© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)
Obyś miał ciekawą młodość, odc. 10.
(poprzednie odcinki książki znajdziesz w postach Nr 151-159)
Niekiedy elegancko usadowiony w określonym roku epizod okazuje się być powiązany z wydarzeniami zachodzącymi w przyszłości, często już w wieku dwudziestym pierwszym. Akapit opisujący takie przyszłe wydarzenia poprzedzam symbolem XX1.
Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.
Na praktykę w
Mielcu po czwartym roku studiów zapisałem się jako jeden z pierwszych, uznałem,
że warto – będę uczestniczył w produkcji samolotów a poza tym można będzie
sobie polatać; aeroklub w Mielcu był, bo musiał być - jakżeż to by było nie
mieć aeroklubu przy zatrudniającej piętnaście tysięcy ludzi fabryce samolotów.
Ponieważ student
na praktyce to nie pracownik na etacie można się było na praktykę spóźnić, co
też zrobiłem. Trudno bowiem mi było rozstać się z Bogną, a w dodatku byliśmy od
Mielca daleko, na drugim krańcu Polski – w mazurskich Bartoszycach. Żeby
zaoszczędzić, a przede wszystkim dlatego, że tak się wtedy poszukiwało przygody,
do Mielca wybrałem się autostopem.
No i nomen omen, pierwsza
książka jaką wziąłem w Mielcu do ręki nosiła tytuł „Przygoda”. Jack London
napisał ją po powrocie z podróży po morzach południowego Pacyfiku. Akcja
książki dzieje się na wyspach
Melanezji poddanych cywilizacyjnej misji białego człowieka a zaludnionych przez
żyjące w kulturze epoki kamiennej plemiona papuaskie. Bohaterem książki jest Sheldon, Anglik, biały
właściciel plantacji kopry[1]
zatrudniający na niej, w stanie pół-niewolnictwa, chyba ze dwustu Papuasów,
którzy, zgodnie ze swoimi zwyczajami, chcą Sheldona zjeść, jego czaszkę
wygotować i umieścić ją na półce nad paleniskiem w plemiennej chacie. Ciągnącą
się przez dwieście pięćdziesiąt stron historię Sheldona można więc trafnie
nazwać egzemplifikacją problemu egzystencjalnego (choć kiedy London pisał swoją
książkę filozofia takiego terminu jeszcze nie ukuła), mniej więcej koło strony
pięćdziesiątej pojawia się w książce przystojna, młoda kobieta, Amerykanka, z
której pomocą Sheldon, akurat złożony atakiem malarii, nie zostaje zjedzony,
przynajmniej aż do końca książki; gdzieś w okolicy strony dwieście dwoje
bohaterów (nie myślę tu o Papuasach) połączy gorące uczucie, fabuła jest,
trzeba przyznać, dosyć czarno-biała (sic!), żaden z Papuasów nie jest w książce
przedstawiony w korzystnym świetle, co jest z pewnością przez dzisiejszą wersję
poprawności politycznej nieakceptowalne.
O tamtych
stronach świata sporo ciekawych informacji znalazłem później na internecie, dla
przykładu dowiedziałem się, że używany na Nowej Gwinei język pidgin english[2] zawiera tylko pięćset słów, za to są one
wieloznaczne. Cacuszkiem jest dla mnie pochodzące z tego języka a wypowiedziane
przez skrzywdzoną żonę zdanie: „Kij w ręku mojego męża nie miał odpoczynku”.
Trochę
udało mi się w Mielcu polatać, ale wciąż potrzebowałem pieniędzy, a wkrótce
okazało się, że jest dla studentów okazja – płatna dodatkowo, poza płacą za
praktykę, praca: Kopiowanie i nanoszenie zmian w rosyjskiej dokumentacji
jednego z samolotów. Spędzałem więc czas przy rajzbrecie uzupełniając rysunki
techniczne trymera lotki skrzydła lewego.
Cierpliwa wędrówka proroka Eliasza ku górze Horeb[3] trwała czterdzieści dni. Ja takiej cierpliwości przy rysunku trymera nie okazałem, nie wytrzymałem czterdziestu, gdzie tam nie wytrzymałem nawet dwudziestu dni. Już po dziesięciu zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno precyzyjna kopia rysunku trymera kiedyś po latach wprowadzi mnie na pokład zbudowanego przeze mnie samolotu i polecę z Warszawy aż do Hong Kongu, co wcześniej obiecywała mi pani magister z Geoprojektu. A wiedziałem, że jeśli nawet uda mi się polecieć, to nie tak, jak ona mnie zapewniała - jako pilot - bo ta ścieżka kariery poza dostępem do szybownictwa jest dla mnie ze względu na wadę wzroku zamknięta.
A tu, w „Przygodzie” Londona kusiły mnie błękitne laguny archipelagu
Salomona, kusiły wyspy Guadalcanal i Nowa Georgia.
Przypatrywałem się pracującemu obok mnie koledze - kopiował lewy węzeł podwozia. Szczęśliwy z wykonywania pożytecznej pracy z satysfakcją przypatrywał się właśnie skopiowanemu cięgnu głównego ramienia. Był zadowolony z siebie. Ja nie byłem.
Przypomniałem sobie to, co powiedziałem Adamowi, kiedy siedzieliśmy na schodach
klatki numer 2 kamienicy na rogu ulic Mokotowskiej i Koszykowej: „Albo sam
decydujesz co będzie z twoim życiem albo ktoś decyduje za ciebie.” Czas było
się zastanowić, i tym razem nie chodziło o to, czy lepszym modelem życia jest
łańcuch wydarzeń - szereg odcinków, które mozolnie, od punktu do punktu
przechodzisz, czy chwile w których zapada decyzja co do kształtu dalszego
życia. Chodziło o to, że którykolwiek model bym wybrał, musiałem uwzględnić to,
że żyję w kraju komunistycznym.
Aktualnym naczelnym komunistą był Władysław Gomułka;
wprawdzie wypuścił niektórych zamkniętych przez jego poprzednika Bolesława
Bieruta więźniów politycznych, ale poza tym życie pod jego władzą było równie
szare i podławe, jak za poprzednika. Dlaczego Gomułka uznał, że aby zapewnić
dobrobyt kraju wystarczy oszczędzać trudno powiedzieć; w końcu na polskich
uczelniach była pewna ilość profesorów mieniących się ekonomistami i sądzę, że
gdyby ich zapytał, czy ma rację, wielu z nich odpowiedziałoby:
- Towarzyszu pierwszy sekretarzu, macie
absolutną rację, cały kraj powinien jeszcze więcej oszczędzać. Przy okazji,
chciałbym poprosić towarzysza sekretarza o zgodę na mój wyjazd z całą rodziną
na zachód. Oczywiście gwarantuję mój szybki powrót do ojczyzny.
Tak czy
inaczej pewnego grudnia, niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia Gomułka podniósł
cenę kiełbasy; tego już ludzie znieść nie mogli i na stanowisku naczelnego
komunisty zastąpił go Edward Gierek.
No ale kiedy praktykuję w Mielcu do upadku
Gomułki minie jeszcze kilkanaście lat. Na razie Gomułka zajmuje się umocnieniem
swojej władzy, czyli przykręceniem śruby społeczeństwu. O wyspach Melanezji Gomułka
wie niewiele albo wcale, a ponieważ podróże obywateli za granicę uważa za
szkodliwe to choć wolno mi pojechać z Warszawy do Radomia, to na jakieś tam
wyspy już nie.
- Mówi się, że lada chwila
zamknie tygodnik „Po prostu”. Ciekawe czy redaktorów też zamknie? – zastanawiał
się Adam, kiedy spotkaliśmy się na gocławskim lotnisku po moim powrocie z
praktyki.
- Zeszłoroczne wydarzenia nie pomogły, Polska zmienia się na gorsze, a ja wciąż myślę o sobie - pomyślałem.
- Zeszłoroczne wydarzenia nie pomogły, Polska zmienia się na gorsze, a ja wciąż myślę o sobie - pomyślałem.
Następny rok był rokiem moich porażek. Powoli odchodziła
ode mnie Bogna. Zmieniła się, na nasze spotkania przynosiła albumy sztuki
renesansowej, mówiła, że marzy o podróży do Włoch, o tym, że bardzo chciałaby
zobaczyć włoską architekturę, obejrzeć piazza della Signoria we Florencji, czy
też rzymski plac Świętego Piotra, wchłonąć w siebie piękno dzieł jakie można znaleźć
we włoskich muzeach:
- Czy wiesz, że Siena była kiedyś miastem bogaczy,
klejnotem Europy, konkurentką Florencji. Chcę zobaczyć czarno białe mozaiki w
sienieńskiej katedrze i te konie, tych szalejących jeźdźców podczas wyścigu
Palio di Siena – mówiła.
Nasz obiad rozstania odbył się w barze
mlecznym Przytulny na Kruczej, przy chwiejącym się stoliku z kostropatym
blatem. Nie byliśmy bogaci, nasz posiłek był skromny - jedliśmy kluski śląskie,
a kisiel wiśniowy miał być naszym deserem. Sięgałem właśnie po wyszczerbiony kubek z kisielem,
kiedy Bogna odsunęła od siebie talerz:
- Nie mogę. Nie mogę znieść tego brudu, tego
zaniedbania. Dosyć, mam dosyć tego miasta, tej stolicy brzydoty. Wyjeżdżam z
tego kraju – i wybuchła płaczem.
Nie wiedziałem co robić, odstawiłem kubek i
próbowałem przyciągnąć ją do siebie. Siedząca przy sąsiednim stoliku staruszka
pociągnęła mnie za rękaw:
- Ona ma gdzie wyjechać?
- Chyba Włochy – powiedziałem.
Staruszka kiwnęła głową z aprobatą:
- To dobrze.
Do Włoch zapraszał Bognę wujek, były żołnierz Andersa. W jaki sposób władze przyznały jej paszport nigdy się nie dowiedziałem, natomiast wiem, że takie cuda się zdarzały i że niekoniecznie wiązało się to z jakimiś brudnymi podstępami ubeckich szpiclów, może to sprawił któryś lub któraś z mnogości katolickich świętych. Tak czy inaczej w dwa tygodnie później żegnałem ją na peronie warszawskiego dworca. Wracając do domu zobaczyłem na słupie reklamowym plakat właśnie wchodzącego na ekrany filmu Pożegnania.
- A może jej już nigdy nie zobaczę –
pomyślałem i postanowiłem, że ten obiad z obrazem płaczącej Bogny w barze
Przytulny zapamiętam na zawsze.
XX1. Był inny obiad, inny, bo już w wieku dwudziestym pierwszym, w innym miejscu i w innym nastroju. Przechodziłem na emeryturę. Na ostatni dzień mojej dziesięcioletniej pracy w General Electric wybrałem piątek, ostatni dzień tygodnia roboczego; bardziej odpowiadający mojemu poczuciu porządku wybór ostatniego dnia czerwca był niemożliwy – na kilka dni przed trzydziestym czerwca mieliśmy już być na Florydzie. Przeprowadzka była na ukończeniu, kontener z meblami wysłany, dom był sprzedany, mieszkaliśmy z żoną w motelu. Krótka wizyta na Florydzie i potem powrót do Polski, gdzie miały na nas czekać przywiezione meble.
Wszystko
przebiegało zgodnie ze starannie nakreślonym przeze mnie planem. Sprawiało mi
to zadowolenie, bo zawsze starałem się wprowadzić w otaczający mnie bliski kawałek
świata jakieś porządkujące go reguły. Tylko w kawałek, w
malusieńki kawałeczek – bo przecież immanentną cechą świata jako całości jest
od jego zarania nieład, chaos materialny i informacyjny. Przykładem może być biblia
– znajdują się tam dwie sprzeczne relacje o początku świata, a co do pierwszych
izraelitów, to bałagan z ich genealogią przechodzi ludzkie pojęcie. No ale
skoro korektorzy wydawnictw drukujących biblie nie mają z tym kłopotu to cóż mi
do tego.
Siedzieliśmy w dziesiątkę w irlandzkiej restauracji O’Mulligan, ja jako gość honorowy u czoła stołu, Tomasz mój do dzisiaj szef na drugim końcu. Tomasz podniósł kufel Guinessa:
- Chciałbym wznieść toast za naszego
przyjaciela Andrzeja. My wszyscy korzystaliśmy z jego dziesięcioletniej pracy w
naszej firmie. Dzielił się z nami swoimi pomysłami, wielokrotnie nam pomagał,
zawsze pamiętał o tym, że tworzymy jeden zespół. Niestety decyzja Andrzeja jest
nieodwołalna, żałujemy, bo tracimy utalentowanego współpracownika.
Tomasz spojrzał znad kufla na mnie;
- Thank you Andrew.
Tomasz pierwszy uderzył płaską dłonią w blat stołu, po chwili dołączyli do niego ósemka pozostałych biesiadników. Dłonie uderzały rytmicznie o blat stołu, do głuchego stukotu dołączyły się wyższymi tonami talerze z leżącymi na nich pozostałościach steków. Z dłońmi płasko na stole czekałem na zakończenie aplauzu. Teraz była moja kolej – należało odpowiedzieć.
Przyznaję - moje zamiłowanie do porządku słabnie po dwóch kuflach piwa; tak właśnie zdarzyło się w restauracji O’Mulligan (byłem już przy trzecim). Normalnie bym tego nie zrobił, zastanowiłbym się nad złamaniem reguł korporacyjnego obiadu, ale pomyślałem, że trochę miksu historii z wyobraźnią nie powinno moim kolegom zaszkodzić. Chciałem też sprawdzić refleks Tomasza – jak dotąd miał u mnie piątkę za umiejętność reakcji na zaskoczenie:
- Chcę opowiedzieć wam wydarzenie z historii mojej rodziny, coś co zdarzyło się ponad sto lat temu, w czasie, kiedy pączkowała założona przez genialnego wynalazcę Tomasza Edisona nasza wspaniała kompania General Electric. Otóż w tym samym czasie, kiedy Tomasz Edison zakładał General Electric mój prapradziad Błażej Owczarz (przeliterowałem im niecodzienne dla nich polskie nazwisko) stał na pokładzie statku SS Kaiser Wilhelm der Große płynącego z Bremenhaven do Nowego Jorku i zastanawiał się co też przyniesie mu przyszłość. Urodzony w rodzinie chłopskiej w Galicji, jednej z najbiedniejszych części Polski a wówczas zagarniętej przez Austro-Węgry, miał dwadzieścia lat, zdążył już skończyć termin u ślusarza i usłyszawszy pokątne wiadomości o tym, że w Ameryce ulice są brukowane złotem zdecydował się na emigrację.
Tu przerwałem na
chwilę i pociągnąłem łyk piwa z kufla numer trzy:
- Nie wiadomo w
jaki sposób Błażej trafił do pobliskiego stanu New Jersey do miasteczka Menlo
Park. Natomiast wiadomo, że znalazł tam pracę i został laborantem Tomasza
Edisona.
- Hear, hear –
powiedział Tomasz.
- Edison cenił
Błażeja – ciągnąłem dalej - płacił dobrze i już po pięciu latach Błażej
postanowił wrócić z zarobionymi pieniędzmi do Polski, zbudować dom i ożenić
się. Tak też zrobił. Nie zdążył znaleźć jeszcze kandydatki na żonę, ciągle się
jeszcze rozglądał, kiedy otrzymał telegram. Tomasz Edison pisał: „Drogi Błażeju
– proszę wracaj. Potrzebuję twojej pomocy”.
Pociągnąłem
następny łyk piwa:
- Dalsze losy
Błażeja nie są udokumentowane. Natomiast ja, jak wszyscy wiecie, wracam tak jak
mój przodek Błażej do Polski. I wiecie czego oczekuję?
Tu zrobiłem
przerwę:
- Oczekuję, że tak
jak zdarzyło się to Błażejowi, otrzymam w Polsce telegram od mojego do dzisiaj szefa, obecnego tu Tomasza.
A treść telegramu będzie taka: „Drogi Andrzeju – proszę, nie wracaj. Nie
potrzebuję twojej pomocy”.
Umilkłem, ciekaw
byłem, jak zareaguje Tomasz. Chwila ciszy przedłużała się. Kiedy wreszcie Tomasz
się odezwał, stwierdziłem, że słusznie doceniałem jego refleks:
- Andrew, takiego
telegramu nie będzie – tu przerwał, aby po chwili mówić dalej - ale zamiast
telegramu przyjmij tę kopertę – od jego szczytu stołu koperta wędrowała z ręki
do ręki w moją stronę - sądzę, że jej zawartość dowiedzie Ci, jak bardzo cenimy
twój talent.
Kiedy koperta
dotarła do mnie rozejrzałem się po twarzach moich kolegów. Wszystkie były
uśmiechnięte.
Przyznaję,
przyznaję bez zastrzeżeń – cenili mnie. Niespodziewane dwadzieścia tysięcy
dolarów w akcjach General Electric piechotą nie chodzi.
Wspominam tamten obiad i zastanawiam się, czy też tu, w kraju, nie za nisko cenimy naszych dygnitarzy. Wiemy wszyscy, że takich zdolnych mamy malutko i że trzeba o nich dbać. A czego dowiadujemy się z prasy? Ledwie gdzieś do jakiejś spółki skarbu państwa taki talent przyszedł, ledwie calutki miesiąc przetyrał i już okazuje się, że potrzeba go gdzieindziej, na innym odpowiedzialnym stanowisku. I co - tę należną pensyjkę za miesiąc weźmie, a czy mu coś na odchodnym dodadzą? Przecież niby go cenią, a dadzą mu tylko, jakby wyszarpane z psiego pyska, jakieś sto czy dwieście tysięcy, no może troszeczkę więcej.
... Albo weźmy naszych ministrów - jak też oni dniem i nocą pracują, a im się też żałuje. Przecież czytaliśmy o ich nagrodach - któżby te marne grosze mógł nazwać nagrodami. Tfu, żal za serce bierze.
Wspominam tamten obiad i zastanawiam się, czy też tu, w kraju, nie za nisko cenimy naszych dygnitarzy. Wiemy wszyscy, że takich zdolnych mamy malutko i że trzeba o nich dbać. A czego dowiadujemy się z prasy? Ledwie gdzieś do jakiejś spółki skarbu państwa taki talent przyszedł, ledwie calutki miesiąc przetyrał i już okazuje się, że potrzeba go gdzieindziej, na innym odpowiedzialnym stanowisku. I co - tę należną pensyjkę za miesiąc weźmie, a czy mu coś na odchodnym dodadzą? Przecież niby go cenią, a dadzą mu tylko, jakby wyszarpane z psiego pyska, jakieś sto czy dwieście tysięcy, no może troszeczkę więcej.
... Albo weźmy naszych ministrów - jak też oni dniem i nocą pracują, a im się też żałuje. Przecież czytaliśmy o ich nagrodach - któżby te marne grosze mógł nazwać nagrodami. Tfu, żal za serce bierze.
P.S. Tytułowa fotografia prawie że nagich Papuasów oburzyła administratorów facebooka. Napisali: twój post narusza nasze standardy społeczności. W związku z tym tęże fotografię umieściłem w środku bloga.
[2] https://en.wikipedia.org/wiki/Tok_Pisin
, dostęp 24.11.2017
[3] http://biblia.wiara.pl/doc/423052.Liczby-w-Biblii
dostęp 24.11.2017
KONIEC
Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.
Kup w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska.
A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?
I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.
Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.
* * *
A teraz o opowiadaniu które przeczytałeś. Jeśli tekst opowiadania podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".
Możesz też dodać komentarz.
Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".
Książka "Obyś miał ciekawą młodość", obecnie w przygotowaniu (potrwa to pewnie z rok), nie jest autobiografią autora, jej postacie i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.
Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.
Za tydzień ciąg dalszy książki czyli kolejne opowiadanie (losy bohatera książki przedstawione są bowiem w formie autonomicznych opowiadań).
Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.
Numerem 101 Festynu Opowiadań rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.
Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób.
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz