©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com) i Jacek Kijkowski
Kilkadziesiąt lat temu (nie martw się czytelniku, za
nie długo wrócimy do współczesności) kiedy podchodziliśmy do kanału Tałckiego,
a ja na mapie, której używaliśmy podczas mazurskiego rejsu, odnalazłem leżące
nad jeziorem Ryńskim miasteczko Ryn i powiedziałem, że jest tam zamek
krzyżackich komturów, Jurek zauważył, że poza zamkiem, w Rynie i w okolicach
jest sporo ośrodków wczasowych, więc na pewno będzie gdzieś tam jakiś wieczorek
taneczny i da się popatrzeć na dziewczyny. Mirek nie powiedział nic, ale wykonując
zwrot przez sztag zmienił kurs naszego jachtu typu folkboat, zostawiliśmy kanał
Tałcki za rufą i przyjemnym półwiatrem pognaliśmy w stronę Rynu.
Nie dowiem się nigdy i nie dociekam, jaki to kaprys
opatrzności sprawił, że w lata mojej młodości wplótł się czas panowania Edwarda
Gierka, kiedy to i dla mnie i dla większości Polaków stało się oczywiste, że
zanim powstanie druga Polska, to ta pierwsza doszczętnie zgnije i że zatykanie
nosa po to, aby uchronić się od wciąż narastającego i powszechnie obecnego smrodu
zgnilizny nie wiele pomoże (zwolennicy dobrej zmiany i czwartej
rzeczypospolitej powinni zdać sobie sprawę, że nawyk numerowania naszego kraju
może po raz kolejny okazać się zgubny).
Położony na obrzeżu Rynu ośrodek wczasowy Kormoran
nie był, jak idzie o fetor, wyjątkiem, a żeby się o tym przekonać wystarczyła
jedna wizyta w centralnej toalecie ośrodka – chętnie wysłałbym tam na praktykę mojego,
pozbawionego wielu ludzkich cech, ciotecznego brata studiującego kierunek inżynierii
sanitarnej. Szczęśliwie smród nie dochodził do innych części rozległego ośrodka,
tam sytuacja była całkowicie zadowalająca - było jezioro z portem jachtowym, okolona
dorodnymi sosnami polana, bufet w stołówce i ostatnie przeboje epoki wydobywające
się ze stojącego na stołówkowym podium, obok portretu Edwarda Gierka, wzmacniacza
„Meluzyna”.
Kiedy wschodzące złociście słońce spoglądało
dobrotliwie na wciąż trwający wieczorek zapoznawczy, ja, przysłuchując się
dźwiękom tanga „Jalousie”, patrzałem w głębokie, czarne oczy Marysi, najpiękniejszej
dziewczyny jaką w życiu zdarzyło mi się zobaczyć.
- To jest agent zachodnioniemiecki. Żeruje na polskich dziewczynach –
powiedział wskazując na mnie palcem kulturalno-oświatowy ośrodka. Przyjrzałem
mu się – rzuciła mi się w oczy duża, brązowa plama na czole nad prawym okiem.
Kulturalno-oświatowy zachwiał się, wypuścił trzymany w drugiej ręce
kieliszek, oparł się dłonią o oświetloną słonecznymi promieniami sosnę i dodał:
- Proszę o okazanie dowodu osobistego. Natychmiast.
Marysia przytuliła się do mnie i powiedziała płaczliwym tonem:
- Ale ja kocham tego mojego agenta. Ja zrobię tak, żeby on
się do wszystkiego przyznał.
Tango skończyło się i chwilę potem usłyszeliśmy rzewną skargę opuszczonej
przez kochanka Sławy Przybylskiej: „Do mych ust nie przytulę cię znów”.
- To mówi do pana przeznaczenie – powiedziałem kulturalno-oświatowemu –
nigdy, ale to nigdy nie przytuli się pan do ust mojej Marysi.
Z ustami tuż przy moich ustach Marysia kiwała potakująco głową.
- Kurwa – powiedział do mnie kulturalno-oświatowy – ja ciebie dopadnę. Dowiem
się o tobie wszystkiego – wiem, gdzie wynająłeś tego folkboata.
Już tylko milimetry dzieliły moje usta od warg Marysi. Przechodząca obok nas
bufetowa ze stołówki powiedziała szeptem:
- Chciał ją poderwać, nic dziwnego, że teraz pana nienawidzi. Ten Grygał to
szuja, chwali się, że ma brata w Służbie Bezpieczeństwa.
- A teraz, o widzi pan – wziął się i rozpłakał - dodała.
Rzeczywiście w melodię „Już nigdy” wplatały się pochlipywania
kulturalno-oświatowego. Musiałem wybrać – czy mam skarcić kulturalno-oświatowego,
czy pozostać przy ustach Marysi.
- Marysiu – powiedziałem – ja też cię kocham. Od trzech godzin. Podzielisz
ze mną dolę żeglarza. Popłyniemy naszym jachtem pod pełnymi żaglami.
- A jak są dwa żagle, to jak się nazywa ten większy? – zapytała Marysia.
Pozostawiając za sobą szloch kulturalno-oświatowego szliśmy przytuleni w
stronę przystani, a kiedy mijaliśmy tylne drzwi stołówki dźwięk przestawianych butelek,
szklanek i kieliszków ułożył się nam w melodię żeglarskiej szanty „Pod żaglami
Zawiszy”. Za nami szli Jurek i Mirek – nieśli plecak i przypominającą worek
żeglarski torbę z rzeczami Marysi.
- Zabezpieczeniem przed ześlizgnięciem się wszechświata w chaos i
nieciągłość, jest jego ziarnistość – powiedział Mirek. Mirek studiował
filozofię i potrafił w różnych dziwnych okolicznościach myśleć i mówić o
różnych dziwnych rzeczach; staraliśmy się mu to wybaczać, choć zdarzyło się Jurkowi
– weterynarzowi z zawodu - zaproponować Mirkowi pastylkę odrobaczającą mózg.
- Mówisz, że to ziarnistość jest warunkiem koniecznym istnienia
wszechświata w znanej nam formie? Profesor Wolszczan niedawno zaprzeczył właśnie
takiemu twierdzeniu – powiedziała Marysia.
- A skąd akurat ty o tym wiesz? – zapytał Mirek.
- Wiem, bo studiowałam astronomię.
- Marysiu, miłość będzie naszym
wszechświatem. Na miliardy lat. Przysięgam na wszystkie mgławice, a szczególnie
na mgławicę Kasjopei – zadeklarowałem.
Mojej przysięgi dopełniałem i dopełniam przez dziesiątki liczonych ludzkim
życiem lat.
Szybciej jednak, bo zanim minęła choć jedna z tych dziesiątek, już w pół
roku po żeglarskiej wizycie w Rynie, okazało się, że kulturalno-oświatowy nas
odnalazł.
Rewizja, typu Gierek, a nie Stalin, mimo że
łagodna, była jednak uciążliwa przez swoją drobiazgowość i tajemniczość. Było
ich dwóch. Przypomniałem im o prawach obywatela zawartych w czterech koszykach
Konferencji Helsińskiej[1].
- Na koszyki nie zwracamy jakiejś szczególnej
uwagi. A dużo tu tej angielszczyzny – powiedział z niezadowoleniem wyższy z
nich.
- Dużo map. Za dużo – powiedział ten drugi – i
mamy tu paryską Kulturę. I Biuletyn Informacyjny. Wroga propaganda.
- A właśnie – wtrącił się ten wyższy – a znajomi
też nie są w porządku – na przykład ten weterynarz zakłada jakieś zrzeszenia,
gada rzeczy niewłaściwe.
Pogrozili,
zabrali Kulturę i Biuletyn a zostawili protokół rewizji – wspomniałem poprzednio,
że rewizja była typu Gierka.
- Popatrz na ten podpis – oglądając protokół powiedziała
Marysia – Grygał. Podporucznik. To był ten wyższy.
Po chwili zastanowienia powiedziałem:
- Nietypowe nazwisko. To musi być ten brat
kulturalno-oświatowego, o którym mówiła bufetowa. To stąd te pogróżki. Spróbuję
sprawdzić.
Oczywiście nie sprawdziłem, miałem do roboty co
innego. Tyle że zadzwoniłem do Jurka, żeby mu powiedzieć, że SB mu się
przygląda. Na wszelki wypadek powiedziałem też Mirkowi, który przyjął tę
wiadomość ze spokojem filozofa.
Okazało się, że Służba Bezpieczeństwa miała za
dużo roboty z Komitetem Obrony Robotników, żeby na serio zająć się
uprzykrzaniem życia Marysi, mnie, Jurkowi i Mirkowi.
Jakoś pod koniec następnego roku Jurek zniknął z naszego
życia – rzuciło nas – Marysię i mnie na sporo lat w obce strony. Zdążyliśmy wrócić
na wielkie święto – na dzień, w którym na Placu Zamkowym świętowało się
wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. Świętowaliśmy razem z Mirkiem i Jurkiem
– Jurek przyleciał z Gdyni, gdzie remontował się jego jacht.
- Słyszałem, że byłeś w Afryce – powiedziałem.
- Tak, ładne parę lat, ale to już stare dzieje –
już od dawna jestem żeglarzem na pełnym etacie, mam pełnomorski jacht, żegluję
po wszystkich oceanach.
- Ocean stymuluje umysł do patrzenia na świat z perspektywy holistycznej, pozwala
widzieć więcej. Bez tego ludzie patrzą fragmentarycznie, a co jest ważne, wnioski
z patrzenia fragmentarycznego i holistycznego są różne - wtrącił Mirek.
Jurek spojrzał znacząco na mnie. Kiwnąłem potakująco
głową – tak, Mirek był właśnie taki.
Tego dnia do późna w nocy rozmawialiśmy o polityce
i o życiu.
- To wyjątkowy dzień. Rzadko się przecież zdarza,
żeby jakikolwiek rząd co rządzi zrobił coś mądrego – mówił Jurek – uśredniona
trafność decyzji rządów państw świata nie jest wyższa niż dwadzieścia procent. Zresztą
mogę się z tobą założyć, że wcześniej czy później znajdą się zbydlęceni politycy,
którzy ten dzień nazwą dniem zdrady narodu polskiego. A zdradę będą mieli na
ustach każdego dnia tygodnia – od poniedziałku do niedzieli.
Nie bardzo chciało mi się w coś takiego uwierzyć.
- Dwadzieścia procent. Tak mało? – zapytałem.
- Mało, bo przecież w każdym rządzie znajduje się
kilku matołków, kilku złodziei, kilkunastu psychopatów, a każdy z ministrów
charakteryzuje się nie dłuższą niż pięciosekundową koncentracją myśli. Dodaj do
tego kompleks wyższości. No i masz wynik – wojny, konflikty, korupcja. Uwzględnij
wszystkie odmiany głupoty – Jurek zastanawiał się - choć mnie samemu ignorancja
akurat pomogła.
Tu Jurek opowiedział nam w jaki sposób znalazł się
na czarnym kontynencie.
W basenie Konga w jednej z wiosek odkryto ognisko
przenoszonego przez małpy śmiertelnego wirusa Eboli i miejscowemu rządowi
wypadało na to w jakiś sposób zareagować. Wysoki urzędnik, któremu powierzono
sprawę zdecydował, że skoro choroba jest przenoszona przez małpy, to trzeba
wynająć weterynarza – w dyspozycji rządu były niewykorzystane pieniądze z
Międzynarodowej Organizacji Zdrowia, a po niedawnym skandalu wśród elity narodu,
nikomu w rządzie nie udało się znaleźć sposobu, żeby te fundusze ukraść, czyli
przekierować na jakieś prywatne konta. Na wszelki wypadek, poza zatrudnieniem
Jurka, urzędnik zakupił jeszcze dziesięć nowoczesnych mikroskopów elektronowych,
które w ekspresowym tempie sprowadzono samolotami. Po ustawieniu ich w budynku
wyewakuowanej szkoły nałożono na Jurka obowiązek demonstrowania dygnitarzom
charakterystycznych pętelek wirusa.
- Po demonstracji wirusa odpowiadałem na pytania, wyjaśniając,
że nie istnieje lekarstwo przeciw Eboli – mówił Jurek – któregoś razu jeden z dygnitarzy
zapytał, czy wobec tego nie należałoby kupić więcej mikroskopów. Powiedziałem, że
z mikroskopami, czy bez, ja na pewno lekarstwa na Ebolę nie odkryję.
W międzyczasie epidemia rozszerzyła się na kolejne
wioski i szczęśliwie dla Jurka budynek i prawie wszystkie mikroskopy przejęła
kierowana przez epidemiologów misja Światowej Organizacji Zdrowia. Prawie
wszystkie, bo jeden z nich został przydzielony miejscowemu uniwersytetowi,
gdzie też jako wykładowca podjął pracę Jurek. Po paru latach opublikował
niewielką książeczkę zatytułowaną „Problemy zdrowotne wybranych zwierząt basenu
Konga” przyjętą z dużym uznaniem przez badaczy Uniwersytetu w islandzkim
Reykjaviku, niestety przez resztę świata niedocenioną i szybko zapomnianą.
Kupiony jacht Jurek nazwał Kivu, od nazwy kongijskiego
jeziora, koło którego zamieszkiwał w Afryce. Pływał jachtem wszędzie – był pod
kołem podbiegunowym, zwiedził najdalej na północ położoną destylarnię whisky na
wyspach Orkney, był w cieśninie Magellana, okrążył świat, był na wyspie
Reunion, Tahiti i na wyspie Wielkanocnej. Często zawijał do gdyńskiego basenu
jachtowego – zawsze go tu ciągnęło, a poza tym tu przeprowadzał niezbędne
remonty.
W Gdyni Kivu zyskał swój chwalebny udział w
polityce, bo zdążył jeszcze posłużyć w stanie wojennym jako miejsce spotkań i
schronienie konspiratorów Solidarności.
- Jest taka Fundacja, która szkoli młodych
żeglarzy. Kiedy już nie będę pływał – powiedział mi Jurek – przekażę jej jacht.
A tu – popatrzcie – Jurek wyciągnął fotografię wykonanej z brązu plakietki – to
jest lista obecnych i przyszłych prezydentów, premierów i ministrów, którzy tu
się ukrywali. Chcę ten fakt ocalić od zapomnienia – plakietkę umieściłem w
mesie jachtu.
- Podobno zdarzało się, że tę swoją konspirację
robili niezbyt trzeźwi. A kto wyrzucał po nich butelki? – zapytałem.
- Bywało, że ja.
- Zdarzało się – potwierdził Mirek – mamy w
Instytucie Pamięci dużo wspomnień z tego okresu – pełno tam różnych anegdotek.
Mirek wiedział co mówi, bo pracował obecnie w
Instytucie Pamięci Narodowej; ja podobnie jak autorzy relacji o których wspomniał,
uważałem, że walcząc o kraj łatwo jest zapomnieć o butelkach i że nie jest to
zachowanie naganne.
- Good for them – powiedziałem podnosząc w górę
kieliszek z Wyborową.
Choroba dopadła Jurka nagle. Jeszcze dwa tygodnie przed
pierwszą utratą przytomności Jurek startując z brazylijskiego Itaguai rzucił kotwicę
w południowo afrykańskim Durbanie jako zwycięzca atlantyckich regat samotnych
żeglarzy.
Opinie lekarzy różniły się. Jedni wskazywali na
Brazylię, drudzy na Afrykę, kłócili się o okres inkubacji. I jedni i drudzy
zgadzali się twierdząc, że czy to w Afryce czy w Brazylii na to, aby zarazić
Jurka dengą – w niektórych przypadkach najbardziej jadowitą odmianą malarii -
wystarcza jedno, jedyne ukąszenie komara.
- Zakrywanie ramion i kolan z łydkami jest na
terenach malarycznych obowiązkowe – twierdzili. Niestety Jurek lubił czuć na
ciele podmuchy tropikalnego wiatru; wiatru, na skrzydłach którego nadleciała
śmierć.
- Czerniaków. Tutaj zacząłem żeglować –
powiedziałem patrząc przez oszkloną witrynę kawiarni na wiadukt Trasy
Łazienkowskiej. Przesunąłem wzrok na siedzącego ze mną przy kawiarnianym
stoliku a wyglądającego jak kopia Cezarego Pazury, wiceprezesa Fundacji i
dodałem:
- Ale po co ja zawracam panu głowę Czerniakowem.
Czterdziestolatek odchrząknął i powiedział
przerywając prawie po każdym słowie:
- Ja też. Żagle. Saska. Kępa.
Zaskoczony niecodzienną dykcją czterdziestolatka
zamarłem z otwartymi ustami. Kiedy zastanawiałem się czy tak właśnie mówi
Cezary Pazura, wiceprezes uzupełnił:
- Jachtklub.
A więc obaj byliśmy żeglarzami.
- Witam więc kolegę spod białego żagla –
powiedziałem – wierzę, że niedługo jacht Kivu służył będzie jako szkoła
charakteru dla młodych entuzjastów żeglarstwa. Przekazuję panu akt darowizny i
mam nadzieję, że na tym formalności się kończą.
- Przekażę. Panu. Prezesowi. Grygałowi –
powiedział wiceprezes.
- Mówi pan o prezesie. Czy pan prezes ma dużą,
brązową plamę nad prawym okiem?
- Tak.
- To on - pomyślałem - kiedyś kulturalno-oświatowy,
teraz prezes. Ciekawe, czy są jeszcze w Polsce kulturalno-oświatowi? Chyba nie
ma, po latach, nie, po dziesiątkach lat przemian.
Jest w Stanach Zjednoczonych zwyczaj patrzenia na
świat oczyma pełnymi miłosierdzia. Chodzi mi oczywiście o amerykańskie pojęcie
„born again[2]”, kiedy
jakiś taki powiedzmy zabójca czy morderca wychodzi z mamra, mówi, że jest
zupełnie odmieniony, bo przeszedł „spiritual rebirth” i odnalazł Chrystusa.
Z tym jednak bywa różnie, bo dla niektórych taka przemiana
staje się znakomitym sposobem zarabiania pieniędzy – jeździ taki po szkołach,
opowiada jak ciężko jest w więzieniu i że pan Jezus mu pomagał i podtrzymywał go
na duchu, a teraz on przestrzega i wzywa słuchaczy do pojednania się z Jezusem.
Ale bywa też, że taki „born again” jest naprawdę „born again” i każdy ma z tego
pożytek – sam delikwent już zbrodni nie popełni i za jego miejsce w więzieniu
nie trzeba już podatku płacić. Czyli miłosierdzie się opłaca. Pomyślałem, że być
może Grygał, osoba przecież w przeszłości wstrętna, przeszedł taki duchowy
przełom, i że nie powinienem sądzić, że jest inaczej. Taką też opinię o
prezesie Grygale, z jego, taką jak u Gorbaczowa, plamą na twarzy, zaakceptowali
Marysia i Mirek.
Już w tydzień później okazało się że jest inaczej.
Zadzwonił wiceprezes:
- Mam. Plakietkę. Z jachtu. Do zwrotu. Polecenie. Prezesa.
- Nie rozumiem – powiedziałem.
- Prezes Grygał. Uznał. Plakietka. Fałsz prawdy
historycznej. Jacht wyjdzie w rejs bez plakietki.
Siedzący obok mnie Mirek nastawił uszu.
- Wysłałem panu mejla, którego otrzymałem od prezesa
– zakończył rozmowę wiceprezes.
W głosie wiceprezesa pobrzmiewała niepewność, zmieniła
się dykcja, teraz, inaczej niż poprzednio, operował pełnymi zdaniami.
Pomyślałem, że był zażenowany.
- A jednak Grygał? – zapytał Mirek.
Przeczytaliśmy prezesowego mejla - był dowodem na
to, że prezesowi Grygałowi koncept „born again” nie jest znany, a poziom jego
bezinteresownej nienawiści mierzony według skali od jednego do dziesięciu
osiągnął jedenaście.
- Z mejla wynika – mówił Mirek - że prawie wszyscy
Polacy to gorsi Polacy, którzy stali nie tam gdzie powinni stać, agenci…
- Zachodnioniemieckiego wywiadu - wtrąciłem.
- Zdrajcy, geje, gwałciciele, resortowe dzieci.
Tacy są wszyscy wylistowani na twojej plakietce, no może poza jednym. Jest też
coś o tobie. Resortowe dziecko, udowodniono mu pracę dla zachodnioniemieckiego
wywiadu.
- Tak się składa, że mój tata do reżimu nie dożył.
Ale popatrz – to taka fajna odwrotka – nawet jeśli Grygał nie jest resortowym
dzieckiem, to za to ma resortowego brata.
Mirek zamyślił się.
- Hammurabi. Oko za oko – powiedział po chwili.
Spojrzałem na niego i pomyślałem, że zaraz powie
coś o tabliczkach z pismem klinowym.
- Ząb za ząb, mejl za mejla – powiedział – na
pewno o tym synu będzie coś w moim Instytucie.
Mejl, który wysłaliśmy do Fundacji zawierał nawet
więcej niż początkowo planował Mirek - w Instytucie Pamięci Narodowej było nie
tylko o bracie, ale i o prezesie. Okazało się, że prezes donosił na kogo tylko
mógł. Spodziewaliśmy się w Fundacji jakiejś spektakularnej reakcji – nie
doczekaliśmy się, nic się nie działo. Jak relacjonował mi wiceprezes Fundacja
zastanawiała się – być może to jakaś prowokacja, a trzeba też było uwzględnić
deklarację prezesa, że kontaktował się ze służbami, bo w młodości przeczytał
romantyczny poemat zatytułowany chyba Konrad Wallenberg albo bardzo podobnie, i
że ten Konrad też się kontaktował.
Dowodem na to, że mejl rozszedł się wszędzie było
to, że dzień przed dziewiczym rejsem Kivu w służbie Fundacji przyszedł do mnie młody
człowiek - jeden z jego uczestników. Poprosił o plakietkę, chciał ją z powrotem
zamontować w mesie jachtu:
- Wszyscy rozmawiają o pańskim mejlu – powiedział
- czy to prawda, że to właśnie brat pana prezesa podsłuchiwał co działo się na konspiracyjnych
spotkaniach na jachcie?
- Tak. W Instytucie Pamięci Narodowej są jego
raporty z podsłuchów.
Młody człowiek zamyślił się:
- Wie pan – na rejsie będzie też wnuk pana
prezesa.
Żachnąłem się:
- Nie zróbcie mu aby krzywdy. To by było w stylu
Służby Bezpieczeństwa.
Po chwili zastanowienia dodałem:
- A i teraz pełno jest takich co ją naśladują.
- Nie. Nie ma potrzeby. On się właśnie wyprowadził
od dziadka i ojca. Oni mieszkają w jednym domu. Wyprowadził się po tym mejlu –
powiedział mój rozmówca.
W dwa tygodnie później ten sam młody człowiek
zadzwonił i powiedział, że rejs się udał, wszystko było w porządku, a plakietka
znajduje się w mesie na swoim starym miejscu.
Zapytałem:
- A co z prezesem?
- Trudno powiedzieć, nic jeszcze nie wiadomo.
Mówią, że ma plecy u jakiegoś polityka.
- No tak – powiedziałem – należało coś takiego
wziąć pod uwagę.
KONIEC
Numerem 101 Festynu Opowiadań rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.
Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .