piątek, 27 lipca 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 151.

Wioska szwajcarska




© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Obyś miał ciekawą młodość, odc. 1  


Niekiedy elegancko usadowiony w określonym roku epizod okazuje się być powiązany z wydarzeniami zachodzącymi w przyszłości, w wieku dwudziestym pierwszym. Akapit opisujący takie przyszłe wydarzenia poprzedzam symbolem XX1. 

Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.

Kiedy pewnego letniego dnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego, a więc w rok po zakończeniu drugiej wojny światowej, zwymiotowałem dopiero co zjedzone śniadanie na marynarkę szwajcarskiego ministra nie wiedziałem tego, co teraz wiedzą wszyscy, tego, że Szwajcaria handlowała z Hitlerem złotymi zębami z Auschwitz i w ogóle pozwalała Hitlerowi na wiele bardzo nieładnych rzeczy. W tym, że wtedy tego nie wiedziałem nie ma nic dziwnego – miałem dopiero dziewięć lat. 

Było to bardzo dobre śniadanie – pełniuśki kubek kakao i posmarowana masłem biała kajzerka, z pewną szansą na jeszcze jedną. Pijąc jeszcze przed incydentem z ministrem pierwszy w moim życiu łyk kakao pomyślałem, że nigdzie tak dobrze nie jadłem jak tu – w barakach Wioski Szwajcarskiej w Otwocku, przy ulicy Reymonta. Trzy dni wcześniej nauczyłem się alfabetu Morse’a, kiedy więc minister zastanawiał się co ma zrobić ze swoją marynarką, moją pierwszą myślą było, że mógłbym porozumieć się z nim pisząc tym alfabetem „przepraszam”, a nawet zanim minister zdążył powiedzieć coś po niemiecku, ułożyłem już sobie pierwsze sześć liter: /· ̶ ̶ · / · ̶ · / ̶ ̶ · · / · / · ̶ ̶ · / · ̶ · / i zastanawiałem się nad kodem dla litery „a”. Wiedziałem, że to tylko dwa znaki, ale nie pamiętałem jakie. 

Usłyszawszy gardłowo brzmiące frazy ministra zostawiłem alfabet Morse’a w spokoju i odpowiedziałem jedynymi dwoma słowami jakie znałem po niemiecku: „Hände Hoch” i „Jawohl”, po czym pomyślałem, że to nieuprzejmie i że gdyby był tu Maciek, mój starszy brat, to zrobiłby mi za to blachę i powiedział, że taki idiota jak ja zawsze ma głupie pomysły. Maciek zawsze się mnie czepiał, pół roku wcześniej sporo mi się od niego oberwało za moje pomysły o bombie atomowej. 

„Praca nad obrazami jest procesem tworzenia się idei, jest również procesem rozwarstwiania się zagadnienia, koncepcji, z której owy proces się zrodził” – przypuszczam, że plastyk, który to napisał chciał powiedzieć, że „zamierzałem namalować obraz A, ale po pewnej ilości pociągnięć pędzlem coś się rozwarstwiło i wyszło mi malowidło B”. Tak właśnie mój pomysł użycia alfabetu Morse’a rozwarstwił się w kierunku języka państwa Drittes Reich. A że takich rozwarstwień będzie w dalszych częściach tej książki więcej i więcej, jest możliwe, że zamiast luźnego opisu dziejów mojego życia wyjdzie mi książka o rozwarstwieniach – napiszę kilka stron, przeczytam, pokręcę głową, zacznę skreślać, dodawać i w końcu wyjdzie mi coś zupełnie innego niż na początku. 

No właśnie o dodawaniu. Przeczytałem to co napisałem i nie mogę się oprzeć, żeby nie dodać uwagi, że od złotej myśli owego plastyka znacznie bardziej przypada mi do gustu myśl innego plastyka - Zdzisława Beksińskiego: „W moim przypadku tylko beznadziejna walka ze śmiercią i z przemijaniem jest motorem twórczości”. Chodzi mi o dwie proste sprawy: o brak banału i o chęć powiedzenia czegoś istotnego. 

XX1. Kilkadziesiąt lat później, w Los Angeles, podczas bankietu w deklarującej najlepsze steki w południowej Kalifornii restauracji siedziałem obok kolegi profesora z Australii. Jedynym przychodzącym mi na myśl tematem do rozpoczęcia rozmowy był fakt, że w dzieciństwie, kiedy gapiłem się w stojący na korytarzu mojej szkoły globus, dowiedziałem się, że niemiecka nazwa Australii to Australien i że pomyślałem wtedy, że nigdy w życiu nie uda mi się spotkać mieszkańca Australii, bo jest do niej zbyt daleko. Nie była to informacja, która by w miły sposób poruszyła mieszkańca tego kontynentu, więc szukając innego tematu do rozmowy, zapytałem australijskiego kolegę profesora w jakim kraju chciałby żyć. Sądziłem, że spojrzy na mnie ze zdziwieniem i odpowie: „Oczywiście, że w Australii”, co pozwoliłoby mi wspomnieć, że w Australii żyje mój były promotor i unikając tak banalnych tematów jak kangury, drzewa eukaliptusowe i misie koala mógłbym sprowadzić rozmowę na inne uroki tego kontynentu jak na przykład budynek opery w Sydney. Byłem zaskoczony, kiedy kolega profesor powiedział, że chciałby spędzić resztę życia w Szwajcarii. Przypomniałem sobie otwocką Wioskę Szwajcarską, szwajcarskiego ministra, alfabet Morse’a a jeszcze i to, że litera „a” to w alfabecie Morse’a kropka, kreska. A ponieważ wiedziałem wtedy dużo więcej o historii drugiej wojny światowej, to po chwili zobaczyłem oczyma wyobraźni rozsypane na otoczonym czerwienią białym krzyżu szwajcarskiej flagi złote zęby z Auschwitz.


Tamtego dnia w Wiosce Szwajcarskiej stanowiłem dla wykonującego „misję humanitarną” ministra cel bardzo atrakcyjny (pamiętam wpychającego się przed naszą wychowawczynię fotografa). Byłem dochodzącym do siebie dzieckiem skrofulicznym, jeszcze niedawno z wrzodami na twarzy i wargach (mama zwykła posypywać je boraksem – białym proszkiem, który tworzył w moich ustach mamlące się, pozbawione smaku gruzełki), z zepsutymi zębami, z krzywicą (nie wiem czy ta była widoczna), w zniszczonym ubraniu, niedomyty i niestrzyżony. Zdjęcie takiej ofiary wojny serdecznie przytulonej przez ministra wizytującego fundowaną przez Szwajcarów Wioskę Szwajcarską w osiedlu Otwock, położonym tuż pod Warszawą (czyli w bliskości podziwianego przez wszystkich, a doszczętnie zburzonego miasta bohatera), przekonałoby cały świat o dobrej woli zarówno państwa szwajcarskiego jak i samego ministra, a także o tym, że uprawianych w czasie drugiej wojny przez Szwajcarów figielków z Hitlerem nie należy brać na serio, a już na pewno nie należy domagać się od Szwajcarów jakichkolwiek rekompensat pieniężnych – przecież utrzymanie Wioski też kosztuje. 

Na tamto śniadanie, tak jak prawie każdego dnia, przyszedłem ostatni. Teraz, kiedy minęło już ponad pół wieku mogę jasno powiedzieć to, o czym wtedy wstydziłem się nawet pomyśleć – w wieku lat dziesięciu byłem chłopcem niepopularnym. Nie, takie stwierdzenie jest za słabe – byłem bowiem nie tylko typowym kandydatem na ofermę, ale byłem właśnie ofermą. Jak zawsze trafia się ofermie, każdy kontakt z moimi rówieśnikami był dla mnie bolesny – wolałem więc, choć głodny, spóźnić się na każdy posiłek. W wyniku tego z reguły siadałem półgębkiem, na końcu ławy, na której siedząc jedliśmy posiłki. A minister rządu szwajcarskiego właśnie tamtędy przechodził. Szwajcarski minister bardzo podobał się naszej wychowawczyni: - Jakby nigdy nic zdjął tę zabrudzoną marynarkę i nawet się nie skrzywił – opowiadała koleżance – a wcześniej jak tylko przyszedł, to podał mi rękę i się przedstawił – nazywa się Klimke. Miałem ochotę powiedzieć, że Klimke to będzie / ̶ · ̶ / · ̶ · · / · · / ̶ ̶ / ̶ · ̶ / · / w alfabecie Morse’a, ale bałem się jej przerwać. 

XX1. Australijski profesor przyglądał się jak zabierałem się do krojenia grubego na ponad dwa cale steka: - Byłeś kiedyś w Szwajcarii? – Zapytał. - Byłem blisko – powiedziałem myśląc o uścisku ministra w otwockiej wiosce i jego marynarce. - No tak. U was w Europie to wszędzie blisko. U nas to nie. - Pewnie też, dlatego podoba Ci się Szwajcaria - powiedziałem. Profesor potwierdził. Zniżonym głosem wyjaśnił mi, że czuje się niepewnie mieszkając w pustawym dwudziestomilionowym kraju tuż obok dużego, bo niedługo trzystumilionowego i zdecydowanie przeludnionego sąsiada z północy. Powiedziałem, że rozumiem i zapytałem jak też daleko ma mój profesor do tego sąsiada. Profesor odpowiedział, że od miasta Darwin, w którym mieszka to tylko niespełna czterysta mil morskiej cieśniny – prawie tak jakby rzucić kamieniem. Potakując głową przyznałem mu rację, no bo co też dla trzystu milionów może znaczyć jakaś tam jedna cieśnina. Pomyślałem o Polsce i powiedziałem, że u nas morza jest znacznie mniej, do sąsiadów jeszcze bliżej a też są od nas liczniejsi i często im się takie czy inne polityczne koncepcje zmieniają (miałem ochotę powiedzieć, że się „rozwarstwiają” ale musiałbym wtedy opowiedzieć profesorowi o procesie twórczym wspomnianego wyżej plastyka). 


Wypiliśmy na konto jego i moich sąsiadów po drinku i powiedziałem, że kiedyś, w dzieciństwie bardzo podobała mi się flaga Szwajcarii – ten biały krzyż na czerwonym tle. Profesor powiedział, że jemu też się podoba – szczególnie dlatego, że jest wyrazista; po chwili zastanowienia dodał, że na dodatek jest graficznie oszczędna. Pomyślałem o fladze Australii, o tak ładnie wkomponowanym w jej niebieskie tło gwiazdozbiorze Krzyż Południa i powiedziałem profesorowi, że dostarcza mi ona (flaga Australii) przyjemnego przeżycia estetycznego. Ucieszył się, a ja pomyślałem, że autor flagi Australii doszedł do ostatecznego jej kształtu po pewnej ilości rozwarstwień.

 * * * 

We wrześniu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego, kiedy zaczął się nowy rok szkolny na korytarzu mojej szkoły, w starannie wybranym miejscu, pojawił się ogromny globus – zaryzykowałbym stwierdzenie, że miał ponad metr średnicy. Globus był podarunkiem mieszkającego w pobliżu szkoły ówczesnego marszałka Rzeczypospolitej Michała Żymierskiego, o czym informowała umieszczona na ramie globusa grawerowana w metalu plakietka. Pozostałe napisy na ramie i na kuli globusa były niemieckie. Tamtego września spędzałem przy globusie sporo czasu. Polskę odszukałem bez trudu – dobrze wiedziałem, gdzie powinna być, potem omijając nieznane słowa udało mi się zidentyfikować Australię – bo na otoczonym oceanicznym błękitem kontynencie stało jak byk słowo Australien. To właśnie wtedy pomyślałem, że nigdy w życiu nie spotkam żadnego Australijczyka i myśl ta była dla mnie rozczarowująca. 

Takich przykrych myśli miałem więcej, bo wciąż byłem ofermą, wciąż przegrywałem z moimi rówieśnikami we wszystkich kategoriach – czy to w grze w piłkę, w zośkę, a w pierwszej próbie włożenia koleżance z podwórka ręki pod sukienkę skompromitowałem się całkowicie. Pod koniec września moje wizyty przy globusie zwróciły uwagę pana Grzelaka, woźnego naszej szkoły jeszcze sprzed wojny. Mimo że byłem już trochę lepiej odżywiony wciąż odróżniałem się, choćby ubraniem a chyba i ogólnym zaniedbaniem od moich kolegów i pan Grzelak, zawsze chodzący ze szczotką w ręku wyraźnie mnie nie lubił. Koło globusa często było brudno, a ponieważ wiadomo, że brud przyciąga brud to właśnie ja musiałem być winny. Któregoś dnia na dużej przerwie pan Grzelak zatrzymał się przy globusie i powiedział, że więcej ma mnie tu nie być, bo śmiecę i brudzę. Sztorcowanie przerwała mu przechodząca moja wychowawczyni, pani Siwczyńska mówiąc: - Proszę zostawić chłopca w spokoju - na co pan Grzelak patrząc z nienawiścią na globus i postukując go trzonkiem szczotki odpowiedział: - Niech on zostawi globus w spokoju... A żeby polski marszałek szabrował takie niemieckie gówno – to wstyd. Odwrócił się i odszedł. 

Marszałka Żymierskiego widziałem pół roku wcześniej w kinie na kronice filmowej – wyglądał imponująco - stał w pięknym mundurze obwieszonym orderami, na pewno nie był to mundur z szabru, a amerykański generał Eisenhower przypinał mu order następny – na pewno amerykański. Wtedy to pomyślałem, że gdyby ktoś objaśnił marszałkowi jak ważną bronią jest bomba atomowa to mógłby porozmawiać z generałem Eisenhowerem i poprosić go o pomoc w budowie polskiej bomby atomowej. Bo kiedy tylko, tuż po upadku Niemiec, dowiedziałem się o bombie to od razu bardzo chciałem, żebyśmy w Polsce taką bombę zbudowali.


KONIEC ODC. 1

Książka "Obyś miał ciekawą młodość", obecnie w przygotowaniu (potrwa to pewnie z rok), nie jest autobiografią autora, jej postacie i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.


Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.

Za tydzień ciąg dalszy książki.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się zadbaj jak należy o miłość własną autora i kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz tutaj na blogu.  
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i  możesz ją polubić.

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już prawie czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.



Z profesorem Targowskim wydajemy książkę. Już teraz. Wyjdzie za tydzień, no może za dwa. Oto jej okładka - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:

Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.
   

Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .

czwartek, 19 lipca 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 150.

O dwóch Dunkierkach i filozofii



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Dunkierkę[1] urządził sobie Maciek, mój brat z Ryśkiem Kulickim na kasztanie koło zakonnic, przez dwie gałęzie przerzucili wystrzępiony koc, w środku siedziało się na złamanym konarze. Z dołu mogłem zobaczyć tylko ich przewieszone przez konar nogi, reszty Dunkierki wśród liści kasztana widać nie było i do Dunkierki nie wolno mi było, młodszemu o trzy lata szczeniakowi, wchodzić. Trochę wiedziałem, że w prawdziwej Dunkierce Niemcy biją się z Francuzami, ale mnie szło o tę tutejszą, Maćkową Dunkierkę. Moja wyobraźnia gotowała się, pracowała na najwyższych obrotach i oczywiście, że wejść, kiedy tylko Maciek poszedł grać w piłkę, spróbowałem. Złapali mnie, kiedy byłem w połowie, z głową już w Dunkierce, ale z resztą ciała jeszcze na zewnątrz, za karę Maciek zabrał mi „Przygody Koziołka Matołka” i powiedział, że od tej pory będą one w Dunkierce. Na zakończenie powiedział: „Verfluchte Donnerwetter”. 

Wieczorem poskarżyłem na Maćka mamie, a kiedy mama zapytała skąd wiem o Dunkierce powiedziałem, że przecież przedwczoraj rozmawiała o Dunkierce z panem Michniewiczem, tym co ma radio ukryte w piwnicy. Mama krzyknęła na mnie, że o radiu nie wolno w ogóle mówić, bo teraz jest wojna i żadnego prawa już się nie przestrzega, i że jak Niemcy się dowiedzą, to albo nas rozstrzelają, albo wsadzą nas wszystkich do więzienia. Oberwało się też Maćkowi, mama powiedziała, że koc mogą sobie z Ryśkiem zatrzymać, choć też by się w domu przydał, ale żadnej Dunkierki być nie może, muszą sobie wybrać inną nazwę, na przykład Maciejowice. To mi się nie spodobało i powiedziałem, że na Maciejowice nie zgodzi się Rysiek, na co mama tylko machnęła ręką. Jak mama odeszła, to Maciek powiedział, że nigdy mi nie powie jak się Dunkierka będzie nazywała, bo od teraz nazwa będzie tajna, a teraz, to właśnie do tego miejsca, którego nazwy nigdy nie poznam, idzie. Poszedłem do kuchni, gdzie mama obierała kartofle, stanąłem koło niej, a ona powiedziała żebym nie zawracał jej głowy i sobie poszedł. Wyszedłem do ciemnego korytarza i zamykając drzwi do kuchni pomyślałem, że ci wszyscy co mnie nie lubią, mama, Maciek, Rysiek i Niemcy, jeśli chcą to mogą mnie rozstrzelać; mnie na niczym już nie zależy, a zabronić im tego nie można, ponieważ, jak mama powiedziała, żadnego prawa nie ma. A potem stojąc obok wieszaka, zwrócony twarzą do ściany powtarzałem „Verfluchte, Verfluchte, Verfluchte…”.

Kilkanaście dni później, kiedy mama powiedziała panu Michniewiczowi to samo co mnie, że tu żadne prawa nie obowiązują, pan Michniewicz pokiwał głową. Potem powiedział, że niektóre to tak – na przykład prawo grawitacji. Ale to prawda, że już od kilkunastu lat, na wschód i na zachód od nas, zabraniające mordować prawa ludzkie przestały obowiązywać, a teraz tak samo jest u nas. A pilnują tego tacy jak ci tam – wskazał na ogromny gmach szkoły rękodzielniczej[2] stojący prawie naprzeciw naszego domu, na rogu Kazimierzowskiej i Narbuta. Wiedziałem o co mu chodzi – szkoły już tam nie było, bo wkrótce po zajęciu Warszawy Niemcy zajęli budynek na koszary. Kwaterował tam teraz batalion SSmanów.

Kilka dni po awanturze o Dunkierkę, kiedy bawiłem się na podwórku, pani Duchnowska powiedziała mamie, że Niemcy już są w Paryżu. Spytałem mamę o Paryż, powiedziała „dziecko nie zawracaj mi głowy”. W pół godziny później Jurek Spychowski przejechał mnie rowerem, przewróciłem się. Sprawca był niewiele, bo tylko o trzy lata starszy.
Kiedy się podnosiłem jego matka powiedziała głośno: „Rzucił mu się pod koła”. Była to nieprawda. Rozpłakałem się. Przez następny tydzień Maciek i jego koledzy mówili o mnie „beksa”, a ja zdałem sobie sprawę, że istnieje zło.
cztery lata później ani siedmioletni Jurek Spychowski, ani jego matka nie żyli. Zabił ich któregoś dnia powstania warszawskiego granat wrzucony do piwnicy ich domu.

Jak się nazywała kryjówka Maćka i Ryśka dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później od Ryśka Kulickiego. Rysiek Kulicki został inżynierem i w latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego budował drogi, ale nie u nas w Polsce, tylko w Iraku, dla Saddama Hussejna.
- Tam było łatwiej budować – powiedział, kiedy w roku dwa tysiące jeden piliśmy wódkę w Kijowie.
Jak sobie teraz przypominam, to właściwie w Kijowie dopiero zaczęliśmy pić, a o Iraku to Rysiek opowiadał już w Odessie, kiedy tam się z piciem i z całą wycieczką biura Itaka przenieśliśmy.
- Bo Saddam miał na to pieniądze? – Zapytałem.
- Miał, to też. Ale było łatwiej przede wszystkim dlatego, że nie lubił zakrętów. Droga miała iść prosto.
- No tak. Za zakrętem może ktoś stanąć i wprost z ramienia odpalić jakiś pocisk – a na samochód, nawet taki opancerzony, wystarczy jakiś taki niewielki, może być podkalibrowy – powiedziałem.
Rysiek potwierdził kiwnięciem głowy:
- I jeszcze droga miała być szeroka. Naprawdę szeroka. Na trzy czołgi. W każdą stronę. A jak jakaś wioska w tym przeszkadzała, to tym dla wioski gorzej. I dla jej mieszkańców. Pozbyć się ich łatwo. Na przykład używając sarinu, tabunu czy gazu musztardowego.

Niewiele więcej się w Odessie o Iraku dowiedziałem, bo Rysiek w samo południe zniknął. Zobaczyłem go dopiero o późnym popołudniem, przy trapie, na pół godziny przed odpłynięciem naszego statku. Był pośrodku grupy trzech osób, po lewej ukraiński milicjoner i po prawej też. Wyglądało to tak jakby był eskortowany, ale właśnie, kiedy miałem coś powiedzieć, ten z prawej, zauważyłem, że oddech miał nieświeży, powiedział „my z Ryśkom druzja”. Uścisnęli się, każdy z każdym i Rysiek wkroczył na trap. Tak że o Iraku dalej rozmawialiśmy dopiero po wypłynięciu z Odessy, a o Dunkierce przypomniałem sobie przy drinku dopiero kiedy już dopływaliśmy do Stambułu, bo właśnie wtedy minęliśmy ogromny kontenerowiec Dunkirk. Kiedy przypomniałem Dunkierkę Ryśkowi powiedział, że nie pamięta, a potem, jak trochę pomyślał, to dodał, że ta jego Dunkierka na kasztanie skończyła się po czterech dniach, bo jego starszy brat pokazał mu jak się gra w zośkę.

Odstawiłem szklankę:
- W tej prawdziwej Dunkierce był pan Przybiera z Lubaczowa. Opowiadał, że do ewakuacji była długa kolejka, Angole, a tych było najwięcej, to się nawet nie rozpychali, tylko ciągle szwargotali w tym swoim angielskim języku.
 Sięgnąłem po smartphona: „Tu piszą, że ta prawdziwa trwała dni dziesięć. Zaczęła się 26 maja 1940. roku. Po dwóch pierwszych dniach zabrało się z portu Dunkierki i okolicznych plaż do Anglii niecałe osiem tysięcy żołnierzy”.
- Ale po ośmiu dniach Brytyjczycy ewakuowali ponad trzysta trzydzieści tysięcy – czytałem dalej – popatrz, to była najdłuższa na świecie kolejka!

Rysiek zastanawiał się:
- Wiesz, za komuny na jeden metr kolejki do mięsnego przypadało czterech, a czasem i pięciu ludzi. Z Anglikami pewnie było luźniej – powiedzmy trzech ludzi na metr, jeden za drugim. No to wychodzi, że byłaby ze sto kilometrów długa.
- Nic dziwnego, że pan Przybiera na kolejkę się nie załapał i do Anglii się nie dostał - zauważyłem.
- Pana Przybiery nie znam – powiedział Rysiek – ale jak pamiętam, to drugiego dnia tej naszej Dunkierce zmieniliśmy nazwę.
- Tak, a mnie nie powiedzieliście. Ja bym ją nazwał Koziołek.
- To od Koziołka Matołka. Ale nie. Naszą Dunkierkę na kasztanie nazwaliśmy Verfluchte. A o tobie to najbardziej pamiętam, że przeraźliwie bałeś się Niemców. Ty i Jurek Spychowski, ten co go zabił granat.
Nie chciałem przypominać sobie mojego strachu, więc opowiedziałem Ryśkowi o panu Przybierze.

Pan Przybiera dlatego znalazł się w Dunkierce, że był ordynansem, czyli pucybutem. Prosty, nic nieumiejący chłopak z mazowieckiego miasteczka poszedł na wojnę we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego roku i trafił na jakiegoś oficera, nie wiem nawet jakiej rangi, dość, że potrzebował ordynansa. A ordynans[3] to żołnierz zazwyczaj szeregowy lub podoficer pozostający w dyspozycji oficera do wszelkiego rodzaju posług pomocniczych (na przykład utrzymanie w czystości munduru i butów, przenoszenie przedmiotów, sprzątanie kwatery). I ordynansem pan Przybiera został.

Powiedziałem, że pewnie pan Przybiera stał w kolejce dla swojego oficera. I może dlatego nie dostał się do Anglii, bo wystał miejsce właśnie dla szefa? Bo pan Przybiera przez resztę wojny był w obozie dla internowanych w Szwajcarii. Zaraz po wojnie wrócił do swojego miasteczka na Mazowszu. Robił wierzchy do butów, zawoził je do hurtownika do Warszawy a stamtąd, już skojarzone z podeszwami trafiały na bazar Różyckiego. W miasteczku pana Przybiery była fabryczka obuwia o pięknej nazwie Pionier, ale ze względu na pobyt w Szwajcarii pan Przybiera zaliczał się w czasach stalinowskich do wrogów i dlatego władze nie wydały mu dowodu osobistego a bez dowodu nie można go było w fabryczce zatrudnić. Pan Przybiera istniał jako wróg, ale poza tym, na przykład jak chodzi o emeryturę, to już w ogóle nie. O Szwajcarach mówił nie najlepiej: „Niektórzy z nich to byli bardzo źli ludzie. Tak jak są Murzyni”. Zaciskał mocno wargi i grubą igłą przebijał skórę kolejnego wierzchu na kopycie. O złych ludziach w swoim miasteczku wspomniał tylko raz, na pogrzebie swojej żony.

Rysiek wysłuchał historii pana Przybiery i powiedział:
- Chyba jest tak, że zło jest takie samo w Iraku, w Warszawie, w Szwajcarii, czy w miasteczku pana Przybiery. A do rozpoznania zła filozofa nie potrzeba.

Przytaknąłem, bo pamiętałem, choć chciałem zapomnieć, to co zdarzyło się trzeciego, a może czwartego roku wojny. Szedłem Kazimierzowską od Madalińskiego w stronę Rakowieckiej. Kiedy mijałem koszary wyszedł z nich i szedł naprzeciw mnie wysoki SSman w czarnym mundurze. Bałem się, bałem się nieograniczenie. Minęliśmy się, ruszyłem pędem do domu, wpadłem do kuchni i długo stałem w ciemnym kącie korytarza. Stałem tak, bo wiedziałem, że spotkałem się ze złem.
- W dzieciństwie myślałem, że można tak zrobić, żeby zła nie było – powiedziałem.
- A teraz?
Milczałem. Pomyślałem, że wczoraj na sąsiedniej ulicy pobili obcego.




Ewakuacja w Dunkierce miała miejsce w drugim roku Drugiej wojny światowej, w dniach 26 maj – 4 czerwiec 1940.
[3] https://pl.wikipedia.org/wiki/Ordynans

                                                    
                                                      KONIEC 

 Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.

Za tydzień następne opowiadanie.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się zadbaj jak należy o miłość własną autora i kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz tutaj na blogu.  
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i  możesz ją polubić.

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już prawie czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.



Z profesorem Targowskim wydajemy nową książkę. Wyjdzie za dwa, trzy tygodnie. Oto jej okładka - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:

Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.
   

Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .

piątek, 13 lipca 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 149.

Bajka o ambasadorach



Żeby być ambasadorem trzeba być bardzo dobrze wychowanym i znać języki. To ważne, ale to nie wystarcza żeby być ambasadorem, bo każdy ambasador zna wiele tajemnic swojego państwa. Dlatego musi być bardzo ostrożny z tym co mówi. Ambasador nie może na jakimś obiedzie, albo podczas jakiejś uroczystości powiedzieć po francusku, czy po angielsku, drugiemu ambasadorowi, albo ministrowi, albo nawet prezydentowi:
- Znam taką ciekawą tajemnicę. Chce pan posłuchać?
Czyli ambasador musi być dyskretnym.

Trzeba żeby ambasador znał trudne słowa, takie jak dystynkcja.
Ale o najważniejszym mówi się wtedy, kiedy prezydent mianuje ambasadora. Wtedy prezydent mówi ambasadorowi:
- Żeby tylko mi pan nie wypowiedział żadnej wojny. Rozumie pan?
I ambasador musi odpowiedzieć:
_ Rozumiem, żadnej wojny. Będę pamiętał. I zapiszę sobie.
A wiecie jak się wypowiada wojnę?

To robi się tak. Wojnę wypowiada ambasador. Ubiera się w swój frak – bo strojem ambasadora jest frak. Na pewno wiecie co to jest frak – frak ma z tyłu takie ogony. Już we fraku ambasador zakłada taki dziwny kapelusz i jedzie albo karetą w cztery albo sześć koni (jak te na zdjęciu) albo eleganckim samochodem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tam przyjmuje go minister i ambasador czyta z takiego pisma, co się nazywa nota, że jego państwo wypowiada państwu ministra wojnę. I wtedy tę notę doręcza ministrowi. I jak już minister ją przeczyta to wojna jest ważna i nie można jej odwołać. Jedyne co można zrobić, to zawrzeć rozejm, a potem zwołać konferencję pokojową i zawrzeć pokój. Ale zanim ogłosi się rozejm, a takie ogłoszenie nie jest takie łatwe, to wojna trwa. A to jest niedobrze.

Wojny nie można wypowiedzieć przez internet – przez mejla. Wojna wypowiedziana SMSem jest też nieważna. Musi być nota. I nie może w nocie być błędów. Na przykład jak się ambasador pomyli i napisze: „wojna od jótra w połódnie”, to minister wyciągnie słownik ortograficzny, sprawdzi dla pewności jak się pisze „jutro” i „południe” i  takiej noty nie przyjmie. I wtedy też wojna jest nieważna. A już żeby wypowiedzieć wojnę przez telefon to w ogóle nie ma mowy, bo telefony do ministra przyjmuje sekretarka, i jak tylko usłyszy, że chodzi o wojnę, to odkłada słuchawkę.

No więc wojnę wypowiada się tylko notą. Jak już ambasador ministrowi tę notę przeczyta, to jeżeli chce, może zdjąć swój kapelusz. I prawie zawsze ambasador ten kapelusz zdejmuje. Bo kapelusz jest bardzo niewygodny, tak niewygodny, że jak ktoś zostaje ambasadorem, to uczy się przed lustrem jak ten kapelusz nosić.
No ale mówiliśmy o wypowiadaniu wojny. Więc jak już ambasador wojnę wypowiedział, to wychodzi, wraca do ambasady i stamtąd dzwoni na lotnisko, żeby mu przygotowali samolot i zaczyna pakować swoje rzeczy.

Ale to, że ambasador musi być we fraku, i to że kapelusz jest niewygodny, to nie jest ważne. Ważne jest, że wojna jest zła, bardzo zła. Dla wszystkich. Właśnie dlatego każdy dobry prezydent martwi się, żeby ambasador nie zrobił mu z tą wojną figla. A jak prezydent nie jest pewien, że ambasador go posłucha, to go w ogóle nie zamianuje ambasadorem.
 O ambasadorze można też mówić poseł pełnomocny. Ten ambasador, o którego nam chodzi nazywał się Rajmund Nagły. Będziemy o nim mówili poseł Nagły, albo po prostu poseł. Bo to jest krócej.

Poseł Nagły był dobrym ambasadorem. Kiedy prezydent Baratarii go mianował, to powiedział prezydentowi, że bardzo się cieszy, że nie będzie musiał wypowiadać jakiejś wojny. Poprosił pana prezydenta, żeby mu powiedział w jakim kraju będzie ambasadorem, bo musi sobie kupić bilet do samolotu. I czy tam gorąco, czy zimno. Bo jak zimno, to trzeba kapelusz ambasadora zrobić z polaru, a jak ciepło to z jakiegoś lekkiego materiału.
Prezydent odpowiedział, że tam gdzie poseł jedzie, jest klimat umiarkowany – trochę zimno, a trochę ciepło. Więc może lepiej będzie jak pan Nagły kupi dwa kapelusze.

Poseł Nagły miał hobby – hobby to jest jak się ma ulubione zajęcie – na przykład filmowanie nosorożców w Afryce. Ale to nie może być zawód – jak ktoś pracuje podglądając nosorożce, to już nie jest hobby, tylko praca. Hobby posła Nagłego to było łowienie ryb – takich ryb co nazywają się marliny. Marliny są duże – bywają tak duże jak samochód. Do takich ryb trzeba mieć specjalną wędkę. Taka wędka kosztuje bardzo dużo. Ale poseł akurat dostał pierwszą dużą pensję ambasadorską, więc kupił sobie taką wędkę. I wszędzie tę wędkę ze sobą zabierał.

Tak więc poseł Nagły przyleciał do tego kraju, gdzie miał być ambasadorem – ten kraj nazywał się Antylia. I dopiero kiedy przyleciał, to dowiedział się, że to jest królestwo. Dobrze, że się dowiedział przed składaniem listów uwierzytelniających, bo jeszcze przed odlotem przygotował sobie mowę, która zaczynała się od słów: Panie Prezydencie. I król by się bardzo obraził. Więc prędko zmienił mowę, tak że zaczynała się od słów: Wasza Królewska Mość. I wydawało mu się, że wszystko będzie w porządku. Niestety, aż się boję tego powiedzieć, ale bardzo się pomylił.

Uroczystość wręczania listów uwierzytelniających na dworze królewskim Antylii była duża, bo było aż trzech ambasadorów z różnych państw naraz. I poseł bardzo się zdziwił, bo jego dwóch kolegów było bardzo ponurych. Nie uśmiechali się, wcale a wcale. Poseł Nagły postanowił trochę ich rozweselić, przynajmniej jednego z nich. Kiedy stali tak w szeregu, poseł Nagły był z lewego brzegu. Więc trącił sąsiada, ambasadora łokciem i powiedział:
- Życie jest piękne, prawda proszę pana.
A na to ten ponury ambasador warknął:
- Do mnie się mówi: Ekscelencjo. I proszę mi nie mówić żadnych bzdur. Ale też z pana ambasador.
Ten ponury ambasador nazywał się Smutny. Bardzo to nazwisko do niego pasowało.

Poseł Nagły zastanowił się. Może rzeczywiście kiepski z niego ambasador. Wiedział, że jak idzie o łowienie dużych ryb na swoją wędkę, to wszyscy uważają, że sie na tym zna. Ale może nie nadaje się na ambasadora. No ale właśnie podszedł do niego król, a za królem dwóch szambelanów trzymających na wysadzanej diamentami tacy szczerozłoty laptop. Laptop miał 10 terabajtów pamięci i był okropnie szybki. Oczywiście, że w środku laptop nie mógł mieć samego złota, bo by nie miał tyle pamięci, ale gazety pisały, że było w nim pięć kilo złota, a może więcej. Dlatego do niesienia laptopa trzeba było aż dwóch szambelanów.  Król powiedział:
- Teraz pan może wygłosić swoją mowę.

Akurat kiedy król to powiedział, to słońce odbiło się w złotym laptopie i blask uderzył w oczy posła. Trochę go to speszyło, ale wziął się w garść i wygłosił swoją mowę. Nawet pamiętał, żeby zacząć od słów: Wasza Królewska Mość. Kiedy poseł Nagły skończył, ten jego sąsiad, ambasador Smutny mruknął pod nosem:
- Mowa do niczego. Też mi ambasador.

I wtedy poseł Nagły zrobił coś, czego ambasador nigdy, ale to nigdy nie powinien zrobić – nadepnął temu ponuremu ambasadorowi na palce w lśniących lakierkach. I tak się stało, że trafił na odcisk. Wiecie jak to boli, jak się nadepnie na odcisk. A ambasadorowie często mają odciski, bo chodzą w eleganckich butach – nawet kiedy są one niewygodne. Bo trzeba ładnie wyglądać. Więc tego ambasadora strasznie zabolało. A w dodatku, co było jeszcze gorsze, to król zauważył, że poseł nadepnął ambasadorowi na nogę i zaczął się śmiać. Oczywiście każdy król umie udać, że się nie śmieje, tylko że się zakrztusił, ale wszyscy i tak się domyślili. A w dodatku jak udawał, że się zakrztusił, to spadła mu z głowy korona i gdyby poseł Nagły jej szybko nie złapał, to by zleciała na podłogę. I wtedy mogłyby z korony wylecieć dwadzieścia cztery brylanty, każdy z czubka jednego z dwudziestu czterech rogów korony. I może któryś z brylantów by się zapodział, na przykład mógłby wpaść pod szafę. I co? Czy król by szukał diamentów na czworakach? Ale byłby wtedy wstyd.

Ale to jeszcze nie koniec. Bo tych dwóch szambelanów co trzymali laptop też nie mogło się powstrzymać od śmiechu. I z tacy upadła im zewnętrzna pamięć laptopa – a też była oprawiona w złoto i była bardzo ciężka. I ta pamięć upadła na drugą stopę ambasadora – a on też miał tam odcisk i wtedy bolało go jeszcze bardziej. Trzeba było aż dwóch lokajów i jednego szambelana żeby wynieść krzyczącego ambasadora z sali. A jak go lokaje wynosili, to ambasador krzyczał:
- Ja się bardzo zemszczę. Bardzo, ale to bardzo.

I ponieważ ambasador Smutny nie powiedział swojej mowy, to nie został ambasadorem i musiał wrócić do swojego kraju, który nazywał się Purmancja. Ale słuchajcie co się wtedy stało: Ponieważ jego wujek był prezydentem Purmancji, to mianował go ministrem spraw zagranicznych (tak, tak, jak się ma takiego wujka czy też dobrego znajomego, to łatwo zostać ministrem, albo na przykład bankierem). I teraz muszę wam powiedzieć coś co jest bardzo ważne: Minister spraw zagranicznych też może wypowiedzieć wojnę. Ale to też musi być zrobione tak jak trzeba – musi być doręczona nota. Więc ten nowo mianowany minister od razu pomyślał, ze teraz może się zemścić – wypowiedzieć wojnę.
Jeszcze jedno. Po tym jak zewnętrzna pamięć spadła na odcisk ambasadora, to król  Antylii powiedział, że zamiast laptopa kupi sobie tablet – bo będzie lżejszy i wystarczy do niego tylko jeden szambelan. 

Ten ponury minister Smutny był bardzo sprytny. Żeby nikt mu nie przeszkodził w wypowiedzeniu wojny przebrał się  w dżinsy i w koszulę w kratkę i pojechał pociągiem, drugą klasą, do Antylii (chciał wypowiedzieć wojnę obu państwom – i Baratarii i Antylii, ale zaczął od Antylii, bo  była na A – była pierwsza alfabetycznie). W walizce miał zapakowaną notę, ubranie dyplomaty – to znaczy frak - i ambasadorski kapelusz.

I powiem Wam, już wydawało się, że wojna zacznie się tego wieczora, ale ministra spotkał pech – on się tym bardzo zdenerwował, ale ja się z tego pecha ucieszyłem. Na dworcu, jak już dojechał do Antylii i wysiadał z pociągu otworzyła mu się walizka. Mnie też się to kiedyś zdarzyło – kiedy pojechałem do Londynu, to z walizki, która mi się otworzyła, wypadła mi pasta do zębów i nie mogłem jej znaleźć. I tego dnia wieczorem i następnego dnia rano nie miałem czym umyć zębów – uch, jak to nieprzyjemnie. A minister tak się zagapił – bo musiał znaleźć kapelusz, co mu wypadł z walizki, że nie zauważył, że nota w takiej specjalnej tubie potoczyła się pod ławkę.

No i tę notę znalazł zawiadowca stacji – w Antylii zawiadowca stacji nosi czerwoną czapkę. Kiedy notę przeczytał, i zrozumiał że to jest wypowiedzenie wojny, tak się przejął, że jego twarz zrobiła się tak samo czerwona jak jego czapka. Żeby nie tracić czasu szybko wziął taksówkę i pojechał do króla.

Kiedy król zobaczył notę, to też się bardzo zdenerwował. Ale przypomniał sobie o pośle Nagłym, zadzwonił do niego i wszystko mu opowiedział. I poseł razem z królem zmienili w nocie podpis ministra. Zamiast Smutny napisali Wesolutki i dali tę notę zawiadowcy, temu z czerwoną czapką, żeby ją zaniósł do ambasady Purmancji, gdzie był minister. I żeby zawiadowca powiedział ministrowi, że on nie wie co to jest – to wtedy minister noty nie obejrzy i jeśli ją nawet doręczy to i tak będzie nieważna. Król ogłosil w telewizji, że o północy udaje się na urlop i że za dwie godziny nikogo już przyjmować nie będzie. A poseł Nagły na wszelki wypadek wynajął helikopter i latał nim nad ambasadą ministra. No bo też był bardzo niespokojny – wiedział jak niedobra jest wojna.

Niestety, znów zaczynam się denerwować, jak dalej o tym opowiadam. Bo minister notę przyniesioną przez zawiadowcę obejrzał, zobaczył że podpis był zmieniony i powiedział:
- Aha. Na takie sztuczki jestem przygotowany. I jeszcze zdążę do króla – i wyciągnął z walizki drugą, taką samą notę.

Na szczęście król powiedział jeszcze temu zawiadowcy z czerwoną czapką, że jak odda notę, to powinien spróbować wejść do garażu ambasady i spuścić powietrze z kół wszystkich samochodów jakie tam były. Zawiadowcy było trudno, bo w kołach pociągów, na których się znał, nie ma powietrza, a z kołami samochodów nie miał doświadczenia, ale jakoś mu się to udało. A jeszcze król rozkazał policji, żeby nie pozwoliła żadnym taksówkom dojechać do ambasady. I już się wydawało, że minister spóźni się z notą i wojny nie będzie.

Ale niestety. Minister nie mógł pojechać samochodem, ale miał prawo jazdy na motocykl. A w garażu był motocykl – taki duży, Harley Davidson. Więc minister wsiadł na motocykl i ruszył z tą drugą notą do pałacu królewskiego.
Było niedobrze, bardzo niedobrze. I wtedy już tylko od posła Nagłego w helikopterze zależało czy będzie wojna, czy nie. No ale co on może zrobić? Leci się nad motocyklem i co się wtedy robi?

I poseł myślał, myślał, aż przypomniał sobie o odciskach ministra – pamiętacie o tym jak to było, kiedy poseł wręczał listy uwierzytelniające i minister był jeszcze ambasadorem. Złapał książkę obsługi helikoptera (w każdym helikopterze musi być taka książka, jest bardzo gruba, bo latać helikopterem jest trudno, i ma twarde okładki), wycelował w palce w lewym bucie ministra, rzucił... i trafił. Oh, jak to zabolało. Minister raptownie zahamował (o mało nie wpadł na słup latarni), zeskoczył z motocykla, złapał się za bolącą nogę. I zaczął podskakiwać na drugiej nodze. Wyglądało to bardzo śmiesznie, ale poseł Nagły miał co innego do roboty niż śmiać się z ministra Smutnego. Zaczepił swoją wędkę do do helikoptera, założył na wędkę bardzo gruby haczyk i wędką wciągnął motocykl do helikoptera. A na ulicy został tylko spóźniony i podskakujący na jednej nodze minister. I było dla niego jeszcze gorzej, bo ktoś sfilmował jego podskoki i można je było obejrzeć na Youtube.

I tak wojny nie było. Poseł Nagły dostał w prezencie od króla Antylii dużą motorówkę żeby mógł łowić marliny. Dziób motorówki zrobiony był z platyny. A zawiadowcy, temu co znalazł notę i potem spuścił powietrze w samochodach ambasadora, król podarował swój złoty laptop, żeby łatwiej mu było kierować ruchem pociągów. Król już go nie potrzebował, bo miał tablet, cały udekorowany brylantami.

Aha, pytacie co się stało z notą? Trafiła do składu makulatury i stamtąd do recyklingu. I już.


KONIEC



Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.

Za tydzień następne opowiadanie.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się zadbaj jak należy o miłość własną autora i kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz tutaj na blogu.  
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i  możesz ją polubić.

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już prawie czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.



Z profesorem Targowskim wydajemy nową książkę. Wyjdzie za dwa, trzy tygodnie. Oto jej okładka - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:

Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.
   

Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .