Teraz siedzą w restauracji
San Giacomo. Jedynej w Warszawie serwującej Chateaubriand w sosie bearnaise ze
szparagami i risotto cztery sery. Siedzą w ogródku pod gipsową imitacją
rzymskiej arkady. Jacek patrzy w stronę sąsiedniego stolika. Na
wolnym krześle leży gazeta ze zdjęciem sympatycznego starszego pana i tytułem na
pół strony “Madoff. Ukradł pięćdziesiąt miliardów dolarów”. Przy stoliku trzech
dobrze ubranych panów pochłania w milczeniu spaghetti bolognese.
- Muszą być
bankowcami z tego banku obok. Może marzy im się podobna operacja – myśli Jacek.
A Henryk ciągnie to co zaczął przed wejściem do San
Antonio:
- Herbem rodziny Nowińskich była Kuszaba. W klejnocie osiem srebrnych głów
szczenięcych – Henryk patrzy znacząco na Jacka i podniosi do ust
kieliszek ze srebrzystą, nieleżakowaną grappą. Przełyka zawartość kieliszka, nachyla
się nad stołem i mówi szeptem, sprawdzając czy bankowcy nie podsłuchują:
- A za Jana
Kazimierza Nowkę Górną Włodkowic zagrabił, o tak – szybkim wymachem ręki chwyta
z białego obrusa kryształową solniczkę, przerzuca ją do drugiej ręki. Otwiera
pustą już dłoń:
– Widzisz, teraz
widzisz jak bardzo trzeba uważać.
Jacek do siebie,
patrząc na bankowców: Kiedy milczę wiem, że myślę, a kiedy oni milczą, to wiem,
że gorączkowo kombinują – kto to powiedział? Czy już tu w Warszawie mam trzymać
się za kieszenie? Czy któryś z nich to mały Madoff, albo ten Włodkowic od
Henryka?
Bankowcy podnoszą się, dwóch z nich rusza do wyjścia,
najmłodszy pozostaje głowiąc się nad rachunkiem. Wyciągając portfel, zachmurzony
spogląda jeszcze raz na rachunek.
Tak wkrótce będą spoglądać na emerytury starszego
pokolenia młodzi Polacy – myśli Jacek.
- A później, już pod zaborami poszła Nowka Dolna, i nie
zostało nic, tylko herb. Stary, naprawdę stary, bo przyszedł do Polski z Czech za Bolesława Wstydliwego
– kończy Henryk.
Jacek, ze szparagiem nadzianym na trzymanym jak batuta
widelcu, zmienia temat:
- Jutro, na Jana kończy się sezon na szparagi. Będą
musieli zmienić menu.
Według Jacka Henryk pochyla się nad swoim życiem jak
przesądna staruszka nad talerzem trzynastu ulubionych pierogów, a jego problemy
są tak stęchłe jak powietrze na dworcu Warszawa Wschodnia. Słowo stęchłe tu
pasuje, bo na przykład utrata Nowki Górnej miała miejsce w wieku siedemnastym.
A jeszcze ta mania prześladowcza. Jak podejrzliwie przyglądał się Henryk tym bankowcom.
Jakby mieli spluwy w kieszeniach. A im do rabunku wystarcza komputer.
Już po Chateaubriand, w kieliszkach ostatnie krople
czerwonego Barolo Leon. Zamawiają desery. Cafe Macchiato, Martell, Henryk sernik
waniliowy polewany czekoladą, Jacek bez
tortu, bo tyje. Kończą, Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę.
Henryk jest przejedzony, porusza się powoli, ma zgagę, ciąży
mu żołądek. Zastanawia się czy czasem nie jest chory; już dawno obliczył, że w
jego rodzinie przeciętnie nie dożywa się więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Może
więc zostało mu tylko pół roku.
To tylko zbieg okoliczności, że idąc Nowym Światem Jacek myśli
o tym samym. Bowiem opisując swoje zdrowie Jackowi, Henryk nie był optymistą – powiedział
Jackowi, że w jego rodzinie śmierć bywa częstym gościem.
- Ot - mówił Henryk - miesiąc temu zmarł bezpotomnie kuzyn
Edmund, z którym często bawiłem się w dzieciństwie. Wielkiej szkody nie ma, Edmund był czarną
owcą rodziny, miał kontakty z gangsterami, może dlatego był zamożny. No i teraz
jestem ostatni z mojej linii.
- Najgorsze to jest to, że ci wielcy lekarze, jedyni lekarze
do których jeszcze mam zaufanie – już odchodzą. Pogrzeb za pogrzebem, wciąż
pogrzeby – ciągnął dalej Henryk.
Jacek wyobraża sobie Henryka telefonującego do przychodni
lekarskiej:
- Jeśli doktor Kowalski jeszcze żyje, to proszę mnie do
niego zapisać.
Pesymizm Henryka jest zaraźliwy, a ostatnie pół roku nie
było dobre dla Jacka. Żona Kalina, którą serdecznie kocha, od trzech miesięcy
występuje w Paryżu, a kontrakt opiewa na dalsze trzy miesiące. Serdeczny
przyjaciel właśnie się rozwiódł, a
słowa:
– Też mi świadek - Szalony Profesor – wypowiedziane w
sądzie przez rozwodzącą się żonę kolegi wciąż brzmią mu w uszach.
- A poza tym nic się nie dzieje – myśli Jacek. – no może
ta umowa z Hilton-Europa. Kto by pomyślał, że moje znawstwo sztuki jedzenia
może mi przynieść pieniądze. Ale gdzie te przygody Szalonego Profesora – gdzie odkrycie pamiętnika
Piłsudskiego, czy też zdemaskowanie uniwersyteckiego donosiciela, kaliningradzka
mafia, albo parę lat chałtury w Stanach.
Kiedy spotykają się następnym razem niebo jest
zachmurzone i zbiera się na deszcz. Wybierają więc pobliską restaurację,
okazuje się, że jest to Hellada-Ateny - restauracja grecka. A więc: najpierw
ouzo, sałata choriatica z obfitością koziego sera, ateńska Musaka nakryta sosem
pasamel, do tego znów ouzo. Do deserów wybiorą brandy Metaxa.
Przy sałacie Jacek relacjonuje awanturę w tramwaju. Jeden
mokry parasol wystarczył na pięcioprzystankową pyskówkę. Wyróżniał się apelujący
o kindersztubę, a wygrażający pięściami starszy pan.
Widelec Henryka zatrzymuje się w warstwie gęstego pasamelu we właśnie podanej
Musace:
- Nie odwracaj się, ale gość przy barze, w brązowej
marynarce, rozmawia o nas z kelnerem. Teraz wyszedł.
– Znów ta Henryka mania – myśli Jacek - zaraz mu
przejdzie. Rzeczywiście po chwili Henryk wraca do tematu:
- Mówisz o kindersztubie. Jestem ze średniego
pokolenia PRLu. W podstawówce miałem
Gomułkę, w średniej i na studiach Gierka, a doktorat robiłem razem ze stanem
wojennym. Kindersztuby liznąłem niewiele. Za to mój ojciec był z najstarszego pokolenia PRLu –
podstawówkę zaczął jeszcze przed wojną. On miał kindersztubę.
- Zaraz po wojnie – ciągnie Henryk - ojciec wracał pociągiem
z Łodzi do Warszawy, nie na dachu, czy na stopniu jak niektórzy, ale wygodnie,
w przedziale. W ośmioosobowym przedziale mieściło się trzynastu pasażerów,
dziesięciu siedząc w piatkę na dwóch czteroosobowych siedzeniach, a trójka
pasażerów stojąc między siedzeniami. W tej trójce była też starsza pani,
błagalnym wzrokiem wodząca po siedzących. Ojciec, najmłodszy w przedziale, ugiął się i i zaofiarował starszej pani swoje
miejsce:
- Zmienimy się w połowie drogi – w Koluszkach -
zaproponował.
W wynikłej rozmowie o dobrym wychowaniu ojciec przez
skromność, a starsza pani niewiadomo dlaczego, nie uczestniczyli. Gdy pociąg
ruszał z Koluszek i ojciec napomknął o zmianie miejsca starsza pani
powiedziała:
- Jak pan wstawał nastąpił mi pan na nogę. Teraz nie mogę
wstać, bo mnie boli, ty chuliganie - i
na wszelki wypadek przyłożyła mu przez plecy torebką.
Henryk: Opowiadając mi o tym ojciec powiedział:
- Pamiętaj, żebyś nigdy pleców nie nadstawiał i żeby nikt
na twoich plecach nie jechał.
W tym momencie kelner zabiera talerze i czas przejść do
deserów. Grzejąc w dłoni kieliszek z brandy Jacek zapomina o kindersztubie i o tym,
że spotykają się aby rozmawiać o historii rodziny, którą Henryk ma umieścić na
internecie.
Kończą, Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją
stronę.
Jacek w tramwaju: Czy jechałem na czyichś plecach?
Jeżeli, to wtedy, kiedy studiowałem i brałem stypendium – to znaczy na plecach
górnika, czy hutnika. A czy oni jechali na czyichś plecach? A w ogóle to jakoś
cel spotkań z Henrykiem wciąż mi się obsuwa – on nudzi legendami o Nowce Górnej,
a do reszty historii rodziny daleko.
Henryk o Jacku, idąc Marszałkowską: Stać go na wykwintne
knajpy i żeby postawić bezrobotnemu doktorowi nauk rolniczych. Zarobił pan
profesor w tej Ameryce, a teraz przez tę resztę życia może się przeszwendać po
Warszawie i filozofować o rodzaju ludzkim.
Następnym razem pogoda
jest słoneczna, Jacek w kolonialnym kasku i laptopem pod pachą podąża do
restauracji Red Cactus piechotą. Zachmurzonego
Henryka spotyka przed wejściem do restauracji. Wręcza mu laptop. Poprzedniego
dnia Henryk stwierdził, że duża część papierów rodzinnych jest po rosyjsku i teraz
donośnym głosem potępia rozbiory, Targowicę i carycę Katarzynę. Z ogródkowego
stolika dochodzi głos:
- I księcia Janusza Radziwiłła.
Henryk sztywnieje, przelatuje myślami Kmicica, Oleńkę i
Kiejdany i oburzony woła:
- Epoki się panu pomyliły.
- Chodźmy do środka – mówi Jackowi.
Wchodzą, siadają, Henryk znów podejrzliwie rozgląda się
po restauracji:
- Mówię ci, że ktoś za nami chodzi. O ten gość w brązowym
polo szedł za mną.
Przerywa mu kelner:
- Polecam tequilę Jose Cuervo.
Henryk nad otwartym menu bąka coś pod nosem.
Jacek: Co mówisz?
Henryk: Może tylko kawę – albo herbatę. Restauracje są
drogie.
- Trochę późno to zauważyłeś – myśli Jacek – poszło już ponad
dwa tysiące.
Jacek nie wyjaśnia Henrykowi, że rachunki płaci
Hilton-Europe, dla którego Jacek pracuje jako recenzent warszawskich
restauracji.
- Jeszcze mnie stać na dobry obiad – mówi. Henryk przełyka
z ulgą:
- No skoro tak to wezmę sizzling fajitas.
Akceptują polecaną przez kelnera tequilę José Cuervo. Na
początek jednak Jacek forsuje piwo Corona Extra, przy okazji zauważając, że
renoma tequili José Cuervo jest niezasłużona – pomimo wysokiej ceny nie jest
ona produkowana w stu procentach z agawy. Henryk z wahaniem:
- To może coś tańszego.
Kelner z ołówkiem nad bloczkiem wznosi oczy go góry.
Pozostają przy piwie Corona i tequili.
Jacek relacjonuje Henrykowi brutalnie prawdziwą odpowiedź
znajomej starszej pani na pytanie o jej pogląd na starzenie się:
- Jest źle, a będzie jeszcze gorzej.
Henryk:
- Nie każdy tak myśli. Dziadek Edmunda, u którego się z
Edmundem bawiliśmy, był bardzo pogodnym człowiekiem. Kiedyś, prosząc o ostrożne
obchodzenie się, dał nam do oglądania rocznik jakiegoś przedwojennego pisma. Ostatnia strona każdego numeru pisma zawierała
niewielki komiks – ot sześć rysuneczków, pod tytułem Przygody emeryta Wyporka.
Pod spodem komiksu znajdował się podpis Hakkapelliitta, Helsinki. To słowo zaintrygowało
nas. Było inne, najinniejsze ze wszystkich słów. Było słowem ostatecznym. Oczywiście
pobiliśmy się o nie – każdy chciał je mieć. Na wyłączność – tak, żeby drugiemu
nie wolno było je wymawiać. I kiedy już zrujnowaliśmy kilka numerów pisma
wszedł dziadek. Widać było, że zmartwił się stratą, ale usiadł z nami, wyjaśnił,
że Hakkapelliitta jest nazwą fińskiego pisma, z którego komiks jest
przedrukowywany i uśmiechając się doprowadził do zgody. A Edmund po latach
powiedział mi, że właśnie to słowo popchnęło go do studiów słowa – polonistyki.
- A z polonistyki do mafii – nietypowa kariera – zauważa
Jacek.
Zanim skończą Henryk zauważa, że zaniedbują sery:
- Widzę, że nie jesteś zwolennikiem wykwintnej kuchni
francuskiej. Rozumiem, każdy ma swoje przyzwyczajenia.
Jacek zaprzecza, przeprasza za zaniedbanie, przyrzeka, że
następnym razem będzie pamiętał. Wreszcie kończą, Jacek płaci, wychodzą,
każdy idzie w swoją stronę. Jacek wraca Nowym Światem piechotą. Znów myśli, że
jakoś cel spotkań z Henrykiem mu się obsunął – żadnego postępu w historii
rodziny. Czekając na zielone światło na skrzyżowaniu Alei i Nowego Światu
zauważa parę metrów dalej faceta w brązowym polo.
- Gość ma muskuły – myśli.
Planując kolejne
spotkanie postanowili zrezygnować z kuchni narodów świata i zdecydowali się na restaurację
w hotelu Jan Kazimierz. Henryk, czekając na Jacka w lobby hotelu ma drobne
nieporozumienie z portierem, któremu powierzono przepytywanie tych co kręcą się
po lobby bez celu. Zwykle Henryk angażuje się w wybór dań, ale tym razem, zajęty
przeżuwaniem zajścia pozostawia wybór Jackowi. Jacek zamawia barszcz z uszkami
i karpia królewskiego z pieczarkami i sosem chrzanowym, do tego Wyborową. Kiedy
Jacek z poczuciem wyższości zauważa
błędy w angielskim tekście menu, Henryk domaga się wyjaśnień.
- Oni zamiast chrzanu proponują konia - objaśnia Jacek.
- Jak to?
- Patrz, tu powinno być horseradish a jest horse.
Henryk, ucieszony, woła kelnera, stuka palcem w menu:
- Konia w menu mógłbym spodziewać się w Końskich, ale nie
tu w Warszawie. Ile też wasz hotel ma gwiazdek?
Kelner, choć uprzejmy, nie wydaje się Jackowi być
specjalnie poruszonym, a Henryk powoli traci parę. Zawsze oportunista, Jacek
zamawia po jeszcze jednej wódce, co umożliwia odwrót kelnera. Jacek proponuje
toast:
- Za to, żebyś szybko znalazł pracę. Jak długo już
szukasz?
- Prawie pięć lat – odpowiada Henryk – ale ja się nie załamuję. W stanie
wojennym też się nie załamałem – mówi Henryk – a ponieważ milczałem, kiedy
zakładano Solidarność, esbecy uznali to za znak najgłębszej konspiracji.
Dlatego wyrzucili mnie z pracy – to było pierwszy raz. Ale chcę powiedzieć coś innego. Już poprzednio, kiedy
to siedzieliśmy w Helladzie, chciałem ci to doradzić, ale przerwał nam kelner.
Powinieneś kupić dom w Stanach. Bardzo tam potaniały. Dom na Alasce – egzotyka,
białe niedźwiedzie. Chociaż chyba lepiej na Florydzie – tam palmy, plaże,
piękne samochody. A moim wstrętem do Stanów się nie przejmuj – ty tam tyle lat
siedziałeś, że dasz sobie radę.
Henryk przerywa
i patrzy w przestrzeń za Jackiem. Znikąd pojawiają się przy stoliku dwaj
barczyści panowie. Jeden z nich to facet w brązowym polo.
- Który z was, kurwa, chce być właścicielem?
Jacek zaczyna coś mówić, niespodziewanie czuje nacisk na
głowę i jego nos zanurza się w sos chrzanowy. Efekt jest duszący. Nie może
mówić, pozostaje mu tylko machać rękami i próbować odetchnąć. Henryk sięga pod
stół po swój plecaczek, co powoduje
pojawienie się w ręku marynarkowego niewielkiego pistoletu. Jacek, uwolniony od
nacisku, do siebie:
- Na filmach gangsterzy mają większe.
Reflektuje się, że to oczywiste, bo przecież na filmie trzeba
coś pokazać. W międzyczasie plecaczek zmienił właściciela, Henryk patrzy
bezradnie jak ten drugi przeszukuje plecaczek.
- Powiedzcie Bulkowi, żeby więcej nie szukał. I tak gówno
znajdzie.
Plecaczek Henryka ląduje na stole, przewracając
szklaneczki z Wyborową. Tamci odchodzą. Kelner stojący przy bufecie znika na
zapleczu i pojawia się po chwili z kierownikiem.
Jacek wycierając twarz, bulgocze przez szczypiący nos:
- Więcej serwetek i dwie, nie cztery duże wódki.
Do kierownika:
- Kogo pan tu wpuszcza. Kto oni są?
Kelner: To chłopcy Tłustego. Z Wołomina.
Henryk milczy, sprawdzając swój plecaczek.
Jacek: A kto to jest Bulek?
Kelner stawiając na stoliku kieliszki, wzrusza ramionami.