© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)
- Narazie będę milczeć – decyduję.
Ale przecież wiem gdzie szukać. Kusi mnie - a
może spróbować. Może pojechać na lotnisko i zajrzeć do tych skrytek? Ale nie,
nie. To niebezpieczne.
Podwójna wódka i zaraz na plażę do Antonia –
na paralotnię i piętnaście minut powietrznego spokoju. Potrzebuję go. Antonio
jest zaniepokojony:
- Señor. Detektyw Tierra pytał się o pana. I
o Madeleine. On pana nie lubi. A on jest – Antonio szuka słowa, w końcu
przeciąga, tak jak na gangsterskich filmach, dłonią po szyi.
- No good – podpowiadam. Antonio kiwa
potakująco głową i dodaje:
- Ale Madeleine pana lubi.
Ten spokój w powietrzu jakoś mi umyka. Najpierw
myślę o Madeleine. Lubimy się. Lubimy się coraz bardziej. Nawet Antonio to
zauważył. A nie powinniśmy. Z tą niewygodną konstatacją przechodzę do spraw
egzystencjalnych. Dyndam tu na sznurku w powietrzu – ja, sterowany czerwoną
powłoczką, malutki dzielny gagarinek. Myślałem, że to coś męskiego. Czyżby? Bardziej
niebezpieczny może być natrysk z za gorącą wodą. Kup sobie ukulele, mięczaku.
Ląduję wściekły, ale z gotową decyzją. Mam dwa
kluczyki do dwóch bagażowych skrytek na lotnisku, skrytek w których może być
coś, albo może nie być nic. Rzucę losowi wyzwanie, wybiorę kluczyk z numerem
234. Będzie to mój klucz do świata ryzyka, tam gdzie szpanują bankierzy,
politycy, narkotyki i rosyjska mafia. Dlaczego akurat
ten? Bo w notce Kułagina ten numer zaopatrzony był kropką. Nie wiem co ta
kropka może oznaczać, ale zdecydowałem.
Trochę czasu zabiera mi usunięcie odcisków
palców z tego drugiego kluczyka. Idę na parking, sprawdzam, tak, pod
wycieraczką mercedesa wciąż tkwi strzępek gazety. Wśród śmieci między betonową
belką a przednim zderzakiem samochodu błyszczą dwie z rozsypanych wczoraj i
niezebranych monet. Podnoszę je z ziemi. Dotykam belki i w tym
momencie dociera do mnie waga poczynionej decyzji. Ryzykuję wolnością a może
życiem. Życiem? Ale jakim życiem? Życiem zgnuśniałego profesora? Też mi ryzyko.
Odsuwam belkę i kładę pod nią kluczyk.
W pół godziny później po niewielkiej
przeróbce notatek Kułagina zanoszę je przetłumaczone do recepcji – tam odbierze
je Madeleine.
Wczesnym popołudniem w holu hotelu łapie mnie Tierra.
Pyta co wiem o profesorze Temple. Mówię: Przecież to autorytet, organizator
cyklu naszych konferencji. Tierra mówi że sprawdzają profesora, bo sprawdzają
wszystkich. Sprawdzą i Madeleine – dziwi go, że jest ona zarazem sekretarką
konferencji i żoną profesora. Pytam o postępy śledztwa. Tierra: Są następne dwa trupy, to biznes narkotykowy, mamy dokumenty
Kułagina, ale nie znaleźliśmy tam nic ważnego.
- Jeszcze jedno – czy przyleciał pan tym
samym samolotem co Kułagin?
- Nie. Ale, ale, coś sobie przypomniałem –
mówię - w niedzielę, w dniu morderstwa widziałem Kułagina pochylającego się nad
mercedesem. A mercedes do dzisiaj stoi nieporuszony.
Tierra przygląda mi się podejrzliwie. Podnosi
się, idzie w stronę parkingu, podchodzi do mercedesa. Ogląda strzępek papieru
pod wycieraczką, próbuje drzwi, patrzy pod koła. Klęka, przesuwa betonową belkę,
gmera w śmieciach, coś podnosi. Spogląda w moją stronę.
Później, już w pokoju piszę dużymi literami na
kartce papieru: “ROBIN HOOD”. Pod tym piszę “DWÓCH SZERYFÓW”. Zastanawiam się i
drę kartkę na drobne kawałki, które idąc do baru wyrzucam do hotelowych
śmietniczek. Napominam siebie, że mam chodzić tak, jak chodzi właściciel świata,
jakiś gangster czy polityk.
Środa. Rano telefon od Madeleine – materiały są
wydrukowane. Jest wściekła, bo Tierra zablokował ich rozesłanie – ma się to
odbyć pod jego okiem. Bo szukają wspólnika Kułagina, tu wśród nas! Ci idioci,
mówi Madeleine. Tierra zmusił ją do biegania z materiałami Kułagina – to wszystko
co jej dostarczyłem musiała mu skopiować.
Wieczorem Fiesta Mexicana. Fiestę obsługuje
cały personel hotelu, donajmuje się miejscowych. Fiesta odbywa się na
sąsiadującym z plażą dziedzińcu hotelowym okolonym bananowcami i palmami. Dziedziniec
domyka wyłożony niebieską ceramiką i podświetlony od dołu basen z wodą
pulsującą czystym lazurem. Migocą lampiony, orkiestra Mariachi prezentuje się w
ogromnych sombrerach i białych, nabijanych srebrnymi ćwiekami mundurach.
Przy wejściu na fiestę, przy stoliku
zastawionym butelkami stoi donajęty na ten wieczór Antonio, ten od czerwonej
powłoczki. Wchodzącym serwuje gliniany kubeczek pełen tequili.
- Señor, ten zły detektyw już tu jest – mówi
Antonio – o tam.
Tierra ubrany w galowy mundur, z
czarno-czerwonymi epoletami, zwisającym z prawego ramienia złotym sznurem i
bogato zdobioną, sztywną czapą, stoi nad brzegiem basenu razem z profesorem
Temple i z Madeleine. Madeleine paraduje w minispódniczce i koszulce z jakimś
napisem, którego z tej odległości odczytać nie potrafię. Kieruję się w ich
stronę, ale blokuje mnie ciągnący się w zgiełku trąbek orkiestry Mariachi
pulsujący ciąg linii Konga. Trzeba uważać bo ciąg/wąż jest alkoholowy. Ci w ogonie węża zataczają się spektakularnie, wąż ociera się o hibiskusowy żywopłot, prawie że uderza
w jeden z bananowców, cudem omija kokosową palmę, w końcu potrąca uciekającego
kelnera. Po chodniku toczy się gulgocząca tequilą plastykowa butelka.
W końcu staje się to, co stać się musiało.
Zemsta. Zemsta rozgniewanej kobiety. Ogon węża dociera tam gdzie stoi Madeleine
z profesorem i z detektywem Tierra. Niewielkim ruchem bioder Madeleine wysuwa
się naprzeciw nadchodzącego w wężu starszego pana, lekko przez niego
popchnięta, tracąc równowagę, chwyta się niespodziewającego się niczego
detektywa i razem z nim wpada do basenu.
Odruchowo wychylam pełen, trzymany dotąd w
ręku kubeczek tequili. Wąż, w jazgocie trąbek Mariachi i z wciąż
dyndającym ogonem, oddala się niewzruszony.
Pięć minut później porządek przy basenie jest
przywrócony. Znikł wyłowiony z basenu przy pomocy Antonia detektyw Tierra,
znikła pływająca beztrosko jego galowa czapka. Przemoczona tshirt Madeleine, z
dużym czerwonym sercem i napisem “Miłość
istnieje” na froncie, wisi teraz na poręczy basenu, a sama Madeleine, wciąż w
basenie, jest topless. Patrzy na mnie stojąc z podniesionymi nad czołem rękami,
z twarzą okoloną kasztanowymi włosami. Na jej piersiach odznaczają się duże
ciemne sutki, biodra obmywa jasno błękitna woda.
- Hermosa – mówi Antonio. A ja czuję się
mężczyzną, chcę jej, chcę, żeby była moja.
- Przeziębisz się, kochanie – zauważa profesor
Temple.
Osuszona, z ręcznikiem okrywającym piersi, Madeleine
jest zadowolona z siebie. Mówi, że ten cholerny Tierra dopadł ją jeszcze przed
Fiestą. Trzymał w ręku moje kopie papierów Kułagina:
- Najpierw pytał o Ciebie, mówił o odciskach
palców. A potem zapytał się czy wiem co to jest 123 i tak mi się przy tym
przypatrywał. Pytał co w notatce Kułagina może znaczyć aero. Powiedziałam mu,
że wiem, że jest taka rosyjska linia lotnicza Aeroflotten.
- Tak naprawdę to nazywa się Aerofłot - mówię
Madeleine.
- No dobrze, Aerofłot. Leciałam raz tą linią.
Dużo brudu. No i jeszcze mu powiedziałam, że lotnisko po rosyjsku to aeroport.
Bardzo to go zainteresowało. Co za idiota. Ta kąpiel mu się należała – mówi
Madeleine. Patrząc na mnie poprawia tak jakby zsuwający się z biustu ręcznik.
Milczę. Antonio napełnia mój kubek tequilą.
Madeleine wciąż patrzy na mnie.
- Miłość istnieje – mówię podnosząc kubek do
ust. Profesor Temple przypatruje mi się
ze zdziwieniem. Wskazuję na wiszącą na poręczy mokrą koszulkę Madeleine.
- Aha – mówi profesor – to stąd.
Czwartek. Rano ostatnie posiedzenie konferencji. Czas
pożegnań, umawiania się na następne spotkanie wiosną w Australii. Madeleine
załatwia wysyłkę zwolnionych przez detektywa materiałów, umawiamy się na
australijskie paralatanie. A może umawiamy się na coś więcej?
Przed zamknięciem konferencji Tierra, w
świeżo odprasowanym mundurze obwieszcza koniec śledztwa. Jest sam, jeszcze
wczoraj detektyw Rodriguez został wezwany do stolicy. Dwaj mordercy Kułagina
zostali złapani, sprawa zamknięta - mówi Tierra.
A ja czekam. W wieczornym programie lokalnej
telewizji nic. Schodzę do baru – tam też nic, mówią tylko o sporcie, o skrytce
nie ma mowy. A przecież Tierra już wczoraj wiedział gdzie szukać. Samolot mam już
jutro, w południe. Czy zaryzykować otwarcie mojej skrytki? W nocy budzę się,
przewracam się na łóżku. A może zrezygnować? Los zafundował mi ćwiczenie z
logiki – zadyndał mi przed nosem marchewką, pokazał kij i powiedział a teraz
radź sobie, spróbuj złapać marchewkę tak, aby uniknąć kija. Spróbowałem –
wabiąc Tierrę kluczykiem oddałem pół marchewki (potencjalnej, bo przecież nie
wiem czy w skrytkach coś jest), ale zarazem sugerując, że przyczyną morderstwa
Kułagina był ten właśnie kluczyk umożliwiłem zamknięcie sprawy, co powinno oddalić
ode mnie kij na dalszy dystans.
Piątek. Po śniadaniu wzmocnionym dwoma wódkami idę
na plażę do Antonia, mówię mu, że to koniec mojego paralatania w Puerto. Antonio
jest niecodziennie podniecony:
- Señor, aresztowali tego niedobrego
detektywa. Na lotnisku. Złapali go z woreczkiem diamentów.
- Diamenty? No tak – myślę - Białoruś jest w
unii celnej z Rosją. A więc szacowny profesor Kułagin przemycał diamenty z
Kołymy dla narkotykowego gangu. Teraz pierwsza skrytka jest otwarta, Tierra
aresztowany, dla policji sprawa powinna wyglądać na ostatecznie rozwiązaną. Mam
nadzieję że się nie mylę. Czy coś będzie w tej drugiej skrytce?
Dwie godziny później jestem na lotnisku. Oddaję
bagaż i już tylko z podręczną torbą kieruję się do baru, gdzie telewizor nad
kontuarem wyświetla lokalne wiadomości. Kamera pokazuje halę lotniska, najeżdża
na ścianę skrytek, ześrodkowuje się na skrytce z numerem 123. W drzwiczkach
skrytki tkwi mały kluczyk, ten który we wtorek dostał się w lepkie palce
detektywa. Jakby przywołany moimi myślami na ekranie telewizora ukazuje się
skuty kajdankami detektyw Tierra. W tle stoi uśmiechnięty detektyw Rodriguez –
a więc wezwanie do stolicy było tylko trickiem. Uświadamiam sobie, że meksykańska
policja jest i kompetentna i skorumpowana.
Zamawiam Bombay martini z trzema oliwkami.
Jedna albo trzy oliwki – tak mnie uczono. Ładnie się to układa – myślę - dodaj
jeszcze dwójkę jak te dwa kluczyki znalezione pod mercedesem i masz 123. Dodaj kolejną
liczbę i masz 1234 – piękna sekwencja. Odrzuć jeden i masz 234. 123 i 234 -
takie właśnie były dwie liczby wpisane ołówkiem pod słowem aero w referacie
Kułagina; były, zanim moja gumka nie wymazała tej drugiej. Gładzę mały kluczyk
w kieszeni marynarki. Powtarzam po cichu obie liczby i myślę, że może jest
jakiś transcendentny porządek we wszechświecie. Może numerologia w którą tak
wierzy Eliza ma jakiś sens. No nie, nie, bzdury, to zbieg okoliczności.
Już na mnie czas, wychodzę z baru, przystaję
przed ścianą skrytek bagażowych, rozglądam się. Tak, jest tak jak sądziłem – są
kamery monitoringu – patrzą wprost na mnie.
- Przecież byłem rozsądny – czekałem, byłem
gotów jeszcze czekać. Przyznajcie, że nie pokazałem się tutaj, zanim sprawa się
nie zakończyła – zwracam się do kamer - a teraz – jestem, ja - Robin Hood.
Wyjmuję kluczyk, otwieram skrytkę 234. Sięgam
po niewielką, wielkości aktówki, walizeczkę i niepewny co w niej znajdę
odchodzę. Nikt mnie nie zatrzymuje. W pół godziny później pokładu samolotu
rzucam ostatnie spojrzenie na Puerto Vallarta. Niestety, nie wszystko jest w
porządku - w podanym mi przez stewardessę w ręku koktajlu gin martini nie ma
ani jednej oliwki.
Warszawa, dwa miesiące później. Mam sen.
Jestem Robin Hoodem, tym co kpi z szeryfa, co zabiera bogatym i oddaje
biednym. Właśnie trzymając w jednym ręku woreczek diamentów, w drugim
wypełniony winem bukłak żegluję na paralotni nad tłumem biednych wołających:
- Diamenty. Chcemy diamenty. Dawaj diamenty,
głupi Robin Hoodzie. Albo dolary.
Budzę się. Rozumiem ten bukłak – myślę – muszę
odpuścić i z tequilą, i z wódką, i z winem. Te diamenty – no tak, mogło się
zdarzyć zupełnie inaczej, przecież mogłem wybrać ten drugi kluczyk i zamiast
dolarów schowanych bezpiecznie pod kuchennym zlewem miałbym diamenty. Detektywi?
Tierra pewnie siedzi – chociaż w Meksyku to nigdy nie wiadomo. A Madeleine, topless
Madeleine? Tylko w tym śnie. Dotykam ciepłego uda Elizy, mojej pięknej Elizy i szepczę
sam do siebie:
- All beauties are to be honored, but only
one embraced[1].
Eliza odwraca się w moją stronę, przytula się
do mnie. Jesteśmy razem.
¤ ¤ ¤
Nie pytam już o sens życia. Zmieniłem się.
Poprostu żyję.
Jutro jedziemy z Elizą na Białoruś. Jedziemy
na rozpoznanie jak przekazać pieniądze żonie Kułagina. Bo w takim kraju jak
Białoruś prawie dwieście tysięcy dolarów to nie jest coś, co składa się do
banku, albo trzyma się pod materacem.
Ciekawe, ile też procent zwykł odliczać sobie
Robin Hood? Bo jakżeżby nie odliczał. Ja swoje odliczyłem. A jeszcze muszę się
zastanowić: Czy naprawdę tylko jedną piękność wolno obejmować?
Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".
Za tydzień: "Restauracje swobodnej elegancji".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Komitet Obrony Demokracji w piątek 12 lutego (grupa na facebooku) miał 56615 członków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz