piątek, 27 kwietnia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 139.

Dom nad jeziorem Ontario



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Na licytację jechaliśmy bez pośpiechu, doliną rzeki Hudson, prowadził Mirek. Przydrożna tablica wzywała: “Uwolnij swoją zmysłowość”. Może to pod wpływem tego sloganu Halina, z tylnego siedzenia, zaczęła o Bohdanie: “Nie o to mi chodziło, że gonił króliczka, wy wszyscy gonicie. Ale jak dla mnie, to nałapał tych króliczków za dużo. I jeszcze ta wóda”. Nie słuchałem, poddrzemywałem, ożywiłem się dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się na kawę w West Point. To tutaj domniemany przodek Bohdana – Tadeusz Kościuszko zaprojektował i zbudował fort na rzece Hudson; teraz tu, w muzeum eksponują jego szpadę. Zanim znów siedliśmy do samochodu odszedłem na bok i tak jak było umówione zadzwoniłem do Bohdana.
Byliśmy już pięćdziesiąt mil za West Point, a Halina wciąż mówiła o Bohdanie: “Jest w Seattle ktoś, kto ma moc leczenia samym głosem, przez telefon. Napewno pomógłby Bohdanowi. Tylko muszę sprawdzić, czy to nie kobieta – nie, nie, może lepiej poprosić tego księdza, co leczy przez nakładanie rąk.”

Patrzyłem przez brudną szybę samochodu i myślałem: “W czym? W czym można mu pomóc?”. Bohdan był taki sam kiedy poznałem go ponad dwadzieścia lat temu, i taki sam później, kiedy na Halloween party w Albany, New York podszedł do mnie przebrany za obwieszonego orderami ruskiego generała, zasalutował, powiedział: “Stary, strzelisz sobie lufę?” i przypiął mi do krawata złotą gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego.
To były pierwsze miesiące Bohdana w Stanach. Przyjechał z Nigerii, gdzie właśnie stracił swoją firmę SuperAir. Wygryzł go miejscowy generał Gegadu Gad, którego żołnierze chodzili boso. Napełniając kieliszki Wyborową Bohdan mówił: “Jak zawsze, od początku świata, gady zagryzają małego gryzonia. Ale potem Gad chciał być jeszcze większy i jeden z jego samolotów, z nim w środku, zupełnie niespodziewanie rozleciał się w powietrzu”.

Kiedy już dojechaliśmy na miejsce okazało się, że licytacja tego co posiadał Bohdan nie wzbudziła większego zainteresowania i łatwo znaleźliśmy parking tuż koło domu. Pomyślałem, że to kryzys zniechęcił potencjalnych nabywców.
Pomimo że nad jeziorem postawiono obszerny namiot, licytacja odbywała się w domu, w dużym holu. Komornik stał u stóp schodów, nad nim, zza balustrady spoglądał na zebranych portret Bohdana, ten z płonącymi oczami. Namalowała go Halina, jeszcze przed rozwodem. Chyba już czuła, że coś z nimi jest nie tak, ale te oczy jeszcze ją urzekały. Opisać Bohdana jest łatwo – ja bym zaczął właśnie od tych płonących oczu, dopiero potem dodałbym uzupełnienie, że twarz i sylwetkę ma Bohdan chudą, uszy odstające, głowę na cienkiej szyi, ruchy raptowne, czasem rzuca głową, jakby po to by przedziurawić niebo. Duży jest, choć nie piękny; to że jest duży nie jest wśród Polaków częste, bo dużych, tych co rządzili, no poza międzynarodową arystokracją, Ruscy wyrżnęli w Katyniu, dołożyli się Niemcy w Palmirach, w Auschwitz, i w czterdziestym czwartym. I duzi rozmnożyli się ledwie, ledwie. A jeszcze tylko niektórzy z nich bywają piękni. Przy okazji jak jest mniej dużych, to i miłych w Polsce brakuje, bo przecież te kurduple, to tylko z kompleksami. Książę Bohdan Maria Zułęski, bo Bohdan, w odróżnieniu od wielu załganych polonusów jest autentycznym  księciem (no, z tych mniejszych książąt), do pięknych jak i do miłych nie zalicza się. Nie zachęca już choćby Bohdana mowa – ma głos skrzekliwy, o wysokiej nucie, natarczywy. A jeszcze wzrok utkwiony w rozmówcy, twarz obciągnięta napiętą skórą, z boku uszy jakby na tę skórę naciągnięte.

Był jeszcze drugi obraz. Ten namalowała Halina wcześniej, po tym, jak Bohdan  został mistrzem świata w akrobacji samolotowej. Bohdana tam nie ma, jest tylko samolot poskręcany w dziwne wygibasy i w dziwnych kolorach. To znaczy trzeba wiedzieć, że to jest samolot. I ten samolot, tak jak oczy Bohdana, też płonie, za ogonem samolotu ciągnie się smuga białego proszku – wiedziałem, że proszkiem jest Beflon - środek do opylania upraw bawełny zagrożonych kwieciakiem bawełnianym. Bohdan  zawsze uważał, że malując ten obraz, Halina była w nastroju katastroficznym.  
Komornik czytał standardowy opis posiadłości – że przedmiotem licytacji jest własność Bohdana Zułęskiego - dom z balów o powierzchni 3000 stóp kwadratowych, działka dziesięcioakrowa, 300 stóp linii wodnej jeziora Ontario, trawiasty pas startowy, hangar i samolot Cessna 182.

Obejrzałem to wszystko pięć lat wcześniej, kiedy Bohdan powiedział chodź, pokażę Ci co mam i zarzucił na ramię wyjętego z szafy kałasznikowa. Zapytałem ilu ma tu terrorystów, czy kałach na nich wystarczy i czy mogą uderzyć rakietami i poszliśmy wzdłuż jeziora, Bohdan  pogwizdywał na psa, a pies to biegł przed nami, to zostawał w tyle. Pomyślałem o gangsterach z okresu prohibicji uzbrojonych w pierwowzory kałasznikowa a szmuglujących przez jezioro whisky i gin. Ku północy, kilkanaście mil dalej, w jeziornej zatoce Georgia wciąż leżał wrak przemytniczego kutra. A dalej, na wschodzie, po szaleńczym biegu przez wodospady, rzeka Niagara dopadała mety – jeziora Ontario.
Pies pognał galopem za czymś małym, niewidocznym, ale szeleszczącym w trawie, po chwili zatrzymał się, na ugiętych przednich łapach rył zanurzonym w zieleń nosem. Bohdan  podrzucił kałacha na ramieniu: “Kiedyś zajechał tu do mnie szeryf i dał mi ulotkę nawołującą do ograniczeń w prawie do posiadania broni. Pouczył mnie tak skutecznie, że następnego dnia pojechałem do miasta i kupiłem kałacha”.

Po tym spacerze upiliśmy się. Koło północy uznałem, że zostałem przez gospodarza obrażony, cisnąłem szklanką piwa w zajmującą całą północną ścianę salonu fotograficzną tapetę Bohdana i poszedłem spać.
Na tapecie był sfotografowany kabriolet Mercedes 300, widziany tak z trzech czwartych, na tablicy rejestracyjnej samochodu obok trzech liter IRQ wiją się robaczki alfabetu arabskiego. Kabina kabrioletu wypełniona jest białym proszkiem Beflonu, a obok samochodu stoi dwóch, również obsypanych na biało, Arabów. Z tyłu, za Arabami rozciąga się pustynia południowego Iraku. W to pustynne tło zdjęcia wmontowany jest napis: “Siódme: Nie kradnij”.
Po alkoholu często miewam sny. Tym razem śniło mi się, że Bohdan przedziera się przez zbudowaną na Białorusi tarczę antyrakietową i samolotem rolniczym opyla środkiem na kwieciaka wychylonego z okna swojego pałacu w Tokio zaspanego cesarza japońskiego. Sen był w kolorach, tarcza opalizowała zielonkawo, Bohdan wydawał mi się podobny do atakującego Gwiazdę Śmierci Luke Skywalkera, a samolot był tak samo dziwnie pokręcony, jak ten na obrazie Haliny.

Wczesnym rankiem obudził mnie warkot silnika. Przez okno zobaczyłem startującą Cessnę Bohdana. W salonie pies na mój widok leniwie machnął ogonem. Na tapecie piana z wczorajszego piwa wciąż pokrywała twarz arabskiego złodzieja samochodów. Nakarmiłem psa, Cessna kierowała się na zachód. Napisałem na kartce: “Pies żarł”, trzasnąłem drzwiami i odjechałem kierując się na wschód.
Prowadząc samochód i walcząc z bólem głowy przebiłem się przez otaczającą mój mózg alkoholową mgłę i doszedłem do przyczyny kłótni. Wiadomo, że nawet za środkowego Gierka, dzień mógł mieć tylko dwadzieścia cztery godziny. Wiadomo, że z pustyni pracy najemnej do oazy emerytalnej dociera się zdobywając wzgórze stawki godzinowej, gdzie im wyżej tym więcej napotyka się krzepkich, choć niskich, za to o szeroko rozprzestrzenionych gałęziach drzew dobrobytowych. Za środkowego Gierka stawki kontraktowe Polservisu w krajach takich jak Irak pozwalały na wspięcie się gdzieś do trzech czwartych wzgórza – tam każdy owoc takiego drzewa nosił portret jednego z prezydentów Stanów Zjednoczonych, był koloru zielonego i o kuszącym znacznym nominale. Powiedziałem w nocy Bohdanowi, że po takiej wspinaczce, dotarłszy do oazy, można już było zbudować bliźniak w Wawrze, wstawić do niego meble Swarzędz i lodówkę Siemens z Pewexu. Bohdan zaprzeczał, upierając się, że w tym czasie Pewex lodówek Siemensa nie prowadził. I właśnie ten upór Bohdana spowodował kłótnię.

Ale...  Czy czasem nie chodziło o to, że gdy, w czasach środkowego Gierka obaj wspinaliśmy się na wspomniane wzgórze, Bohdan wspiął się wyżej. Ja chałturzyłem w Algierze jako wynajęty profesor od historii, ekonomii i co było jeszcze trzeba, a Bohdan zaraz po przyjeździe na iracki kontrakt opylania zajął się przemytem samochodów z Kuweitu. Tu stawka godzinowa była wyższa. Moralna strona obu zajęć była wątpliwa, ale w PRL ze skrupułami uczyliśmy łamać się za młodu.
Tak więc to nie Bohdanowi, a szesnastoletniemu Hassanowi wypadło opylić tych dwóch złodziei ze zdjęcia. Hassana wyuczył Bohdan latać w dwa miesiące, a pierwszymi polskimi słowami, jakie poznał Hassan, były:”Wyżej, beduinie, wyżej, bo wpadniesz w bruzdę”. I kiedy Bohdan  organizował dla irackich dygnitarzy wycieczki do burdeli Bejrutu, to właśnie Hassan opylał bawełnę na polach zięcia Saddama Husejna, i to Hassan eskortował z powietrza przemycane z Kuwejtu samochody. W kabinie opylaczki trzymał Hassan wystawiony mu przez Bohdana dyplom pilota. Nagłówek dokumentu głosił: “Celni Urzad Praha Ruzyne”, a nazwisko Hassana wpisane było w rubryce: “Celni Organ Adresa a Podatelna Telefon”. Takie formularze pałętały się wśród irackiej Polonii, bo bracia Czesi też robili interesy w Iraku, głównie sprzedając swoją powszechnie cenioną broń, i czasem latając do Polski przez Pragę trafiało sie na ichnie urzędowe formularze.

Hassanowi płacił pensję polski Cementeksport, kierujący się w posunięciach gospodarczych teorią Kapitału Marksa. Z punktu widzenia tej teorii, wspieranie Hassana było zupełnie niecelowe; wnioskowałem z tego, że Bohdan, nakłoniwszy dyrektora Cementeksportu do wpisania Hassana na listę płac, dowiódł w drodze eksperymentu fałszu ekonomii marksistowskiej. Pomimo to, zachwalając algierskim studentom główne idee Kapitału Marksa, wiedzę o eksperymencie Bohdana zachowywałem dla siebie. Przyznam się, że z goryczą myślałem o okłamywaniu młodych głów. Pocieszenia szukałem w przysłowiach “cel uświęca środki”, “byt określa świadomość” i w książkach Henry Kissingera.
Ale Bohdana napędzały nie tylko pieniądze. Mirek powiedział kiedyś, że Bohdan zawsze trafia w takie miejsce, gdzie albo coś się dzieje, albo będzie się dziać. Tak jak w Kuwejcie podczas inwazji Saddama. Po podbitym przez Saddama Kuwejcie błąkał się, potrzebując neutralnych papierów, angielski attaché wojskowy, zresztą szkocki baronet, o nazwisku McAfee. Wtedy Bohdan zadzwonił do mnie: “Halina jutro rano przyleci do Algieru. Daj jej twój paszport. Potrzebuję go”. Wymyśliłem jakiś wykręt i nie dałem; było to trudne, bo musiałem znieść spojrzenie Haliny. Ani ja ani ona nie oszukiwaliśmy się – odmówiłem Bohdanowi nie ze względu na jego szare, pod stołem, interesy, ale z tchórzostwa.

W końcu, bez jakiegokolwiek paszportu, Bohdan dwoma skokami wydostał baroneta z Kuweitu samolotem; Najpierw do Iraku, na bawełnianą farmę zięcia Hussajna, a potem do Ammanu w Jordanii. Dostał za baroneta jakieś angielskie odznaczenie; mówił o tym z lekceważeniem: “nie takie ordery mieli moi przodkowie, a tu mi dają order za dwa przeloty i koszt wycieczki dwóch irackich generałów do kasyn w Macao”. Co do przodków miał na myśli właśnie Tadeusza Kościuszkę, według Bohdana, jego nieślubnego przodka. O Kościuszce mówił Bohdan: “Nigdy nie bał się niczego oprócz nudy”, w domu Haliny i Bohdana znajdowało się kilka portretów i popiersi Kościuszki, a na jego samolocie wymalowała mu Halina znaki eskadry kościuszkowskiej. Ale jak sprawdziłem w jednej, nie pamiętam już w której, bibliotek uniwersyteckich, plotka o romansie Kościuszki z córką litewskiego magnata i o nieślubnym potomku, oczywiście fałszywa, zrodziła się tu w Ameryce. Bohdanowi tego nie powiedziałem.
Ból głowy powoli przechodził, przypomniałem sobie, że w pokoju, w którym spałem, zostawiłem portfel właśnie pod popiersiem Kościuszki. Zawróciłem. Przy wejściu do domu pies obwąchał mnie, znów machnął ogonem i ułożył się z powrotem do zakłóconego chwilowo przeze mnie snu. Wziąłem portfel, a kiedy wychodziłem pies wstał i zaczął lizać miskę.

Wróciłem do rzeczywistości. Komornik posegregował teczki z papierami i zabierał się za czytanie kolejnego dokumentu.
- Czy pies wchodzi w skład masy upadłościowej? – zapytała Halina. Potrząsnąłem przecząco głową i podszedłem do okna. Pies leżał na wygrzanym przez słońce podjeździe.
Tego psa nabył Bohdan już w Stanach, po tym jak generałowi zachciało się wprowadzić stan wojenny. Wtedy to dyrektor Polservisu zaraportował partii, że jego klienci, tacy jak Bohdan, Mirek i ja, rozleźli się po świecie jak pluskwy i przez następne kilkanaście miesięcy jednym z pytań zadawanym podczas kontroli granicznych podróżującym po świecie z polskimi paszportami było:
- Are you Polservice?
Jak twierdził Bohdan, do jednego z krajów o klimacie ciepłym udał się także, wkrótce po napisaniu raportu, ów dyrektor Polservisu.
Pies zdecydował, że czas przenieść się do cienia. Podniósł się, przeciągnął i odszedł w stronę zacienionej ściany hangaru.
Myślę, że Bohdan wziął psa dlatego, że akurat wtedy rozwiódł się z Haliną. Ale wcześniej, kiedy podczas warsztatu NASA Mirek pokazał Bohdanowi ten kawałek, psa jeszcze nie było. Mirek w tym czasie był już dobrze zakorzeniony w NASA i w dobrych stosunkach z kilkoma całkiem wysoko ulokowanymi profesjonałami.

Kawałek ważył nie więcej niż pięć gramów, dokładnie cztery i siedemdziesiąt siedem setnych grama. Ale bliźniak tego kawałka był na Marsie, gdzieś w środku marsjańskiego łazika – to o tym myślał Bohdan i oczy płonęły mu więcej niż zwykle. Właściwie na Marsie były dwa kawałki - w dwóch łazikach– to było prawie dziesięć gramów. Bohdan  wiedział, jak trudno napylić na skomplikowaną ceramikę mikronową warstwę platyny i berylu. Mirek był jednym z niewielu którzy to umieli. Oczy Bohdana płonęły, zapału mu PRL nie odebrał:
- Robisz coś, czego nikt nie umie. Poszerzasz świat. A ja – ja pyrkam tam i z powrotem na tych wynajętych wrakach Boeinga.
No i wynikiem tego spotkania był angaż Bohdana w NASA. Trwał krótko, to prawda, ale był. A ja – ja dalej byłem wynajętym profesorem, tyle że nie w Iraku, nie w Zairze, a w Stanach. Zmieniały się tylko kolory kart bibliotecznych i kształt okularów sekretarek w dziekanatach. O tego rodzaju życiu Bohdan mówił, że jest równie uciążliwe jak wysiłkowe nietrzymanie moczu. Miał rację, ale innego życia nie znałem.

Kiedyś pomyślałem, że w przeciwieństwie do Bohdana zawsze trafiam tam gdzie nie dzieje się nic. Zawsze. Zdarzało się, że byłem tylko o krok od wydarzenia, może o dwa kroki. O granicę, o ulicę, o dzień lub dwa dni. A najczęściej o decyzję. Na przykład to nie ja zdecydowałem o moim pobycie w Stanach. O tym zdecydował generał, kiedy wyprowadził wojsko na ulice. I kiedy ludzie z transparentami wyszli na te ulice, to mnie na tych ulicach nie było i nawet nie próbowałem tam być. A moje afrykańskie chałtury – te były rezultatem rozwodu. I znów – to ona podjęła decyzję – nie ja. To, że wypędziła mnie z mieszkania było wtórne. Ale mimo że miałem dosyć, to nie ja podjąłem decyzję o rozstaniu.
Praca Bohdana w NASA trwała krótko, skończyła się po pół roku słynną awanturą o psa.  Pies, nigdy nie mogłem zapamiętać jego imienia, miał według Bohdana prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń, w tym do cleanroomu. Tam wziął na ząb prototyp czipa. Koszt był duży, w setkach tysięcy, może nawet milion, anegdotkę o psie usłyszał nawet prezydent Stanów. A Bohdanowi personalna postawiła warunek: “NASA tak, ale bez psa”. Bohdan wybrał psa.

Otrząsam się ze wspomnień. Licytacja trwa, komornik ględzi swoje, Mirek kręci się na krześle i spogląda na stojącego przy oknie szeryfa - od historii z kałachem szeryf ma oko na Bohdana. Podchodzę do uchylonych drzwi i znów patrzę na północ.  Podobno wrak przemytniczego kutra lokalni entuzjaści historii przenieśli do muzeum i wkrótce będzie całkowicie odrestaurowany. Na bliższym planie obok postrzelanej na wylot pociskami kałacha skrzynki na listy stoi wóz szeryfa. Ślady pocisków na skrzynce są świeże – pewnie wczorajsze. Przy skrzynce leży pusta butelka po kanadyjskiej whisky Black Velvet. Dzisiaj też Bohdan sobie podpił i powiedział Halinie: “Moi przodkowie zdobyli pół Ukrainy a ich ostatni potomek nie ma nawet domu”.
Cena wywoławcza wynosi jeden milion osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów – mówi komornik. Wszystko to jest napisane w elegancko wydrukowanym folderze, bo banki likwidują swoich klientów przestrzegając zasad dobrego smaku. Halina mówi, że nie wystarczy to na długi Bohdana.

Bohdan  gdzieś zniknął, znudzony Mirek wyszedł z domu i ogląda ślady pocisków na skrzynce pocztowej. Pewnie myśli to samo co ja – że Bohdan używał tu wczoraj swojego kałacha.
W hangarze zawarczał silnik samolotu. Bohdan wykołował przed hangar w chwili, kiedy Mirek biegnąc w jego stronę potknął się o psa. Wymachujący ramionami szeryf  był jeszcze o trzydzieści stóp za Mirkiem. Cessna potoczyła się na pas startowy, Bohdan zwiększył obroty silnika i po chwili samolot był w powietrzu.
Mechanizm powietrznego nurkowania zbadałem później na internecie. Samolot sportowy potrzebuje około ośmiu minut aby wejść na wysokość 4000 metrów. Z tej wysokości skoczek rozpoczyna powietrzne manewry – spada z prędkością 50 metrów na sekundę i ma około minuty powietrznego nurkowania. Na wysokości tysiąca metrów otwiera spadochron i bezpiecznie ląduje, stykając się z ziemią przy prędkości około 5 metrów na sekundę.
Rozgorączkowany szeryf rozmawiał z policyjnym dyspozytorem. Zajrzałem do środka hangaru – panował porządek, pies, niezrażony kopniakiem Mirka, myszkował po kątach. Zawołałem psa, poszedłem do samochodu, poczekałem aż pies wskoczy na tylne siedzenie i odjechałem w kierunku północy. Bohdan krążył nad jeziorem nabierając wysokości.
Kiedy dojeżdżałem do jeziornej zatoki, tam gdzie dziesięć lat temu leżał kuter szmuglerów whisky, rytm silnika zmienił się – samolot przestał się wznosić. Przechylił się na skrzydło i oddzielił się od niego obły, ciemny na tle nieba, kształt.
- Ma jeszcze minutę – powiedziałem psu i zatrzymałem się. Bohdan szybował w powietrzu w typowej pozycji nurka powietrznego – z rozpostartymi ramionami, rozchylonymi nogami, ciało prawie poziomo. Spadochron otworzył Bohdan tylko kilkaset stóp od nas i chyba niżej, niż ten tysiąc metrów, o którym czytałem w internecie. W każdym razie w pół godziny później byliśmy w Kanadzie.
Oczywiście można to było zrobić łatwiej. Ale to był Bohdan i musiał wyreżyserować swoje odejście w sposób teatralny.

Niewiele mieliśmy czasu na montrealskim lotnisku Trudeau - samolot Bohdana do Londynu odlatywał za godzinę. W Londynie czekał na niego baronet McAfee i kontrakt pilota helikoptera w Afganistanie. Bohdan miał wspierać tamtejszą misję armii brytyjskiej.
Powiedziałem Bohdanowi do widzenia i zacząłem się zastanawiać co popchnęło mnie do pomocy w kryminalnym przedsięwzięciu, które w dodatku zamykało Bohdanowi powrót do Stanów. Kiedy samolot z Bohdanem i psem rozpędzał się na pasie startowym, a ja siedziałem w lotniskowym barze nad kieliszkiem brandy, telewizja CNN nadała flash o wydarzeniach nad jeziorem Ontario. W roli głównej występował szeryf. Był tam także jachtsman, który nagrał komórką skok Bohdana i na pniu sprzedał nagranie CNNowi.

Bohdan zginął dwa lata później zestrzelony w akcji przeciw Al Kaidzie w górach Bora Bora na pograniczu Afganistanu i Pakistanu. Była to druga tura jego kontraktu – majlował mi, że zdecydował się na nią, bo choć miał propozycje pracy w Stanach, będąc ściganym przez amerykańskie prawo, nie mógł ich przyjąć, a powrót do Polski planował na rok następny. Psem zaopiekowali się początkowo koledzy Bohdana, później zabrała go Halina i wtedy dowiedziałem się, że nazywa się Burek.

A ja medytuję nad skrupułami, obliczam ile zostało mi do emerytury i zastanawiam się, czy skutkiem mojej jedynej w życiu odważnej, ale tylko dlatego odważnej, bo wymuszonej przez Bohdana, decyzji nie była śmierć przyjaciela. Czasem przemyka mi przez głowę myśl, czy nie powinienem zrobić coś odważnego na własną rękę. Ale co? Zniszczyć moją kartę biblioteczną? Pić rano o jedną więcej kawę?


KONIEC


Używaj dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Następne opowiadanie za tydzień.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się zadbaj do nagłej Anielki o miłość własną autora i kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz tutaj na blogu.  
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.


 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad trzydzieści sześć tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   
Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 

czwartek, 19 kwietnia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 138.

Ruscy we wsi


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Pod rozchełstaną kapotą Indora, na brudnym swetrze przyszyta była polska flaga.
- Źle ją przyszyłeś. Czerwone ma być na dole, a białe na górze - powiedziałem.
- Teraz będzie inaczej. Czerwone na górze. A potem będzie jak u Ruskich – tylko czerwone. Ojciec mówi, że będzie siedemnasta republika.
Zaciskając w rękach kamienie Indor przelazł między belkami płotu i już na pastwisku ruszył w stronę byka. Zostały mu jeszcze dwa rzuty, a potem będzie moja kolej. Chyba że Indor znów oszuka. Może oszukać, bo taki jest, że oszukiwać lubi. I bić, bić też lubi.
Byk stał nieruchomo, przyglądał się leżącym wokoło niego, a ciśniętym przed chwilą przez Indora kamieniom.
- Może on umie je policzyć – pomyślałem.
Spojrzałem na moje trzymane w dłoni kamienie – – im też się byk dobrze przyjrzy. Zobaczy, że są nie mniejsze niż te rzucane przez Indora.
Byk wciąż stał w miejscu, ale ogon z wiechciem brudnej sierści na końcu powoli podnosił się do poziomu. Nagle pochylił łeb i ruszył w kierunku Indora.
- Ale dostał pędu – pomyślałem.  
Indor biegł z rozwianymi połami połatanej kapoty, ślizgając się na stwardniałym śniegu, chude ramiona pompowały powietrze wysoko nad głową. Krzyczał:
- Aaaaaa.

Kierował się w ten róg wygonu, koło drogi, gdzie jeszcze trzy dni temu w rowie leżał zabity Niemiec. Byk wydalając z nozdrzy kłęby pary gnał za Indorem. I zaraz zobaczyliśmy dlaczego Indor uciekał w stronę drogi, a nie tam gdzie miał bliżej do płotu. Dlatego, że tam gdzie miał bliżej, to płot oddzielał wygon od gospodarstwa właściciela byka – grubego Kundzielaka, i tam właśnie, koło stodoły czaił się Kundzielak czekając z batem na któregoś z nas. Widząc, że Indor uniknął pułapki, wściekły, czerwony na twarzy Kundzielak ruszył w pogoń. Krzyczał:
- Ty gnoju, ścierwo jedne, nogi z dupy powyrywam.
Byk Indor i Kundzielak byli teraz wierzchołkami trójkąta równoramiennego – wiedziałem jaki to trójkąt, bo przeczytałem o nim w książce „Piętnastoletni kapitan”. Indor był w tym spiczastym wierzchołku, właśnie udało mu się w pełnym biegu zrzucić kapotę, a bykowi było teraz bliżej do Kundzielaka niż do Indora. Zdezorientowany mnogością celów byk zwolnił. Indor dobiegł do płotu, był już bezpieczny.
- Szkoda że go Kundzielak nie dopadł – pomyślałem – dobrze by było gdyby oberwał. Przestałby się czepiać. A najlepiej byłoby gdybym był taki jak piętnastoletni kapitan – Indor nie mógłby mi nic zrobić.
No ale do piętnastu brakowało mi jeszcze cztery lata.
Drogą szło trzech ruskich żołnierzy, jeden z nich wskazywał ręką na byka. Kundzielak z batem w jednej ręce, a kapotą Indora w drugiej przyglądał im się podejrzliwie. Spojrzałem na stojącego znów nieruchomo byka. Był jakby większy niż przed szarżą i trzymane w ręku kamienie wydały mi się bardzo małe.
Tydzień temu wieś zadrżała – z daleka zahuczały armaty. Nadchodzili Ruscy. Sześć lat temu Niemcy przyszli i poszli dalej tak szybko, że nikt nie zdążył nic schować, mówiła babcia, choć wszystko było przygotowane. No ale nie można było wciąż liczyć na szczęście, na to że Ruscy tak jak Niemcy tylko przyjdą i pójdą, więc cała wieś znów wzięła się za przygotowania. Co jest cenne zakopać pod klepiskiem, chudobę – konie, krowy, świnie – jak kto ma - do lasu, tylko żeby nikt nie ukradł i nie tam, gdzie mogą siedzieć Niemcy, bo pewnie w lesie ich trochę odciętych może zostać. Niemcy zabierali na kontyngenty, a Ruscy co znajdą, to pewnie zrabują odrazu. A jeszcze mówiła babcia ciotce, że nie wiadomo, co zrobić z kurami i innym ptactwem.
 Bo u nas było tylko ptactwo i wciąż nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. To było tak jak u Kundzielaka -  też nie wiedział co z bykiem zrobić, nie mógł go w lesie schować, no bo jak takie wredne bydlę w tą i z powrotem prowadzać. Co do nas samych, to ciotka z babcią postanowiły, że jak front już będzie blisko, to przeniesiemy się do loszku, tam gdzie była resztka ziemniaków, bo tam bezpieczniej. Pytanie było kiedy. Ja myślałem, że przenieść się jest rozsądnie, a chowanie się nie było dla mnie nowe, bo w powstaniu chowaliśmy się w piwnicy. Tam się bałem, więc wiedziałem, że tu też się będę bał. Takie banie się to było co innego, niż strach przed Indorem, bo Indora wogóle się nie bałem, choć był większy i ciągle chciał mnie bić. Jemu się nigdy nie dawałem, też potrafiłem dać mu kopa jak się odwróci. A złapać mnie nigdy mu się nie udało, bo byłem szybszy.
Zastanawiałem się co wziąć do loszku, żeby się nie nudzić. U babci i cioci była tylko książeczka do nabożeństwa, książki nie było ani jednej. Grać też nie było w co, z Dzidkiem któregoś dnia graliśmy w pasek, ale po godzinie to już było tak nudne, że chciało się ziewać. Ani halmy, ani warcabów nie było, a jak raz zagraliśmy w okręty, to Dzidek się zdenerwował, bo mu się J8 z H10 pomyliło i więcej nie chciał grać. Zresztą papieru w kratkę było mało. W ogóle, jak mnie mama po powstaniu do ciotki i babci przywiozła to nie  najlepiej mi się wiodło. Indor od początku uwziął się na mnie, o książkach nie było z kim gadać, kto to był pan Andrzej Kmicic żaden chłopak nie wiedział, a w pikuty nikt nie grał bo nikt nie miał noża. Podobała mi się gra w krąg, ale w loszku w krąg grać nie można.
W krąg gra się na szosie, tylko śnieg musi już być choć trochę udeptany. Gra cała wieś – ci od strony Radomia rzucają krąg przeciw tym z drugiej strony. Trzeba uważać, bo rzucany krąg swoje waży i może nieźle okaleczyć. Rok wcześniej któryś z chłopaków jak dostał w żebra to wylądował u doktora w Radomiu.
Jak zaczęła się kanonada to o kręgu nie było już mowy. Trwała trzy dni, w loszku schowaliśmy się dopiero trzeciego dnia, a potem przez wieś przewaliła się na Radom pełna szosa rosyjskich czołgów. Były bardzo duże i były z nimi najprzeróżniejsze samochody – niektóre ruskie, a niektóre widać było że zdobyczne - niemieckie. Wtedy to zabili tego Niemca, ale zanim go zabili to zniszczył jeden czołg – to znaczy rozwalił mu gąsienicę. Dzidek opowiadał, że miał taką rurę, jakoś tak dziwnie wycelował, nie jak karabinem, coś nacisnął i poleciał z rury ogromny płomień, do przodu i do tyłu, a potem coś uderzyło w czołg. Tego samego dnia Ruscy ten czołg odciągnęli, a trup Niemca został w rowie. Bez butów. Wszyscy go oglądaliśmy, Indor powiedział:
- Ale dostał. Aż mu flaki wyszły.
Koło trupa leżała ta rura z której wystrzelił do czołgu. Starsze chłopaki mówili że to pancer, ale później Indor powiedział że to się nazywa panzerfaust. Indor wiedział, bo ojciec Indora powiedział, że rura może się do czegoś przydać wziął ją i wrzucił do stodoły. A Indor spytał ojca co to jest a potem ją sobie w stodole obejrzał.
Jak czołgi goniące Niemców już przejechały, to przez wieś przechodziła ruska piechota. Zatrzymywali się żeby odpocząć, czasem gdzieś tam spali i rano odchodzili. Włóczyliśmy się koło nich, próbowaliśmy rosyjskich słów. W dwa dni po wejściu Rusków wiedziałem już co to jest da, niet, odin, ale za nic nie mogłem przetłumaczyć sobie co to jest wsiora. Rymowało się z maciora, ale rym tu nic nie znaczył. Było jeszcze wno i to mogło być w nos. Powiedziałem Indorowi, że dam mu wno, ale nic to nie dało, tyle, że chciał dać mi kopa.
Jeszcze zanim podglądanie ruskiego wojska się nam znudziło, przez wieś jechały wozy z rannymi ruskimi żołnierzami z frontu. Pierwszy raz widzieliśmy tak dużo rannych w bandażach z plamami krwi, a niektórzy wyglądali jakby zabici. Dopiero trzeciego dnia nawykliśmy do takich widoków i jak zaczęliśmy o tym gadać to Indor powiedział, że on nigdy nie dałby się zranić ani zabić. Powiedziałem Indorowi że jest głupi i musiałem szybko uciekać bo znów chciał mi wlać. A przecież w powstaniu dużo było takich co nie chcieli dać się zabić, a i tak zginęli, tak jak nasz dozorca.
Potem już się tymi rannymi czy zabitymi w ogóle nie przejmowaliśmy. Znów gromadziliśmy się przy wygonie. Właśnie kiedy zastanawialiśmy się czy nie wrócić do zabawy z bykiem to w końcu Kundzielakowi udało się obłożyć batem Indora.
Pomyślałem, że jeszcze Kundzielak popamięta te baty bo Indor urazów nie zapominał – o tym wiedziałem, bo sprawdziłem to na własnej skórze. A z Kundzielakiem to było nie tylko o te baty, ale Indorowi chodziło jeszcze o jego kapotę – bo choć Kundzielak kapotę na wygonie zostawił, to wdeptał ją w krowią kupę.
Ale te baty, które dostał Indor nie były ważne, bo zaraz potem znaleźliśmy nową zabawę – zabawę we wszystko co wybucha. Było tego dookoła sporo. Wydobywaliśmy proch z nabojów karabinowych, szybko nauczyliśmy się rozróżniać naboje niemieckie od ruskich. Proch w niemieckich nabojach miał kształt maleńkich kwadracików, a w ruskich był cieniutki jak tutka trawy, tylko krótszy. Proch palił się jaskrawym prawie białym płomieniem. Uderzany kamieniem proch detonował z hukiem, spod kamienia sypały się iskry. Eksperymentowaliśmy. Paląc ogniska i wrzucając naboje do ognia czekaliśmy w którą stronę po wybuchu spłonki poleci pocisk.
Starsi chłopcy rozbrajali pociski artyleryjskie, ale na to mogliśmy tylko popatrzeć, to było dla nas za trudne. Za to w poszukiwaniu tego co zostało po Niemcach i wciąż jeszcze przechodzących Ruskich byliśmy nie gorsi niż oni – penetrowaliśmy całą okolicę Każdy z nas marzył żeby coś znaleźć. Najlepiej karabin maszynowy, taki co strzela długimi seriami. Albo pistolet, taki z długą lufą. Albo granat, tylko trzeba go umieć rzucić.
Kiedy Indor znalazł w lesie panzerfausta to zebrał nas wszystkich na wygonie.
- Kto chce odpalić panzerfausta? – zapytał.
- Ja – powiedziałem.
Powiedziałem tak, bo tak powiedziałby piętnastoletni kapitan. Wziąłby panzerfausta i gdyby na przykład zaatakowała go łódź podwodna  to by ją tym panzerfaustem zatopił.
Indor potoczył wzrokiem po grupie.
- Fujara, ty to zrobisz.
Fujara zgodził się.
Mama kiedyś powiedziała, że głupota jest tak rozprzestrzeniona w świecie jak azot. Jak się spytałem co to jest azot, to powiedziała, że to jest gaz. Więcej już nic nie powiedziała, i pomyślałem, że może to jest tak, że azot powoduje głupotę. We wsi o azocie nikt nic nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, że to Stasiek zwany Fujarą jest ten najgłupszy.
Indor zaprowadził nas bliżej miejsca gdzie stał byk. Położył rurę panzerfausta na ramieniu Fujary i starannie wycelował w byka. Pomajstrował coś przy rurze, potem pokazał Fujarze taką jakby klamkę na wierzchu rury i powiedział:
- Tu naciśniesz jak ci powiem - i odskoczył w naszą stronę.
Fujara położył palec na klamce i odwrócił się do nas. Rura patrzała Indorowi prosto w oczy. Fujara zapytał:
- Teraz?
- Nie, nie – wrzasnął Indor – Patrz na byka.
Fujara odwrócił się w stronę byka, chwilę pomyślał i znów odwrócił się do nas z rurą:
- Tu nacisnąć? Teraz?
- Podnieś w górę – krzyknąłem.
Nie tego, ale dopiero następnego dnia zastanawiałem się co zrobiłby wtedy pan Andrzej Kmicic, albo piętnastoletni kapitan albo ten powstaniec, którego widziałem strzelającego do Niemców pierwszego dnia powstania. Teraz poprostu padłem na ziemię. Indor też już leżał i krzyczał „stój, stój”, a od stodoły biegł Kundzielak. Był bez bata i też coś głośno krzyczał. Razem z Kundzielakiem biegł jego sąsiad z drugiej strony szosy.
Fujara podniósł rurę w górę i z palcem na klamce powoli obracał się w \stronę Kundzielaka. Gdzieś w połowie obrotu jakoś nacisnęło mu się na klamkę.
Rozległ się huk, z przodu rury wyleciał olbrzymi jaskrawy płomień i a w środku płomienia było coś jakby duży kamień - napewno to był pocisk. Z tyłu rury wydostawał się biały dym, ognia nie było, pomyślałem że to inaczej niż opowiadał Dzidek. Pocisk przeleciał niedaleko byka i wybuchł na brzegu rzeczki. Byk podniósł głowę i niezadowolony odszedł w przeciwny róg wygonu.
- Ale rąbnęło – powiedział z podziwem Fujara.
Kundzielak z sąsiadem byli już niedaleko. Trzeba było zwiewać i to szybko. Tak szybko, że nikt już o rurze od panzerfausta nie pomyślał i została tam na ziemi nikomu się nie przydając.
Wcześniej czy później oberwałoby się nam od Kundzielaka, jego sąsiada i innych ze wsi, gdyby nie to, że sprawę przejęli Ruscy. Na wszelki wypadek zaczęli ostrzeliwać drugi brzeg rzeczki a wszystkim zakazali wychodzić z chałup. Aż do jutra, do południa. Cała wieś martwiła się co będzie z chudobą co w lesie schowana, a Kundzielak martwił się o byka. To było tak jak na koniec powstania na Mokotowie kiedy weszli Niemcy i zakazali przez całą noc wychodzić z piwnic.
Ciocia i babcia powiedziały że Indor dostał okrutne pranie od ojca, a u nas jakby w chałupie był mężczyzna to ja też bym dostał.   
O tym co znaczy wsiora dowiedziałem się w miesiąc po pamiętnym strzale z panzerfausta.
Było to po pogrzebie Fujary. Bo Fujarze żyć długo przeznaczone nie było. Od odpalenia tego panzerfausta cały swój czas poświęcił szukaniu broni. W końcu znalazł w lesie granat. I łatwo zgadnąć jak to się skończyło.
Niedługo po pogrzebie rozmawialiśmy na  wygonie o Fujarze. I to Indor zakończył naszą rozmowę o Fujarze. Powiedział:
- Żyje czy nie żyje - wsio rawno.
I wtedy zrozumiałem, że „wsiora wno” to poprostu „wszystko jedno”, bo "rawno" to "równo". I bardziej się tym odkryciem przejąłem, niż śmiercią Fujary. Zresztą nikt z nas się tą śmiercią nie przejął.

Bo takimi nas ta wojna zrobiła.


KONIEC

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad trzydzieści pięć tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   
Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 

piątek, 13 kwietnia 2018

#Festyn opowiadań, wydanie II, Nr 137. Restauracje swobodnej elegancji, cz. 2/2


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

Link do pierwszej części opowiadania: kliknij tu


Po wyjściu z restauracji Jacek i Henryk idą razem, oglądają się, sprawdzając czy chłopcy Tłustego gdzieś nie czatują. Rozstają się, nie rozmawiając, przy stacji metra.
W następnych kilku dniach Jacek nie dzwoni do Henryka. Przeżuwa zajście w Janie Kazimierzu, palenie nosa zanurzonego w chrzanie. Czego Bulek ma więcej nie szukać, i o jakiego Bulka chodzi? Dlaczego ludzie Tłustego pytali o właściciela? A właściwie, dlaczego odrazu nie poszedł na policję? Bo Henryk napewno nie poszedł, po prostu, zgodnie ze swoimi zasadami, pogrążył się w podejrzliwym milczeniu. Pewnie zastanawia się czy i policja jest razem z chłopcami Tłustego w coś zamieszana.
W końcu po tygodniu Jacek dzwoni do Henryka. Telefonu nikt nie odbiera. No tak – myśli Jacek – typowe. Jacek pracuje więc w domu nad ostatnimi recenzjami dla Hilton-Europa i myśli o nadchodzącym jak burza kryzysie. Jak prawdziwy naukowiec notuje tajemnicze wydarzenia w restauracji Jan Kazimierz. W notatkach pełno znaków zapytania, strzałek i wykrzykników.

Następnego dnia dzwoni telefon. – To Henryk – podnosząc słuchawkę, myśli Jacek.
- Mamy twojego Henryka – mówi głos w słuchawce – jak Bulek nie zastopuje, to szlus.
Numer z którego dzwonił gangster jest zablokowany. Telefon Henryka nie odpowiada. Jacek dorysowuje do swoich notatek malutkiego ludzika. Dzwoni na policję, trafia na nieufnego aspiranta nazwiskiem Matacz. Nic przez telefon, ma się stawić osobiście w poniedziałek i przynieść dowody w sprawie, no chyba, że w rodzinie jest żartowniś. Tak, Tłusty i Bulek to polska mafia, nie lubią się, może pan to przeczytać w każdej gazecie.
Znajomy dziennikarz, Wiesław,  jest winien Jackowi informację. A Wiesław specjalizuje się w polskich gangach, no i ukraińskich też. A gdzie się umówić – to proste - w restauracji, przecież Hilton-Europe płaci za obiady w restauracjach. No, nie takie proste, jeżeli nos Jacka znów wyląduje w sosie tatarskim, albo jeszcze gorzej.

Na spotkanie Jacek znów przychodzi w kolonialnym kasku. Tłumaczy Wiesławowi, że za nadmiar słońca w młodości płaci teraz. Wybierają restaurację Bon Soir. Zamawiają tiger-tiger - krewetki w delikatnym sosie chili, do tego wino Neblina Sauvignon Blanc, kawa, likier kalua. Jacek mówi o porwaniu Henryka i pokazuje Wiesławowi swoje notatki. Wiesław uśmiecha się:
- Potrzebujesz więcej strzałek i ludzików. Posłuchaj. Zaczyna się od Edmunda – tego kuzyna Henryka. Skojarz Edmunda, Bulka, Henryka, kilka warszawskich restauracji - i co wychodzi? Gangsterzy. Edmund poza interesami z Bulkiem, miał na boku jakieś restauracje, nikt nie wie które, oczywiście zapisane na słupa, z wekslami.

Jacek przypomina sobie uwagę Henryka, woła kelnera:
-  Po deserach proszę o deskę serów.
Wiesław kontynuuje:
- Edmund niespodziewanie umiera, pewnie śmiercią naturalną – kto będzie pierwszy, kto zgadnie o które knajpy chodzi i jeszcze znajdzie weksle - to te knajpy przejmie – albo Bulek czy Tłusty. Rysuj więc swoje ludziki – tutaj, tutaj i tutaj. Strzałki do Henryka – przecież to kuzyn Edmunda – pewnie coś wie. Dorysuj siebie – włóczysz się z Henrykiem po knajpach – wiadomo, że też szukacie która to może być. A teraz radzę zmiąć te kartki w kulkę i jednym celnym rzutem umieścić je w koszu na śmieci. Henryka trzyma Tłusty, a zadawanie się z Tłustym to nie jest robota dla amatora.
Jacek:
- Niekoniecznie. Pamiętaj, że Titanica zbudował zawodowy inżynier, zaś Arkę Noego amator.
Wzrok Wiesława mówi:
 – Szpanujesz bracie, tylko niewiadomo po co.
Wiesław wyciąga ołówek i na notatkach Jacka pisze kulfonami: Szalony Profesor.
Z dobrego obiadu Jacek wychodzi przygnębiony.

O północy dzwoni Wiesław:
- Włącz telewizor. Postrzelali się. Nadają od godziny.
Telewizja pokazuje dobrze ogrodzony dom, przed domem zaparkowane wozy policyjne. Z takim tłem udziela wywiadu komisarz policji, z boku ekranu Jacek rozpoznaje aspiranta Matacza. Wiesław mówi, że poszła cała góra obu gangów – Najpierw zginął Bulek, a odwetowy napad ludzi Bulka załatwił Tłustego.
- Opisz mi Henryka – mówi Wiesław i kiedy Jacek wspomina o plecaczku Wiesław ożywia się:
- Na miejscu strzelaniny policja znalazła pusty plecaczek, tak jakby twojego Henryka. Możliwe więc, że Henryk tam był, tym bardziej, że jeden z rannych żołnierzy Tłustego przesłuchany przed śmiercią mówił, że uciekając natrafił na faceta niosącego w podniesionych do góry rękach kartkę papieru.
Przez trzy dni nic się nie dzieje. W poniedziałek Jacek rozmawia z aspirantem Mataczem, który pyta o dowody w sprawie. A w czwartek dzwoni telefon – Henryk.
- Uciekłem. Oni się tam pozabijali. Pełno trupów.
- Gdzie jesteś? Czego potrzebujesz?
- Niczego, i o nic więcej nie pytaj – Henryk wyłączył się. Jacek uważa, że powinien spróbować pomóc Henrykowi i jedzie do jego mieszkania. Zastaje drzwi zamknięte. Wraca do domu. Raptem przychodzi mu na myśl, że niedawno narzekał, że nic się nie dzieje. A teraz chciałby jak najszybszego rozstrzygnięcia – obawia się o Henryka. No i rodzinna strona internetowa odchodzi w siną dal.

Mija miesiąc, dwa, Jacek szuka w gazetach wiadomości o gangach, dzwoni do aspiranta Matacza, pyta Wiesława i nic. Nie próbuje porozumiewać się z Henrykiem – uznaje, że może to być niebezpieczne.
Parę dni później dzwoni telefon:
- Pan Henryk zaprasza pana na obiad. Restauracja Złota Gęś, na Krochmalnej. Jutro o piątej.
Głos jest kobiecy. Jacek zaskoczony szybko przytomnieje i pyta:
- Kto mówi?
- Sekretarka pana Henryka. Dziękuję.
Podstęp? Jacek wyciąga swoje notatki, patrzy na ludziki, strzałki, znaki zapytania i kulfony Wiesława. Iść? Nie iść? Jak to ta rozwodząca się powiedziała w sądzie?
- Też mi Szalony Profesor.
- A właśnie że idę - postanawia.

Jacek jest punktualny. Po chwili pojawia się Henryk. Jest inny, jakiś taki zadbany.
- Pozwól, że dzisiaj ja wybiorę – Henryk kiwa na kelnera – Bombay Gin Martini – dla mnie trzy oliwki – Henryk patrzy na Jacka, Jacek potakuje głową – dla pana też. Kaczka z jabłkami, do tego kalifornijskie wino Roussanne Paso Robles, kawa, Courvoisier. O deserze i serach pogadamy później.
- Wiem, że w czasie wojny gangów uciekłeś – zaczął Jacek po odejściu kelnera.
- W czasie wojny gangów siedziałem pod biurkiem Tłustego. Przez pół godziny, kiedy oni się tłukli, jedyne co widziałem to ekran komputera na sąsiednim stoliku. Z biurka ściągnąłem arkusz papieru z nabazgranymi ołówkiem literami i cyframi i mazakiem napisałem “Nie mam broni. Ratunku. Nic nie wiem”.
- Później kiedy wszystko ucichło, wylazłem spod biurka, rozejrzałem się za moim plecaczkiem. Nigdzie go nie było, szczęściem znalazłem moje dokumenty, bo Tłusty miał je w szufladzie biurka. W  rękach, w górze, trzymałem moją kartkę papieru i szedłem do bramy. Już nie strzelali, z żywych widziałem tylko jednego próbującego doczołgać się do samochodu. A sam poszedłem w las – niedługo później usłyszałem policyjne syreny. Jakoś dotarłem do domu i tam zacząłem myśleć. Powoli zacząłem rozumieć. Jadłem konserwy i zupy w kubku, nie miałem gazet, ale miałem twój laptop, a udało mi się korzystać z bezprzewodowego internetu sąsiada. Przypomniałem sobie ekran komputera Tłustego – na nim była strona wiedeńskiego banku. I coś kliknęło – przecież miałem tę kartkę papieru z notatkami ołówkiem.

Z zaplecza restauracji wyszedł zażywny pan:
- Panie Henryku, telefon do pana u mnie w biurze. Dzwoni pana sekretarka.
- A tak, przecież wyłączyłem komórkę. Przepraszam Cię.
To był zdecydowanie inny Henryk. Jacek rozejrzał się za następcą plecaczka. Nie było nic takiego. Gdy Henryk wrócił do stołu Jacek, pamietając co powiedział mu Wiesław, zdecydował się na atak frontalny:
- To jest twoja restauracja. Znalazłeś weksle Edmunda na nią.
- Nie, skąd znowu.
- To która jest twoja?
- Nie mam żadnej restauracji.
- Przecież na tej kartce papieru musiało być Edmunda hasło do banku – Jacek chciał pokazać swoją domyślność.
- Znowuż błąd, wcale nie. Na górze kartki był tylko numer rachunku. Wypróbowałem wszystkie kombinacje haseł, jakie były pod spodem. Nic nie trafiłem. Tłusty tylko zgadywał.
- No to co? Przecież coś się stało? Bezrobotnego nie stać na sekretarkę i takie obiady.
- Pamiętasz, jak ci opowiadałem o Edmundzie? O emerycie Wyporku?

Jacek zamarł, po chwili:
- Hakkapelliitta. Hasło.
- Tak, hakkapelliitta. Szczęściem bank nie wymagał cyfr ani innych znaków w haśle. Chcieli jeszcze panieńskie nazwisko matki, reszta była na okaziciela.
- To co było w banku?
- Ruble. W bankowym sejfie.
- Ruble? Przecież one nie są wiele warte. Jest kryzys, spadają z prędkością światła.
- Ruble, ruble, tyle że złote. Carskie imperiały. Dosyć dużo, bo Edmund z sprzedał z małą stratą restauracyjne weksle i kupił ruble. Tylko, pamiętaj mój drogi, o tym w historii rodziny nie napiszemy.

KONIEC

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - zadbaj do nagłej Anielki o miłość własną autora i kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz tutaj na blogu.  
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.


 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad trzydzieści pięć tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   
Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie.