© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)
1. Opowiadam od początku. Z Markiem poznaliśmy się na studiach, nie była to
przyjaźń, ot zwykłe koleżeństwo, a kilka lat po studiach nasze drogi rozeszły
się – ja pozostałem na uczelni, a on przekwalifikował się na dziennikarza
naukowego.
Teraz, prawie ćwierć wieku później przysiedliśmy przy stoliku w kawiarnianym
ogródku, niewiele więcej niż dziesięć metrów od przystanku autobusowego na rogu
ulic Nowy Świat i Foksal. Miałem opowiedzieć o swoich losach - Markowi wydawało
się, że może wyjdzie z tego jakiś reportaż. Na blacie naszego stolika leżał
wykonany z brązu medal. Napis „Joseph Louis Lagrange” na obrzeżu medalu okalał
popiersie mężczyzny z wyróżniającym się wydatnym nosem.
- Jeśli ktokolwiek zasłużył na ten medal[1], to
właśnie ja – powiedziałem.
- Ejże, nie przesadzasz?
- Nie patrz na to tylko z wąskiej perspektywy odkryć
naukowych dokonanych przez geniuszy, przez wielkich ludzi. Przyjmij do
wiadomości, że nikt inny nie wpłynął na moje życie bardziej niż Joseph Louis
Lagrange. A ten medal jest dla mnie tylko potwierdzeniem…
Przerwałem bo Marek sprawdzał swoją aparaturę:
–Zawsze nagrywam na
dwóch kanałach – na komórce i na archaicznym, ale spisującym się dobrze, dziennikarskim minimagnetofonie – powiedział
– jest w porządku. Nagrywa się. No to mów.
- Najlepiej zaczynać zawsze od początku – powiedziałem - a to
wszystko co mi się zdarzyło, zaczęło się właśnie tutaj, na Nowym Świecie
niedługo po wprowadzeniu przez generała stanu wojennego. Stałem wtedy na
tym przystanku – jechałem wtedy do Pałacu Staszica na seminarium o formalizmie
Lagrange’a…
- Aha. Lagrange’a – Marek chrząknął znacząco.
- A po seminarium miałem zająć się czarną księgą docenta K. –
przełknąłem łyk kawy, odstawiłem na stolik filiżankę i ciągnąłem dalej - autobusu
116 długo nie było, przystanek był zatłoczony, a poranny deszcz pozostawił na
nierównym chodniku brudnawe kałuże. Gapiłem się na południe, na wyłaniający się
zza skrzyżowania Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi zarys budynku Komitetu
Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i zastanawiałem się czy tego
kolejnego dnia stanu wojennego pojawił się już przy swoim biurku towarzysz generał
Jaruzelski i czy spędzi kolejny dzień pracując nad podniesieniem stopy życiowej
naszego narodu, bo na przykład moja stopa – stopa doktoranta - bardzo takiego
podniesienia potrzebowała.
- Takich opowieści wysłuchałem setki – zauważył Marek –
Jaruzelski ze swoją przodująca rolą partii przewija się wszędzie. Nawiasem
mówiąc koncept przodującej roli znów stał się u nas modny. Ale mów dalej.
- Nie zastanawiałem się zbyt długo – kontynuowałem - bo po
chwili na przystanku zatrzymał się autobus 116. Jedna z tych ładnych dziewczyn,
które jeżdżą tą linią na uniwersytet, wysiadając z autobusu i omijając kałużę
wpadła wprost na mnie; papierowa torba, którą trzymała w ręku pękła i wypadło z niej ze trzydzieści numerów
Tygodnika Mazowsze. Nie wsiadłem do tego autobusu, resztę dnia spędziliśmy z Basią
kolportując Tygodnik. Przemieszczaliśmy się od adresu do adresu, ja w każdym
tramwaju czy autobusie wypatrywałem tajniaków, a za kolejnym ulicznym rogiem
spodziewałem się milicjantów. A w tydzień po spotkaniu Basi zaliczyłem pierwsze
zatrzymanie: czterdzieści osiem godzin w pałacu Mostowskich.
- To wtedy jakiś
tajniak-intelektualista zacytował ci ten siedemnastowieczny tekst? – Zapytał Marek.
- Tak. Tekst pamiętam
do dzisiaj. Powiedział: „Nigdy umysłu pańskiego złą wiadomością nie zasmucać, bo dobremu
słudze przede wszystkim winno być miłe pańskie zdrowie. A wreszcie i cóż
pomoże?”. A po chwili dodał: „Państwa nie zasmucaj. A nie, to państwo
zamknie cię, kto wie może na kilka lat”.
2. O docencie K. i więcej o formalizmie Lagrange’a. Do
przystanku podjeżdżał kolejny autobus
116.
-
A w trzy dni po zwolnieniu z pałacu Mostowskich znów umysł pański złą
wiadomością zasmuciłem – powiedziałem.
- I znów cię
zamknęli?
- Nie, to nie to. Poszło
o pański umysł docenta K. mojego promotora a zarazem człowieka o silnych
stanach emocjonalnych. Zasmuciłem go, a może lepiej powiedzieć zirytowałem go niewinną
uwagą o jego czarnej księdze – czarnej, bo maszynopis przyszłej książki
obłożony był eleganckimi, pochodzącymi z zachodu, czarnymi okładkami. Książkę
miał ocenić wielki autorytet naukowy, dyrektor naszego Instytutu. Zasugerowałem
wyrzucenie jednego z jej rozdziałów, według mnie zupełnie niepotrzebnego. Docent K. spojrzał na mnie i powiedział,
że coś za chętny jestem do wyrzucania i że jakby mi pozwolić, to bym bez
ceregieli wyrzucił Einsteinowi masę m ze wzoru E = mc2.
- Oczekuję, że
docent K. postanowił cię usadzić – powiedział ze zrozumieniem Marek.
- Tak właśnie
postąpił: „Właśnie opuścił pan seminarium o formalizmie Lagrange’a. W
sąsiedniej sali są cztery tablice i jest spory zasób kredy. Proszę wyprowadzić równania
Lagrange’a drugiego rodzaju. Ma pan na to półtorej godziny.”
Marek spojrzał na
mnie pytająco.
- Równania wyprowadziłem. Zrobiłem to na tyle
elegancko, że docent K. mnie pochwalił i postawił innym za wzór. Ale nie miałem
wtedy poczucia, że poznając Basię i wyprowadzając te równania…
- Lagrange’a –
wtrącił Marek.
- … nadaję mojemu
życiu całkowicie nowy kierunek. Zaraz potem czarna księga została
wydrukowana, miała w środowisku naukowym powodzenie, docent został zaproszony
na wykłady do Stanów. Już do kraju nie wrócił, a po paru latach został
dziekanem na jednym z amerykańskich uniwersytetów. A tu u nas generał padł,
zaczęły się przemiany, a ja z nędzy komunistycznej popadłem w nędzę koniecznych
przemian ustrojowych.
- To wtedy spotkałem ciebie pod szczęką pod Pałacem Kultury.
Sprzedawałeś wietnamskie chusty i szale.
- Robiłem za pomocnika pana Janka. Otwierałem szczękę,
rozkładałem towar i przygotowywałem kawę dla pana Janka, żeby była gotowa jak
już przyjdzie. Pan Janek gniewał się, kiedy koło naszej szczęki nie było
obmiecione.
- Obmiatanie nikogo nie hańbi – zauważył Marek.
- To prawda, ale jak ktoś się przy obmiataniu głęboko
zamyśli, na przykład rozważając punkty Lagrange’a albo konsekwencje splątania
kwantowego, to może to obmiatanie wypaść całkiem niedbale. Jak się jest w nędzy,
to o takich rzeczach lepiej nie myśleć.
Opowiadałem dalej:
- Tymczasem tam w
Ameryce docentowi K., który awansował
i był już dziekanem, zabrakło profesorów – z tych co byli, kilku albo przeszło
na emeryturę, albo poszli do przemysłu.
- Rdzenni
Amerykanie wolą robić biznes niż zajmować się nauką. Posada profesora nie jest
atrakcyjna, dlatego od robienia nauki są imigranci. Czytałem o tym – wtrącił Marek.
- Docent K.
postanowił spróbować z uczonymi z Polski – ale tylko z tymi, o których wiedział
coś dobrego. Nie chciał za bardzo ryzykować.
- A o tobie
wiedział. Dzięki równaniom Lagrange’a. Więc pakowałeś się do Stanów – a co na
to pan Janek?
- Pan Janek był OK.
Postawił „fifth”- butelkę amerykańskiej whisky i zaopatrzył mnie w adres kuzyna
na nowojorskim Green Point: „Jakby co, to tylko do niego – wiesz, tam nie
każdemu można ufać, ale jemu musisz”. Paszport dostałem łatwo, bo już było po okrągłym
stole.
3. Poprawiłem
się na ogrodowym krzesełku. Jestem w Stanach, uczę, prowadzę badania, stabilizuję się - studentów
mam złych, średnich i dobrych, należy to do codziennego doświadczenia
profesora, wiemy przecież że rozkładem zdolności rządzi…
- Krzywa Gaussa –
powiedział Marek – wiemy, wiemy.
- Ten rozkład obowiązuje prawie wszędzie, tak jak pech
zdarza się nie wszędzie, ale prawie wszędzie. Kiedy prowadzę seminarium doktoranckie zatytułowane „formalizm Lagrange’a”….
- Lagrange’a.
Kolejny raz – znacząco powiedział Marek.
- … jednym z moich gorszych studentów jest niejaki Pierre,
a jego pełne nazwisko to Pierre Lagrange. Pierre nigdy o słynnym Lagrange’u nie
słyszał. Ale… Ale na drzwiach mojego biura wisi zawiadomienie o seminarium z
wybitym tłustym drukiem nazwiskiem Lagrange. Pierre przypadkiem trafia na to
zawiadomienie, następne kilka dni spędza guglując i staje się coraz bardziej
pewien, że jest potomkiem sławnego matematyka. Obwieszcza to na Facebooku i
Twitterze. Przekonany, że doc Tom, bo tak mnie studenci zwali, powie mu o
Lagrange’u coś więcej, wpada podczas office hours do mojego biura. Żeby się go
pozbyć wręczam mu poniewierającą się w moim biurze broszurkę o metryzacji; jest
tam sporo o Lagrange’u, bo to on w czasie rewolucji francuskiej szefował
komisji, która obdarowała nas metrem i kilogramem.
Zauważyłem, że Marek
niecierpliwi się, bawił się pustą filiżanką po kawie. Pomyślałem, że w
reportażu Marek całej mojej relacji nie zmieści.
Trudno, to jego problem, niech słucha.
4. O tym czym jest fifth.
- Teraz musimy trochę
zboczyć w stronę alkoholi, w stronę whisky – powiedziałem - to co w Polsce jest
zwyczajowym pół litra, w Ameryce nazywa się
„fifth” – standardowa butelka whisky.
- To ta fifth,
którą postawił pan Janek?
- Tak. „Fifth”, bo
tak się mówi, choć właściwie to „one fifth”, znaczy jedna piąta, i przez długie
lata fifth zawierała objętość jednej piątej amerykańskiego galona. Ale czterdzieści lat temu fifth została w Ameryce zmetryzowana – zamiast siedmiuset
pięćdziesięciu siedmiu mililitrów, bo tyle ma jedna piąta galona,
rozporządzeniem federalnym zmniejszono jej objętość do siedmiuset
pięćdziesięciu mililitrów – trzech czwartych litra. Odtąd whisky rozlewa się do
takich butelek.
Wypiłem łyk kawy i ciągnąłem dalej:
- Pewnego wieczoru rozlewając przyjaciołom whisky Pierre
opowiada czego dowiedział się od doktora Toma o swoim przodku i o metryzacji. I
wtedy ma znakomity pomysł: Podnosi do góry butelkę whisky – tę fifth - i mówi,
że odtąd będzie ją nazywał „doc Tom’s special”.
– Chyba po polsku
najlepiej byłoby to oddać jako „specjał doktora Toma” – wtrąca Marek -chyba nie
uda mi się zmieścić tego w reportażu. Szkoda, bo „specjał” brzmi dobrze.
Zastanawiam się chwilę i mówię:
- Znaczeniowo chyba lepiej byłoby powiedzieć „miarka doktora
Toma”. Tak czy inaczej nazwa przyjmuje się na uczelni, studenci ją lubią, o
specjale wzmiankuje lokalna gazeta. Ale kiedy siedzę w biurze dziekana L. (docent
K. już wyfrunął do lepszego uniwersytetu) słyszę: „Dlaczego zachęcasz do picia
alkoholu? Rodzice naszych studentów się niepokoją. Wycofał się największy
darczyńca naszego Uniwersytetu”. Tłumaczę dziekanowi nieporozumienie z żywym i
zmarłym Lagrange’m. Kiedy zauważam, że nie powinniśmy mówić o pieniądzach, bo
misją uniwersytetu jest nauka, dziekan L. spogląda na mnie jak na idiotę i
pyta:
- A skąd ci coś takiego przyszło do głowy?
W tym momencie już wiem, że mój czas na tym uniwersytecie skończył
się. Miesiąc później w trakcie potwornej awantury z dziekanem L. dowiaduję się,
że rodzice Pierre Lagrange’a, zarzucając uniwersytetowi rozpijanie studentów
rozważają pozew do sądu, że na mój etat zabrakło pieniędzy i że to koniec mojej
pracy na tej uczelni.
- Czy Joseph Louis Lagrange
też był tak zapalczywy jak ty? – Pyta Marek.
- Nie, Lagrange był cierpiącym melancholikiem. Trochę tego usposobienia
przeszło w tym czasie na mnie, bo przez dłuższy czas nie udawało mi się znaleźć
pracy. A kiedy w końcu znalazłem, to bardzo daleko - na Nowej Gwinei, w egzotycznym
państwie Papua Nowa Gwinea. Pierwsze zdanie pełnego uczuć listu, jaki wysłałem
do Warszawy, do Basi brzmiało: „Spotkajmy się na Nowej Gwinei”.
– W tydzień po przylocie na Nową Gwineę, kiedy szedłem centralną ulicą
miasta Port Moresby zastąpił mi drogę czarniawy człowiek z twarzą pomalowaną na
żółto i czerwono. Na głowie niósł coś w rodzaju kapelusza udekorowanego piórami
i kolorowymi trawami, poza tym był prawie nagi - jedynym elementem czegoś, co
było ubraniem, był duży, rurowaty, spiczasty na końcu futerał okrywający
penisa. Jednak tym co przyciągnęło moją uwagę nie był ani niewidoczny penis,
ani fantazyjny futerał, lecz trzymana przez nagusa dwumetrowa dzida. W
terminologii kapitana Drozda ze Studium Wojskowego byłaby to dzida bojowa.
- Odczułeś zrozumiały niepokój – podpowiedział Marek.
- Tak. Dzida wyglądała groźnie. Nagus powiedział coś czego nie zrozumiałem,
uderzył dzidą w chodnik między moimi stopami i odszedł. Uświadomiłem sobie, że
biali nie są na Nowej Gwinei powszechnie lubiani.
– Penisa w futerale, dzidę i poglądy Papuasów w reportażu pominiemy.
Tak samo jak nie wspomnimy o poglądach tych naszych białych, krzyczących na
ulicach: „Je..ć czarnuchów”. Skoncentrujmy się na Lagrange’u - powiedział Marek.
-
Przyjeżdżając na Nową Gwineę byłem bliski bankructwa, więc pierwszą rzeczą były
pieniądze. Dopiero po roku poczułem się
pewniej i zająłem się…
-
Lagrange’m – dopowiedział Marek.
-
Tak. Od dawna ciekawiły mnie punkty Lagrange’a[2] – miejsca
w układzie ziemia-słońce gdzie równoważą
się siły grawitacji i bezwładności oddziaływujące na znajdujący
się tam obiekt. Napisałem na ten temat niewielką książeczkę.
-
I to za nią dostałeś medal? Nie mogła być taka niewielka, musiała być ważna,
skoro warta była aż medalu.
Uśmiechnąłem
się:
-
Medal dostałem dzięki protekcji Lagrange’a. Sam mi to powiedział, kiedy
przyśnił mi się w przeddzień posiedzenia Komitetu Nagród Akademii Lincei. Poznałem
go po tym jego długim nosie.
-
Bredzisz. A na serio? Bez żartów?
-
Przypomnij sobie co powiedział mi dziekan L. kiedy wyrzucał mnie z pracy. Poszło
o pieniądze, te którymi napędza się nauka. Tym razem poszło o pieniądze przeznaczone
na kolonizację Marsa. W przypadku
kolonizacji bezpośrednia łączność Marsa z ziemią może zostać zablokowana
na około 2 tygodnie w ciągu każdego tak zwanego okresu synodycznego. Satelita
komunikacyjny znajdujący się w jednym z dwóch punktów Lagrange’a – tych które
ja badałem - może służyć jako pośrednik – przekaźnik w takiej sytuacji. O
kontrakt na takie satelity zabiegał jeden z międzynarodowych koncernów - oczywiście zabiegał o pieniądze państwowe – ze Stanów, Unii,
Japonii. A jaki dla takiego kontraktu może być lepszy PR niż udekorowanie medalem
samotnego naukowca w egzotycznym i, jak to się określa - rozwijającym się państwie.
Jest to czyn bardzo humanitarny, a jeśli się jeszcze dyskretnie wspomni, że niedawno,
tylko kilkadziesiąt lat temu panowało tam ludożerstwo, to jakiż, ach jakiż jest
to kolosalny postęp dla całej ludzkości! Nic tylko paluszki lizać, bo pieniążki
będą płynąć, oj będą!
[1]Matematyk i astronom Joseph Louis Lagrange (1736 –
1813) jest twórcą mechaniki analitycznej, autor szeregu ważnych rezultatów w
dziedzinach analizy matematycznej i teorii liczb.
KONIEC
Za tydzień dwudziesty pierwszy (sorry, miał być w tym tygodniu, ale zaszła zmiana) odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.
Sympatycy Komitetu Obrony Demokracji w sobotę 21 stycznia 2017 (grupa na facebooku) mieli 66917 członków.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostepnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.
Za tydzień dwudziesty pierwszy (sorry, miał być w tym tygodniu, ale zaszła zmiana) odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.
Sympatycy Komitetu Obrony Demokracji w sobotę 21 stycznia 2017 (grupa na facebooku) mieli 66917 członków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz