinnych cymbałków. To szyby wypadające z płonących ram okiennych uderzały o bruk. W pewnym momencie mama obejrzała się do tyłu i powiedziała że nasz dom też już się pali.
W hali fabrycznej Polskich Zakładów Lotniczych na Okęciu powiedzieli nam przez megafony, że nic nam się nie stanie. Potem powiedzieli że mamy oddać wszystkie kosztowności, zegarki i pieniądze dla wzmocnienia wysiłku wojennego Rzeszy Niemieckiej. Kto nie odda zostanie ukarany. Tak straciliśmy Mamy zegarek. Noc spędziliśmy na betonowej podłodze hali. Bylem wystraszony i głodny.

Do Warszawy wróciliśmy w kwietniu 1945 roku. Frontowa część naszego domu była wypalona, ale nasze mieszkanie ocalało. Mieliśmy dużo miejsca do zabawy, bo połowa okolicznych zabudowań była wypalona lub częściowo zburzona. Zabawek nie brakowało, począwszy od wypalonego samochodu pancernego na Wiśniowej aż do niewypałów pocisków moździeżowych, różnego rodzaju prochu i nabojów.

 Ekshumacja była bardzo blisko płotu gdzie pierwszego dnia powstania widziałem wysokiego, eleganckiego pana. Dwóch robotników odkopywało ciało a pani z opaską Polskiego Czerwonego Krzyża miała jakieś papiery. W pobliżu czekała furmanka aby przewieźć ciało na cmentarz. Pani z PCK mówiła
 - Panowie, przede wszystkim dokumenty. Mamy tyle nazwisk o które rodziny wciąż pytają. Proszę ostrożnie.

 Wydawało mi się że pani z PCK nie będzie zainteresowana tym, co można znaleźć w schronie przeciwlotniczym który Niemcy wybudowali koło naszego domu. Schron, wkopany w ziemię, tak że z zewnątrz widać było tylko lekkie wzniesienie, był miejscem gdzie się często bawiliśmy. Schron miał dwa wejścia, i był tak niski że nie można było się wyprostować. Kiedy mama przywiozła nas do Warszawy w Kwietniu 1945 roku, wejścia były zasypane ziemią. Odkopanie wejść  zajęło nam ze dwa miesiące, głównie dlatego że początkowo byliśmy z bratem jedynymi dziećmi w domu. Potem wrócił Bulek a także Jacek i Piotrek Patyccy. Wnętrze schronu śmierdziało, było wilgotno i brudno. Kiedy znaleźliśmy tam ludzką czaszkę przez tydzień nie wchodziliśmy do schronu. Była to jednak tak znakomita kryjówka, że zaczęliśmy schronu używać bawiąc się w chowanego, a potem przenieśliśmy czaszkę w ślepy koniec schronu, żeby nam nie przeszkadzała. Zaraz potem znaleźliśmy drugą czaszkę i przenieśliśmy ją w to samo miejsce. Koło czaszek nie wolno się było chować. Czaszkę w której było mniej zębów nazywaliśmy niemiecką, a tą drugą - czaszką Polaka.
            
 Chodziłem do szkoły na Narbutta. Miałem męczące sny; najgorszy był sen w którym śniło mi się że goniony przez SSmanów uciekam dachami domów. Najczęściej spadałem, choć zdarzało się że byłem schwytany. W szkole byłem faworytem naszej wychowawczyni pani Siwczyńskiej. Pomogło mi to, kiedy eksperymentując z prochem artyleryjskim podpaliłem moją ławkę podczas lekcji polskiego. Woźny szkolny pan Grzelak ugasił pożar kilkoma wiadrami wody. Przy okazji całe wiadro wody dostało się mnie. Co gorsza cały mój podręczny arsenał został skonfiskowany. Szczególnie bolesna była strata dwóch rakiet i dużego naboju śrutowego do dubeltówki. Mokry i nieszczęśliwy trafiłem do gabinetu Dyrektora, gdzie w obecności pani Siwczyńskiej Dyrektor powiedział mi, że dla bandytów nie ma miejsca w jego szkole i że jestem wyrzucony. Pani Siwczyńska powiedziała żebym wyszedł i zaczekał w sekretariacie. Przez niedomknięte drzwi słyszałem jak Dyrektor wrzasnął kiedy mówiła że mojego ojca zamordowali w Katyniu bolszewicy.
           
  - Proszę pani. Za takie gadanie się siedzi. Ja tego nie słyszałem.
  - Panie Dyrektorze, dziecko jest wygłodzone, zaniedbane. Bóg wie jakie szramy zostały po powstaniu. Nim trzeba sie zająć, a nie wyrzucać.
  Nie uważałem siebie za zaniedbanego. Wygłodzony też nie byłem; kilka razy w czasie wojny widziałem kiełbasę, a co najmniej dwa razy ją jadłem. Poza tym byłem bogaczem - trzy dni wcześniej znalazłem w gruzach zdekompletowane parabellum. To było warte co najmniej sto kulek, albo dwa granaty.

Matka Jacka i Piotrka, pani Patycka była kierownikiem literackim teatru Syrena, znała wielu aktorów, i później dzięki niej bywałem za kulisami Syreny. Moja pierwsza wizyta w teatrze odbyła się także dzięki jej protekcji. Dawano Dziadka do Orzechów. Bylem olśniony. Nigdy przedtem nie widziałem takiego bogactwa kolorów, ruchu i głosu. Był to specjalny spektakl dla małych dzieci i aktorzy podtrzymywali konakt z widownią, zadając pytania a często prosząc dzieci o radę. Kiedy na scenie pojawił się Król Szczurów, jeden z aktorów zapytał dzieci:
 - Lubicie go?
Odpowiedzią było chóralne "nieeee". Nieoczekiwanie, nawet dla mnie samego, ja wołałem "tak". Kiedy cała widownia już ucichła,  ja stałem i krzyczałem "tak, lubię króla szczurów". Nie wiem czego spodziewał się aktor zapraszając mnie na scenę i pytając dlaczego. Powtarzałem z płaczem:
 - Szczur był najdzielniejszy. Był dzielniejszy niż powstańcy.

I wtedy przypomniałem sobie co zdarzyło się w czasie powstania. SS-mani przyszli któregoś popołudnia. Byłem blisko wejścia kiedy wpadli do piwnicy. Najpierw był przerażający krzyk:
  - Hande Hoch !
Dwie czarne sylwetki na tle jasnego otworu wyjœciowego obwieszone były bronią. Jeden z nich krzycząc - Weg - ulokował się w kącie piwnicy wypchnąwszy stamtąd pana Gruszę i  wodził dookoła lufą rozpylacza. Drugi, wyjąc - Schnell - kierował pana Gruszę i innego, niskiego pana, którego nie znałem, w górę schodów, kopiąc ich i popychając. Wiedziałem że któryś z SS-manów zaraz mnie zabije. Nie próbowałem uciekać, krzyczałem tylko z całych sił. Pan Grusza i niski pan byli już u wyjścia z piwnicy, SS-man z rozpylaczem wyszedłszy z kąta piwnicy cofał się w stronę schodów. Pani Pojawska powiedziała do mojej matki:
  - Proszę pani niech pani uspokoi dziecko bo nas tu wszystkich zastrzelą.

SS-man, który był już u podnóża schodów odwrócił się w jej stronę, lufa rozpylacza zataczając łuk w pewnym momencie patrzała wprost na mnie. Mój krzyk przeszedł w wycie, nikt się nie poruszał. SS-man wyszedł. Usłyszałem dwie serie strzałów. W piwnicy była cisza. Potem pani Gruszowa zaczęła krzyczeć:
    - Ludzie! Oddajcie mi męża.
   
Trupy leżały kilka dni na podwórku, przy wejściu do piwnicy. Potem usłyszałem że  Niemcy pozwolili ich pochować i kilku mężczyzn wykopało grób na podwórkowym trawniku. Pan Kowal wracając z podwórka powiedział:
   - Jak się to powstanie szybko nie skończy, to nas wszystkich rozwalą.
                                                                          * * *
 Szczęściem dla niefortunnego aktora Pani Patycka była za kulisami. Kiedy rozszlochawszy się na dobre, tupiąc powtarzałem że szczur jest dzielny, aktor nie wiedział jak się mnie pozbyć ze sceny. Pani Patycka poprostu wyszła zza kulis i powiedziawszy - chodź - zabrała mnie do domu. Mama powiedziała żebym wziął sobie coś do zjedzenia i poszedł spać. Zasnąłem szybko, ale po jakimś czasie obudziła mnie rozmowa. Mama rozprawiała się właśnie z panem Kowalem:   
   - Panie Kowal, pan jest pijany, a ja pijanych nie znoszę. Niech pan idzie do domu.
  - Proszę pani, wróciłem do domu, a tu żony nie ma. Odrazu się domyśliłem że jest u pani. A wogóle to wypiłem sobie bo spotkałem pana Kowalskiego. Pamięta pani, był w sąsiedniej piwnicy w czasie powstania. I wie pani co ? Jaki ten świat jest głupi. Teraz te skurwysyny komuniści mówią to co ja i pani cały czas mówiliśmy - całe to powstanie to była jedna wielka głupota.

Tej nocy śniło mi się powstanie. Król szczurów w purpurowym płaszczu siedział na tronie pośrodku naszej piwnicy. Po lewej stronie Króla siedział pan Grusza, a po prawej niski pan, którego nazwiska nie znałem. Herold stojąc z prawej strony tronu czytał z wielkiego pergaminu:
  - Czyni się wszem i wobec wiadomym, że wszystkie głupoty są unieważnione.
 Wśród tłumu rozpoznałem Mamę i pana Kowala z żoną. Z tyłu tłumu widziałem grupy ludzi w czerwonych koszulach. Przesunąłem się w stronę pana Kowala i zapytałem:
  - Proszę pana, a co z SS-manami ?
Pan Kowal krzyknął, przerywając heroldowi:
  - Właśnie, a co z SS-manami ?
Król Szczurów powiedział poważnie:
            - SS-mani to źli ludzie.

Zapytałem:
            - Czy znowu będzie powstanie?. Ja już byłem w jednym. Ja nie chcę drugiego powstania.
            - W Polsce dzieje się źle, ale drugiego powstania nie będzie - odpowiedział Król Szczurów.
Mama powiedziała:
 - Królu Szczurów, gdzież jest Wielki Porządek Rzeczy ? Gdzież   sprawiedliwość ?
Król Szczurów odpowiedział:
 - Trudno mówić o porządku wśród gruzów i trupów. Co czwarty mieszkaniec tych ziem poległ. Rządzą barbarzyńcy.
Tu Król Szczurów wskazał na mnie:
  - Może on doczeka i zobaczy Wielki Porządek Rzeczy o ktorym mówicie.
 Zasnąłem głęboko. To był mój ostatni sen o powstaniu. Miasto zmieniało się. Spalona część naszego domu została odbudowana, schron lotniczy został rozebrany. Rosłem szybko. Zainteresowałem się książkami i sportem. Z Jackiem i Bulkiem założyliśmy klub piłkarski i grałem na prawym ataku. Sprawy miały się dobrze. Nie uświadamiałem sobie jeszcze, że coraz więcej przybywa portretów ponurego generalissimusa z wąsami.

KONIEC 


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .