piątek, 26 stycznia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 127.

Dlaczego Panowie chcą wszystko zniszczyć, cz. 1/3


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

(Pisane w roku 1997).


31 sierpnia 1980 roku miałem 44 lata. Znajdowałem się na 24 piętrze Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Biurze Zagranicznym Polskiej Akademii Nauk. Przybyłem tam w celu odebrania paszportu służbowego oraz biletu kolejowego do Bratysławy - stolicy zaprzyjaźnionej Federacyjnej Republiki Słowacji, gdzie wybierałem się aby uzyskać nowe wyniki naukowe.
Pani o pięknie brzmiącym nazwisku - Potocka, która miała dać mi te papiery utknęła w bufecie na dziewiętnastym piętrze, gdzie pojawiła się mortadela. Miała wrócić lada chwila. W międzyczasie, wraz z inną panią, której nazwiska nie znałem, choć też mogło brzmieć pięknie, słuchaliśmy transmisji z podpisania porozumień gdańskich między rządem a Solidarnością. Byłem podniecony, działy się rzeczy ciekawe. Pod impulsem chwili rozważałem  czy nie pokazać tej pani o prawdopodobnie pięknym nazwisku nowego Biuletynu Informacyjnego który miałem w teczce. Uznałem jednak że w Centrali PAN-u może to być nierozsądne. Jeden rząd drzwi dalej, a więc bardzo blisko, był Komitet Zakładowy PZPR. Parę lat wcześniej ówczesny pierwszy sekretarz wykorzystywał to sąsiedztwo na bieżąco (lub jeśli czytelnik woli - na roboczo). Zaopatrzywszy się w pancerną szafę osobiście konfiskował paszporty osób które nie zasługiwały na służbowy wyjazd za granicę. Paszporty wędrowały do szafy, gdzie pozostawały przez czas nieokreślony. Podobno nie podobało się to funkcjonariuszom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którzy nawet próbowali spreparować zamach stanu w Komitecie. Nie wiem czy zamach się odbył, a jeśli tak czy się udał, w każdym razie sekretarz poświęcił się krzewieniu osiągnięć nauki polskiej za granicą. Zdecydowałem nie ryzykować bo sekretarz mógł mieć naśladowców.
Oddałem dowód osobisty, otrzymałem paszport, bilet na ekspress Chopin oraz diety  i udałem się spacerem do mojej firmy, aby wziąć udział w zebraniu mężów zaufania. Było nas około dwudziestu. Mój przyjaciel Kryspin siedział jak zwykle przy drzwiach i jak zwykle miał mi coś nowego do powiedzenia.
- Właśnie obliczyłem że w naszej firmie przypada jeden mąż zaufania na dziesięciu ludzi.
- Niedługo wogóle nie będzie mężów zaufania. W Gdańsku podpisali porozumienia. Stawiam stówę że Gierek jest załatwiony.
- Bomba...
Na wieść o porozumieniach Kryspinowi zapaliły się oczy. Właśnie w tym momencie Dyrektor zagaił zebranie. Powiedział, że za chwilę musi wyjść, ale ma dobre wiadomości i obwieścił że są szanse, aby nasza firma została odznaczona orderem Sztandaru Pracy. Miałem ochotę zapytać czy pracownicy otrzymają miniaturki orderu do noszenia w klapach. Dyrektor powiedział dalej, że  spodziewa się dalszych sukcesów naukowych firmy i wyszedł.
Kryspin obwieścił:
- Panowie - W Gdańsku podpisali porozumienia. W moim rozumieniu znaczy to, że nasz Związek już nie istnieje i Rada Zakładowa nie ma sensu.
Radek, który był Przewodniczącym Rady, zaoponował:
- Związek ma 400 członków w naszej firmie. Jeśli idzie o Ciebie, to liczę Ciebie za jednego. Sądzę że należy poczekać i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja.
Nieoczekiwanie odezwał się pan docent Kruś. Pan docent był dobrze starszym panem, z definitywnie bolszewickiej rodziny, z bratem, który tachał jeszcze w Związku Patriotów Polskich w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a niedługo potem choć krótko, w Biurze Politycznym. Mało kto wiedział co pan docent robi w naszej firmie. Równie nieoczekiwane było to co mówił. Widać było że jest przygotowany:
- Porozumienia nie mogą być dotrzymane przez żadną ze stron. W tej formie w jakiej są napisane sankcjonują dwuwładzę.
Kryspin przechylił się do mnie szepcząc:
- On leci Leninem z "Co robić".
Pan docent Kruś kontynuował:
- Dzisiaj możemy swobodnie powiedzieć jaki chcemy mieć związek zawodowy. Jutro kto inny będzie decydował za nas. Ja już jestem stary i ten ostatni raz chętnie spróbuję decydować sam.
Radek nie zmieniał zdania:
- Sądzę że na to wszystko jest jeszcze za wcześnie. Poczekajmy.
- To że jest wcześnie jest właśnie naszym atutem.
Marzena jak zwykle chciała konkretów:
- Panie docencie, pan mówi o postanowieniach. Co pan właściwie ma na myśli ?
Od dłuższego czasu Marzena wzbudzała we mnie moralny niepokój. Niepokój przybrał na sile od czasu ostatniego party u Bogusia, kiedy to natknąłem się na nią szukając w kuchni kieliszków i okazało się że dzielimy ten niepokój wspólnie. Emocjonalna projekcja kształtu lewej piersi Marzeny na moją prawą dłoń nabrała gigantycznych rozmiarów w ciagu dosłownie sekund. Wprawdzie obecność jej chłopaka na party nie pozwoliła nam na żadne dalsze eksperymenty, ale niepokój był niepokojem.
Pan docent kontynuował:
- Należy wybrać grupę działania. Ta grupa powinna śledzić i analizować bieżące wydarzenia. Powinna mieć możność informowania pracowników.
Kryspin pochylił się ku mnie i szepnął:
- Dodajmy możność chwilowej izolacji osób niepożądanych i od razu mamy szereg nowych możliwości.
Marzena nie ustawała:
- Panie docencie, o co właściwie chodzi. Co pan chce analizować ? O czym pan chce informować ?
- Mam na myśli analizę tego co się zdarzy, a będzie tego wiele. Uważam, że kiedy tylko będzie to możliwe należy stworzyć w naszej firmie Niezależny Związek Zawodowy.
To w końcu wyprowadziło Radka z równowagi:
- Proszę państwa, my reprezentujemy związek zawodowy który istnieje. Pomysł zakładania nowego związku na zebraniu istniejącego jest surrealistyczny.
Widać było że Radek jest zaskoczony, podświadomie uważa to co się dzieje za nietakt. Nie zmieniło to uporu Marzeny aby zrozumieć sytuację.
- Panie docencie, dlaczego właśnie pan chce zakładać nowy związek - zawsze wydawało mi się że panu jest dobrze tak jak jest.
Pan docent nie speszył się, przeciwnie, jak gdyby czekał na to pytanie.
- Pani Marzeno, powiedzmy to w ten sposób. Sądzę, że Młynarski ma rację w swojej piosence. Dużo rzeczy wymaga wyrównania. Potrzebujemy żeby wreszcie przyszedł walec, no może mały, ale jednak walec.
Marzena nie spodziewała się takiej odpowiedzi, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, nie wydała dźwięku i zamarła. Kryspin pochylił się do mnie:
- Cokolwiek się stanie, ten facet już jest liderem. Tylko w którą stronę będzie prowadził?
Zebranie zakończyło się uformowaniem, wbrew nieefektywnemu oporowi Radka,  nieformalnej grupy ośmiu, z docentem Krusiem na czele i z bardzo niejasnymi celami. Było coraz ciekawiej i było o czym myśleć.
Do domu wróciłem spacerem. Spacer był dla mnie idealnym stymulatorem procesów myślowych. Od dwóch lat podczas spaceru układałem kolejne strony habilitacji.  Tym razem musiałem przetrawić co innego. Dziesięć lat wcześniej, po Grudniu 1970, wystąpiłem z partii. Zgodnie z moimi przewidywaniami z pracy mnie nie wylali. Występując liczyłem się z takim rozwiązaniem, ale nie bałem się, bo jak wspomniałem poprzednio, gdziekolwiek bym poszedł zarobiłbym co najmniej tyle samo. Przez te lata większość dyskusji politycznych zaczynałem lub kończyłem stwierdzeniem "system jest zgniły". Kolportowałem Biuletyn, a także, pomimo jego nienajlepszego poziomu, podziemie literackie. Kibicowałem strajkom, mówiłem, że są one dowodem że system gnije coraz bardziej. Dlaczego więc pan docent Kruś wiedział co mówić, a ja nawet nie wiedziałem co odpowiedzieć? Dlaczego nie zgłosiłem się nawet do ósemki zaangażowanych? Co się stało?
To że ten system musi upaść było dla mnie faktem empirycznym. Od dawna system udawał że płaci ludziom, którzy udawali że pracują. Tym razem jednak system nie miał już z czego płacić bankom na zachodzie. Problemem z moją świadomością było, że nigdy nie wyszedłem poza upadek systemu. Zresztą nie tylko ja. Podziemna prasa drukowała abstrakcyjne rozważania typu finlandyzacja czy egiptyzacja, ale wszystko to z przymrużeniem oka. Podświadomie nie pytałem co dalej, nie wiedziałem czy system nie zawali się zasypując mnie pod gruzami.
Teraz zapowiadało się coś znacznie większego, ale działo się obok mnie. Jak to się stało ? Coś tu było nie tak. Czy mam się siebie wstydzić ? Co mam robić ? Od zrobienia doktoratu wierzyłem w siebie, uważając że jeżeli coś sobie postanowię to to zrealizuję. Zaraz, zaraz, wydaje się, że nie za dobrze znam samego siebie. Gdybym był w Ameryce zapytałbym "What makes me tick?" - co mnie napędza?
Jak zwykle pomogła perspektywa historyczna. Takie same problemy mieli Polacy w wieku dziewiętnastym. Były dwa typowe rozwiązania. Albo powstanie albo praca od podstaw. W moim przypadku powstanie nie wchodziło w grę, w roku 1944 brałem już udział w powstaniu w charakterze ośmioletniego dziecka - cywila. Była to rzeź bez jakiegokolwiek usprawiedliwienia. Musiałem więc zacząć od pracy organicznej.
Możliwym narzędziem pracy była moja komórka związkowa. Narzędzie nie było mi obce, bo pół roku wcześniej zorganizowałem lokalny bunt związkowców przeciwko fikcji wyborów związkowych. Łatwo więc mi było przejść po pokojach mojego działu firmy, przypominając że powstała Solidarność i że to jest dobry moment do dyskusji. Tak zrobiłem i zapowiedziałem zebranie za trzy dni. Używając terminów partyjnych nawiązałem kontakt z klasą robotniczą.
Na zebranie zaprosiłem Andrzeja, członka tej inicjatywnej grupy ośmiu. Zagaiłem wyrażając nadzieję że kiedy zebranie się skończy, moja funkcja nie będzie już istniała. Potem do dyskusji wkroczył Andrzej, i to ostro, okazało się, że on też myśli że system jest zgniły.
- Dlaczego jak wejdę do jednego sklepu, to kilo szynki kosztuje tyle - tu Andrzej wyciągnął banknot stuzłotowy - a  obok, w drugim ta sama szynka kosztuje tyle - tu Andrzej dodał następną stuzłotówkę do pierwszej.
Akurat ten argument nie wydawał mi się najlepszym dowodem na zgniliznę systemu, ale nie zważając na ubogość argumentu, system wciąż pozostawał zgniły. Andrzej powiedział że grupa ośmiu potrzebuje pomocy przy papierkach i innych sprawach. Wybraliśmy więc (w sposób tajny, na co nalegali wszyscy uczestnicy zebrania) trójkę ochotników i zakończyliśmy zebranie.

Okazało się, że grupa ośmiu rzeczywiście działa. W bufecie pojawiła się tablica informacyjna " Z Życia Zakładu", z zawartością, której nie można było nazwać inaczej niż rewolucyjną. Były tam przedruki artykułów z Biuletynu Informacyjnego, wiadomości bieżące i podsumowanie strajków. Stefan, jeden z trójki ochotników, zajmował się tablicą.  Układał materiał tak, że ćwiartka tablicy zostawała pusta. Ta część redagowala się sama, bo każdy mógł coś tam umieścić. Jako działacz na niwie pracy organicznej wprowadziłem tam Miłosza:
"Nie jesteś przecież tak bezwolny
A choćbyś był jak kamień polny
Lawina bieg od tego zmienia
Po jakich toczy się kamieniach."
W ten to sposób, niezależnie od tego co naprawdę myśli, Miłosz w mojej firmie został zaliczony do post-pozytywistów.
Tymczasem czas było jechać do Słowacji. Nie tylko ja, bo okazało się, że Marzena też jedzie na południe. W Bohuminie na pograniczu Czech i Słowacji albo Czesi albo Słowacy od dawna, jeszcze od czasów Stalina, wyrabiali czołgi. Trochę później do fabryki czołgów dodano instytut badawczy. W tym to instytucie Marzena miała przetestować ultradźwiękowy tester akurat w czasie, kiedy ja rozwijałem naukę w Bratysławie.
Rzeczą, którą ceniłem i cenię, czy to w Czechosłowacji, czy też w obecnych Czechach i Słowacji jest geografia. Aby gdziekolwiek trafić, potrzeba średnio około dwóch do trzech godzin pociągiem lub samochodem. Przypuszczam że umacnia to życie rodzinne Czechów i Słowaków, choć nigdy nie trafiłem na jakiekolwiek źródła co do tego tematu. W każdym razie łatwo było Marzenie przyjechać z prowincjonalnego Bohumina do stołecznej Bratysławy.
Siedzieliśmy u Malych Franciszkanów, winiarni na bratysławskim Starym Mieście. Piliśmy lokalne czerwone wino Koruna, wino które Słowacy umieją robić. Skrzypek orkiestry cygańskiej dodawał do naszej miłości ognia, grając Oczi Cziornyje. Gładziłem atłas Marzeny uda, wreszcie sięgnąłem głębiej dosięgając pierwszego rzędu koronek. Powiedziałem :
- Kocham Cię, Marzeno.
Koło północy szliśmy przez uliczki Starego Miasta. Recytowałem Erratę Tuwima:
"Do mego życia wkradł się błąd ponury
Stąd ciemne miejsca i tekstu zawiłość
W czterdziestym roku życia od góry
A w którymś tam od ziemskiego dołu
zamiast rozpacz powinno być miłość" - w przerwach między liniami całując Marzenę.

Bratysława 1980 była wspaniałą, niedojrzałą jeszcze mieszanką prowincji i stołeczności. Zabłądziliśmy do Muzeum Miejskiego. Dla kustosza Muzeum naukowcy z Warszawy byli znacznymi osobistościami, godnymi wpisu w księdze wybitnych gości, zaraz po sowieckim generale, a trzy strony po Prezydencie Austrii, który kiedyś tam wracając do Wiednia zaplątał się do niedalekiej Bratysławy. Nie bardzo było co oglądać, zbiory były kiepskie, nic z historii, bo to było zarezerwowane dla akurat remontowanego Zamku, za to trochę geologii i trochę wypchanych zwierząt. I raptem znalazłem coś, co trafiło do mojej wyobraźni. Był to wypchany drop, ptak, gdzieś dwa razy większy od indyka. Kustosz objaśnił że drop, niegdyś częsty w środkowej Europie, obecnie prawie wytępiony, jest najcięższym z ptaków latających. To zainteresowało Marzenę. Zapytała kustosza:
- A strusie ?
- Struś jest oczywiście cięższy niż drop - ale struś nie lata.
Tu kustosz zaczął rozsmakowywać się w paradoksach językowo-logicznych. Marzena wtrąciła że w w afrykańskim państwie Ukudabwe są farmy gdzie hoduje się strusie dla piór, jaj i mięsa. Wiedziałem o tym bo mówiła mi była, że ma w Ukudabwe znajomego białego farmera w tej specjalności.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek opowiadania.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 




#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 126.

Mój Plac Narutowicza


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com




Kiedy naprawdę nie masz co ze sobą zrobić siądź sobie na ławeczce na placu Narutowicza w Warszawie. Tam gdzie skwerek. I patrz, patrz, bo dużo jest tego co wzrok powinien ogarnąć. Pięciu chińczyków, dobrze ubranych, pewnie biznesmenów, wychodzi właśnie z restauracji Hong Kong (tak było kiedy to pisałem, ale ostatnio gdzieś sie przenieśli), bezdomny śpi w krzakach za pomnikiem prezydenta Narutowicza, rodzina w żałobie kłębi się przy wejściu do koszmarnego zakładu pogrzebowego tuż przy kościele Świętego Jakuba. Przy sklepiku Carrefoura 7/24 z alkoholem zebrał się niezły tłumek, a po przeciwnej stronie placu starsza pani wychodzi z biblioteki – jest oburzona, właśnie przeczytała na onecie o nagich dziewczynach na brazylijskiej plaży (zna się na internecie bo niedawno skończyła w bibliotece kurs komputerów dla seniora). Czterdzieści kroków dalej, już na Filtrowej wchodzi właśnie w bramę pan z owiniętym w obrus pakunkiem. Żona wysłała go do magla - osiem, a może tylko siedem złotych za kilogram przyniesionego prania.

Od strony południowej placu imponuje swoim ogromem dom akademicki, a na środku skwerku kusi piwem i pizzą piwiarnia założona przez radnego dzielnicy Ochota. Nie, on nie jest właścicielem piwiarni, to własność jego mamy. A teraz do obrazu dodajmy dźwięk – hałaśliwe tramwaje i autobusy. To ten hałas, który przeszkadza staremu zegarmistrzowi na wylocie Filtrowej. Ale teraz zegarmistrz jest zajęty. Tłumaczy właśnie starszemu panu z Pułtuska, że adresu Narutowicza 2 nie ma. Na placu Narutowicza jest tylko jeden adres: Plac Narutowicza 1 - to adres piwiarni posiadanej przez mamę radnego.
- Niech pan spróbuje w Ząbkach. Tam też jest Narutowicza - radzi zegarmistrz.  
Pomyśl przez chwilę współczująco o kłopocie starszego pana a potem siądź sobie na skwerku, na ławeczce. Nie nie na tej, idź troszeczkę dalej, bo ta jest zajęta przez Szeryfa, Krętego i Szlaję. To znaczy siedzą we dwóch - Szeryf i Kręty, bo Szlaja poszedł z zamówieniem na Żołądkową Gorzką do Carrefoura. Usiądź i uśmiechnij się do nich. To mogą być mili ludzie – może są na rencie, może na emeryturze a może muszą radzić sobie w jakiś inny sposób – tobie nic do tego. W każdym razie mają dużo czasu, sądzę, że więcej od ciebie.    
Teraz proszę wytęż wzrok, bo możesz zobaczyć tam mnie. Tak to ja – właśnie przechodzę pod udami. Nie, to nic sprośnego – ścieżka prowadzi wzdłuż skwerku, a tuż przy nim otworzył się sklepik z rajstopami – na sklepikowym daszku neon wyświetla w kolorze dziesięć eleganckich damskich ud.
Rozpoznasz mnie łatwo – niewysoki mężczyzna, z brodą. Prowadzi dwa białe psy – takie jak ten na zdjęciu. Możesz je pogłaskać – uśmiechną się do ciebie. Chodź ze mną. Przejdź ze mną koło ławeczki gdzie siedzą Szeryf, Kręty i Szlaja (Szlaja już wrócił z buteleczką).
Jeszcze jedno, zanim do nich dojdziemy – słońce mi szkodzi, muszę się przed nim chronić. Dlatego niedawno na Florydzie sprawiłem sobie tropikalny hełm – taki jak ogląda się na starych filmach o brytyjskich kolonizatorach w Afryce i gdzie indziej. Wkładam go kiedy wychodzę z psami.
No właśnie - nie ja jeden widziałem te stare filmy. Bo kiedy dochodzimy do ławeczki, kiedy już Szeryf,  Kręty i Szlaja nasycili się pięknem moich bieluśkich psów (są naprawdę przepiękne) słyszę coś o mnie:
- Z Afryki, a biały.
I proszę nie mówić mi o niskim poziomie wiedzy o świecie wśród naszego narodu. I kultury, bo właśnie Szlaja podnosi się, żeby wrzucić do pobliskiego kosza na śmieci pudełko po papierosach.


KONIEC  


  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.



piątek, 19 stycznia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 125.

Słodkie pocałunki w Kłodzku











© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Jeszcze kiedy sekretarzem komuny był Gomułka, a więc prawie tak dawno jak za caratu, zrealizowano w warszawskiej wytwórni filmowej film „Prawo i pięść”, nie, nie, Gomułki w tym filmie nie było, zresztą kto by zapłacił za bilet żeby na tego łysola popatrzeć, a wreszcie Gomułka to w ogóle nie mógł, nie powinien być, nawet za komuny, pokazany w filmie zawierającym w tytule słowo „prawo”. Bo poza tym, że w swoich mowach mędził potwornie, nie do wytrzymania, to był komunistycznym tyranem i ten swój socjalizm wprowadzał ręką ciężką.
Obejrzałem „Prawo i pięść” po latach, już w wolnej Polsce, nie dlatego, że grał tam Holoubek, tylko dlatego że był to polski western. Obejrzałem i zachwyciłem się, i samym Holoubkiem i czystością obrazu, i, a właściwie przede wszystkim, zachwyciłem się miasteczkiem.
Żeby objaśnić dlaczego zachwyciłem się miasteczkiem, muszę powiedzieć kilka słów o akcji filmu, oczywiście opowiadając na pewno coś przekręcę, bo minęło tyle lat, nie wszystko pamiętam, a do internetu zaglądać nie chcę, ponieważ swojego wrażenia z filmu nie chcę skalać. 

Akcja filmu dzieje się kilkanaście dni, czy kilka tygodni po zakończeniu drugiej wojny, a więc w maju lub czerwcu roku 1945., dzieje się w poniemieckim miasteczku, na dolnym Śląsku, miasteczku opustoszałym, bo mieszkańcy niemieccy już przed Sowietami uciekli, a Polacy jeszcze nie dotarli. Gdzieś na początku filmu oko kamery ustawia się w planie dalekim i wędruje wokół miejskiego ryneczku, a ryneczek jest nie tak, jak powinien być, bo jest tylko bezruch, tylko cisza, pod weneckim oknem ratusza stoi jakaś rozbebeszona skórzana kanapa czy fotel, no i wszędzie walają się jakieś śmieci, jakieś papiery, jakieś szczątki czegoś, co było kiedyś całe. Nie ma więc nic poza zamkniętą przez niskie kamieniczki zaśmieconą pustką.

Operator, ktokolwiek to był (nie wiem kto), uchwycił inność pustki tego miasteczka, powiedział widzowi, nie, nie to że powiedział, wepchnął widzowi do gardła to, że coś, coś niezwykłego, musi się wydarzyć. Może robiąc to operator poprostu szedł za konwencją westernu, to jest możliwe, może miał w pamięci sekwencje High Noon  z Gary Cooperem, albo może był operatorem genialnym. Tak czy inaczej film znalazł się na liście moich emocji zaraz po żeglarstwie, i znalazł się nie tylko z powodu tego bezruchu i ciszy, czy Holoubka, ale też dlatego, że tuż po maturze wylądowałem na kilka miesięcy w Kłodzku, i kiedy na ekranie pokazały się pierwsze obrazy „Prawa i pięści” odrazu wiedziałem – to kręcili na rynku w Kłodzku,  bo umiałem wyobrazić sobie kłodzki rynek w konwencji westernu. Kiedy wyszedłem z kina i oprzytomniałem, to przypomniałem sobie Kłodzko dokładniej i zdałem sobie sprawę że to nieprawda, to nie było Kłodzko tylko jakieś inne śląskie miasteczko, ale wciąż była to trochę prawda, a trochę nieprawda - akurat miesiąc wcześniej kolega studiujący matematykę opowiedział mi o logice trójwartościowej, gdzie coś albo jest, albo nie jest, albo trochę jest i nie jest. I tak było z Kłodzkiem – w mojej świadomości było tym filmowym miasteczkiem i nie było.
Dodam, że ten mój kolega powiedział mi jeszcze, że na przykład studia na wydziale geografii łatwo zdefiniować w ramach logiki trójwartościowej – bo geografia trochę jest, ale raczej nie jest nauką, a więc takie studia trochę są ale raczej nie są studiami.
- Chodzi o proste fakty, o precyzję, a nie o to że studiujesz właśnie geografię – dodał.

# # #

Żeby opowiedzieć to co chcę, muszę poskakać po moim, według mojego kolegi, nie zawsze udanym życiorysie, przenoszę się więc do tego lata kiedy skończyliśmy z Rudą studencką praktykę w firmie geodezyjnej we Wrocławiu i mieliśmy pieniądze na jakiś tydzień, no może sześć dni – to była wypłata za praktykę – żeby być razem, bo być razem to jest najważniejsza rzecz w życiu jak się jest młodym i się kogoś kocha. Ustaliliśmy, że pojedziemy do Kłodzka, bo to nie było tak daleko, a jeszcze powiedziałem Rudej, że jest tam most z sześciu posągami, most niedługi i taki, że pod każdym posągiem można się całować. Dodałem, że pod posągiem Świętego Ksawerego, patrona Kłodzka będziemy się całowali dwa razy, bo patronowi to się należy. Informację o Kłodzku uzupełniłem wiadomością, że niedaleko od mostu w ciemnej piwnicznej izbie udziela porad sercowych wróżka Ambrozja ze swoją kryształową kulą i kartami tarota, wprawdzie o żadnej wróżce w Kłodzku nie wiedziałem, ale to ulotne zadumanie kojarzące się z wróżbą, z tym co nastąpi, jest tym, na czym miłość rozkwita.
Wracając do Św. Ksawerego, był jeszcze jeden powód dla którego należało go wyróżnić, a może nie wyróżnić, ale o tym za chwilę.

Więc tak właśnie zrobiliśmy, przyjechaliśmy do Kłodzka, wynajęliśmy pokój na Wodnej, i idąc od Wodnej posąg Świętego Ksawerego był ostatnim w pocałunkowej kolejce, a każdy pocałunek był na nowo i każdy miał smak miodu. Mało nam było pocałunków na moście i szliśmy całować się na Starówkę. Szedł z nami księżyc, miał się dopiero na pełnię, a Ruda była miedzianowłosą wersją dziewczyn Modiglianiego. Kiedy już dochodziliśmy do rynku to rozglądałem się czy nie zobaczę gdzieś przyczajonego filmowego Holoubka z parabellum w ręku, chociaż wiedziałem, że  nawet z Holoubkiem w roli szeryfa pocałunek Rudej nie mógł być jeszcze słodszy niż bez Holoubka, bo nie może być coś słodszego od tego co jest najsłodsze i to z filmowym Holoubkiem to znów była taka prawda i nieprawda, bo pamiętałem, że akcja filmu toczyła się cały czas za dnia i nie w Kłodzku.

Teraz mogę powiedzieć dlaczego Święty Ksawery, poza tym, że był patronem Kłodzka, dodatkowo zasługiwał na wyróżnienie go drugim pocałunkiem, zasługiwał, bo objechał pół znanego w jego czasach świata, a my marzyliśmy o podróżach, po to przecież studiowaliśmy geografię. Ale z drugiej strony nie zasługiwał, bo patronem podróżników nie został przez Kościół wyznaczony – patronem został inny, mniej znany święty, Julian Szpitalnik. Tak czy inaczej, kiedy całowaliśmy się pod figurą Ksawerego, siedzący u jego stóp kamienny Indianin – symbol podróży, przyglądał się nam z aprobatą.

Kłodzko od niepamiętnych czasów było bramą między północą a południem Europy, a stróżem tej bramy była wisząca nad miastem potężna twierdza, było więc Kłodzko dobrym miejscem do rozmowy o podróżach i o podbojach. Podbojami, choć jako Polacy, wielokrotnie nimi doświadczeni, powinniśmy, nie interesowaliśmy się, mówiliśmy więc o podróżach, o tym, co widział Święty Ksawery, o Goa, Malakce, Molukkach i Kioto, a potem o innych podróżnikach i o Hong Kongu, Timbuktu, Johannesburgu, San Francisco, o Arktyce i Antarktydzie.
- Będziemy tam – mówiliśmy sobie – nie wszędzie, ale będziemy.

A potem patrzyliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że najlepiej jest nam tu, razem, w Kłodzku i żadne z nas nie chciało powiedzieć tego, że kończą nam się pieniądze i trzeba będzie wyjeżdżać.
Tego przedostatniego dnia czekałem, czekałem niecierpliwie kiedy Ruda wróci z miasta i myślałem jak pięknie będzie wyglądała w blasku świec, w tej jej czarnej sukience na ramiączkach i z jej jedyną biżuterią, biżuterią z której była dumna  - naszyjnikiem z perełek. Czekałem bo miałem dla niej niespodziankę, bo pod okiem patrzącego podejrzliwie na moje dżinsy maitre’d, zamówiłem stolik w eleganckiej restauracji w staromiejskim hotelu, tego obok którego przez te kilka dni często przechodziliśmy, zamówiłem, bo moja dziewczyna zasługiwała na najlepsze co byłem w stanie zrobić.

- Byłam u wróżki, nie nazywa się Ambrozja, tylko Rozalia i nie wróży w piwnicy, tylko na parterze – powiedziała Ruda, kiedy stanęła w drzwiach - wyobraź sobie, powiedziała mi, że zostanę w Kłodzku jeszcze przez tydzień. Z tobą.
- Zostaniemy – powiedziałem i położyłem na stole kupkę banknotów. Ruda podeszła do stołu, spojrzała na pieniądze:
- Sprzedałeś laptop? Twój laptop? Twój skarb? Żeby zostać? – zapytała z niedowierzaniem.
Kiwnąłem głową.

- A moje perełki bardzo się wróżce spodobały. Bo ja tak jak ty - też sprzedałam – powiedziała Ruda i dodała do leżących na stole pieniędzy swój zwitek banknotów.

KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 



sobota, 13 stycznia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 124.

Rafał, Churchill i inni, cz. 2/2


         


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)


Było jedno interesujące zajęcie - pisanie na maszynie. Rafał przepisywał z Bajek Andersena i innych dziecinnych książek. Robił to pierwszej wojennej zimy i chyba nauczył się w ten sposób trochę czytać, choć nie był tego tak całkiem pewien, bo dużo tekstów znał na pamięć. Ponieważ taśma maszyny była dwukolorowa - u góry czerwona a na dole czarna, Rafał mógł pisać ważniejsze części tekstu na czerwono. To zadowalało jego poczucie estetyki.
Przed wojną i aż do wiosny 1940 roku, obok maszyny do pisania, maszynki do papierosów i telefonu stało w biurze radio. Na wiosnę 1940 roku zabrali je Niemcy. Przyszli wieczorem, przed siódmą, bo światło jeszcze było. Było dwóch Niemców w cywilu, jeden w mundurze, z karabinem, i do tego tłumacz, o którym mama póżniej mówiła - "ten czeski tłumacz". Kiedyś pani Morawska zapytała:
- Skąd pani wie, że to byl Czech?
- Jestem o tym przekonana. Nie lubię Czechów za Zaolzie.
- Ostatnim razem to myśmy im wzięli Zaolzie, a nie oni nam - zauważyła pani Morawska.

Niemcy, po natarczywym dobijaniu się, wtargnęli do mieszkania, gdy tylko mama otworzyła drzwi. Wyższy z cywilów sprawdził coś w cienkiej książeczce i zapytał:
- Wo ist Felix Kozlowski?
- Gdzie jest Feliks Kozłowski? - przetłumaczył Czech. Cywil sprawdził w książeczce i powiedział:
- Kapitan Felix Kozłowski? Redaktor Felix Kozłowski?
Maciek trącił Rafała w plecy i szepnął;
- Oni są z Gestapo.
Mama Rafała, jąkając się, powiedziała że we Wrześniu 1939 roku ojciec był na froncie wschodnim i dostał się do niewoli u bolszewików. Jest w obozie jenieckim w Kozielsku, koło Smoleńska.
- Rafał, przynieś pocztówki od tatusia - powiedziała. Dwie pocztówki od ojca, wyproszone od mamy, Rafał trzymał w swojej szufladzie. Były niecodzienne, inne niż te od rodziny z Lublina, czy Krakowa. Na tych ostatnich Rafał mógł łatwo przeczytać na znaczku "General Governement". Te od ojca miały jakieś dziwne litery, których nigdzie indziej Rafał nie widział.
Mama Rafała trzęsącymi się rękami pokazała Niemcom pocztówki. Uznawszy że ojca Rafała nie ma, Niemcy stracili zainteresowanie i ze znudzeniem rozglądali się po pokoju. Oczy wyższego Niemca wędrowały przez półki biblioteki i zatrzymały się na maszynie do pisania. Ożywił się i powiedział coś do Czecha.
- Herr UnterKomissar postanowił że zostanie zrobiona rewizja - przetłumaczył Czech.

W biurze znaleźli radio.
- Proszę panów - powiedziała mama Rafała - ja od wojny nie włączam radia, bo nie mam pieniędzy na elektryczność.
Czech powiedział że sprawa jest poważna. Herr ReichsMinister Dr Frank przywiązuje ogromną wagę do wykonywania zarządzeń władz niemieckich w Generalnej Gubernii. Herr ReichsMinister uważa że porządek prawny jest najważniejszy.
- Dla tych, którzy tak jak pani i ja, wiedzą że Dr. Frank jest prawnikiem, jest jasne, że jego opinia jest skutkiem zarówno decyzji naszego Fuhrera, jak i zawodowej preferencji samego Dr. Franka - ciągnął dalej Czech.
Mama Rafała była coraz bardziej zaniepokojona
- Proszę pana, bardzo proszę, niech pan coś zrobi. To radio nie działa, mąż przed wyjazdem na wojnę poprawiał coś w nim i wyjął wszystkie lampy - Tu mama otworzyła szufladę, do której nie wolno było Rafałowi zaglądać, a w której leżały błyszczące lampy radiowe.

Czech zastanawiał się przez chwilę.
- Herr UnterKomissar - tu Czech pokazał głową na wyższego Niemca, który właśnie uruchomił mechanizm przełączania taśmy z czarnej na czerwoną i leniwie stukał w klawisze maszyny do pisania rujnując ostatnie dzieło Rafała - jest bardzo uczulony na przestrzeganie prawa. Zachodzi tu jednak pytanie, czy rzeczywiście posiada pani radio, czy też jest to stek starych nieużywanych części radiowych. Spróbuję zapytać Herr UnterKomissar co on o tym myśli.
Tu Czech wdał się w rozmowę z wysokim Niemcem. Pokazał na radio, wyjęte lampy i  na mamę, Rafała i Maćka. Niemiec machnął ręką i wziął pod pachę radio. Powiedział coś do Czecha. Czech podniósł sztywne pudło maszyny do pisania załadował maszynę do pudła i podał Niemcowi do drugiej ręki. Czech zwrócił się do mamy Rafała:
- Herr UnterKomissar zdecydował że nieużywane części radiowe będą skonfiskowane.
Drugi Niemiec rozejrzał się dookoła i podniósł ze stołu gramofon. Czech sięgnął po niebieski metalowy syfon który sam robił wodę sodową. Wyraźnie zbierali się do odejścia. Żołnierz nerwowo rozglądał się dookoła, próbując znaleźć coś ruchomego. 
- Proszę pana - zaprotestowała mama. - Dlaczego panowie zabierają nasze rzeczy? Co ja powiem mężowi jak wróci?

Niższy Niemiec zrozumiał bez tłumaczenia, spłoszył się, odstawił gramofon i sięgnął po trzymany przez Czecha syfon. Czech ociągając się oddał go Niemcowi. Mama zaczęła głośno wyrzekać. Wyższy Niemiec wydawał się wahać. Spojrzał na trzymane w ręku pudło z maszyną do pisania i powiedział coś ostro do Czecha. Czech zwrócił się do mamy:
- Proszę pani, Herr UnterKomissar mówi że w każdej chwili może panią aresztować. A za posiadanie radia grozi kara śmierci.
Mama załamała ręce. Czech powiedział:
- No to do widzenia - spojrzał na swoje puste ręce i sięgnął po płyty gramofonowe. Mama przełknęła: - To jednak pan też?
- Proszę pani - powiedział Czech - Zrobiłem pani przysługę. Oni mogli panią rozstrzelać. A to tylko płyty. Ach te wasze polskie kabarety. Lubię Ordonkę, Zimińską.
Zrezygnowana mama powiedziała - Nie mam teraz kabaretów w głowie.

Niemcy byli już w korytarzu, żołnierz otwierał drzwi. Rafał musiał coś zrobić. Nie mógł dopuścić do utraty maszyny do pisania, a nie można było liczyć na pomoc mamy. Gdyby mógł odwrócić na króciutki moment uwagę Niemców, może udałoby mu się schować maszynę. Powiedział do tłumacza:
- Panowie nie zrewidowali służbówki, a tam jest jeszcze dużo rzeczy.
Służbówka miała oddzielne wejście z klatki schodowej.
Maciek zasyczał: - gazetki, durniu. Mama zzieleniała. Rafał o chwilę za późno uświadomił sobie, że w piecu w służbówce są ostatnie gazetki. Czech powiódł oczyma po wyraźnie zszokowanej mamie, przestraszonym Maćku i speszonym Rafale. Powiedział:
- Niech pani jeszcze raz wytłumaczy dzieciom co to jest wojna - i wyszedł za Niemcami.

* * *

W ten to sposób Rafał stracił maszynę do pisania. Strata nie była dotkliwa w lecie, kiedy było dużo zabaw na podwórku. Teraz, kiedy zaczynała się zima Rafał odczuwał ją dotkliwie. Może dlatego, a może z innych przyczyn, Rafał zainteresował się polityką. Wiedział już kim jest Hitler, a kim Churchill, wiedział też, że ostatnio Niemcy napadli na swoich dotąd serdecznych przyjaciół - bolszewików. Wiedział że Niemcy są źli; jak mówiła pani Morawska, gdyby rewizja zastała ojca w domu, to już byłby rozstrzelany, jak inni aresztowani. Bolszewicy też chyba byli źli - trzymali ojca w niewoli i nie pozwalali mu pisać listów do domu. Zima mijała głodno i nudno.

Pewnego dnia na wiosnę mama otworzyła list z Lublina i powiedziała:       
- Jedziemy na wieś.... To znaczy do Lublina - wujostwo mają folwark, który leży w granicach miasta - objaśniła widząc niezrozumienie w oczach Rafała.
Już pierwszego dnia w Lublinie ciocia powiedziała:
- Trzeba Rafała trochę odżywić. Musi być silny żeby pracować przy żniwach.
- Jajecznicą na boczku ? - ucieszył się Rafał.
- No, nie codziennie, śniadanie będzie na zmianę - jajecznica i płatki owsiane. Dziś wieczorem przy kąpieli obejrzymy ciebie i zobaczymy co ci brakuje. Wtedy będziemy wiedzieli co trzeba zrobić.

Rafał nie miał ochoty na oględziny, wiedział że nie wypadną one dobrze. Był chyba jeszcze chudszy, niż wtedy. kiedy podsłuchał panią Morawską, a krosty wcale nie znikły. Wprawdzie próbował zawsze chodzić wyprostowany, ale co będzie jak ciocia powie - Rafał się garbi. Albo kiedy powie - suchoty. Wtedy nie ma już ratunku.
Oględziny nie wypadły jednak najgorzej. Ciocia nie mówiła nic o garbieniu się, o krostach powiedziała, że damy sobie z nimi radę później. Wujek powiedział że Rafał ma prawą rękę silniejszą niż lewą, ale że temu też się zaradzi. Pokazał Rafałowi swoje muskuły i objaśnił, że to od ciągnięcia wody ze studni. - Powinieneś spróbować, jak twoje muskuły się rozwiną, kiedy będziesz ciągnął wodę - powiedział. Po kąpieli Rafał chciał iść ciągnąć wodę, ale wujek powiedział że może to zrobić rano.

Króliki były w klatkach wzdłuż ściany stajni. Niektóre były szare, z kłapczastymi uszami, inne były czarne, ale najpiękniejsze były angory, białe, z czerwonymi oczyma i prawie przezroczystymi uszami, w których przeświecały delikatne żyłki. Rafał spędzał przy klatkach długie godziny. W końcu wuj powiedział:
- Ten duży angora może być twój, pod warunkiem, że znajdziesz dla niego dobre imię i będziesz się nim opiekował.
- Nazwę go Churchill.
Wujek pomyślał chwilę:
- Czy wiesz co to jest konspiracja i co to jest pseudonim? 
- Konspiracja jest przeciwko Niemcom, którzy są źli, i nikt nie powinien mówić o konspiracji przy obcych. Pseudonim to jest co używa się w konspiracji, zamiast prawdziwego nazwiska, żeby Niemcy nie wiedzieli.
Wujek powiedział, że widzi, że Rafał zna się na konspiracji. Wobec tego Churchill będzie pseudonimem królika. Jak królik ma pseudonim, to nie musi mieć nazwiska, bo przy obcych może być po prostu królikiem.
- Jak będzie rewizja, to ja schowam Churchilla w stodole - powiedział Rafał.

Mijały letnie miesiące, zaczęły się żniwa, prowadzone przy gorliwej pomocy Rafała. Ciocia co tydzień ważyła Rafała na dużej gospodarskiej wadze, aby sprawdzić czy przybywa mu wagi. Rafał natomiast, choć nie zawsze było to łatwe, ważył Churchilla, żeby sprawdzić czy dobrze się nim opiekuje. Obu waga przybywała. W środku lata krosty Rafała znikły.
W polityce Rafał nauczył się nowego nazwiska. Ciocia z wujkiem często rozmawiali o generale Sikorskim, co był w Londynie, ale dowodził polskimi armiami w Rosji, Afryce i Anglii.
- Boję się, że ta wojna nigdy się nie skończy - mówiła ciocia.
- Niemcy są na krawędzi. To ich ostatni wysiłek, rozpędzili się za daleko. Amerykanie wygrali wielką bitwę morską u wyspy Midway i odtąd będą panowali na Pacyfiku. Wojsko polskie wychodzi z Rosji i wróci do kraju z Zachodu, razem z Rafała ojcem - pocieszał ciocię wujek.

Aż któregoś wieczoru Rafał znów spróbował opowiedzieć sobie bajkę o czarodzieju. Był to wieczór po dobrym dniu. Tego dnia po raz pierwszy Rafał wyciągnął dziesięć wiader wody ze studni, i wujek powiedział, że takie coś, to jemu samemu rzadko się udaje. Czarodziej Rafała miał elegancki cylinder, był w dobrym humorze i już, już był blisko żeby zrobić dobry uczynek. Wciąż jeszcze czegoś mu brakowało. Rafał głowił się co to mogło być. I raptem zrozumiał. Każdy czarodziej musi mieć w swoim kapeluszu królika.

Churchill był dokładnie tym, co było potrzebne. Teraz czary były łatwe. Czarodziej zamienił złego smoka w kłębek dymu, a zbója Madeja, który był podobny do wysokiego Niemca przywiązał do madejowego łoża. Po nakarmieniu siedmiu głodnych braci, czarodziej zatarł ręce i powiedział:
- Komu jeszcze potrzeba dobrych uczynków ?
Rafałowi podobała się ta bajka. Muszę pamiętać żeby opowiedzieć ją mamie, kiedy wrócą do Warszawy. Może do tego czasu wojna już się skończy, pomyślał i zasnął.    

KONIEC



Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .