Na licytację jechaliśmy bez pośpiechu, doliną rzeki Hudson, prowadził
Mirek. Przydrożna tablica wzywała: “Uwolnij swoją zmysłowość”. Może to pod
wpływem tego sloganu Halina, z tylnego siedzenia, zaczęła o Bohdanie: “Nie o to
mi chodziło, że gonił króliczka, wy wszyscy gonicie. Ale jak dla mnie, to
nałapał tych króliczków za dużo. I jeszcze ta wóda”. Nie słuchałem,
poddrzemywałem, ożywiłem się dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się na kawę w West
Point. To tutaj domniemany przodek Bohdana – Tadeusz Kościuszko zaprojektował i
zbudował fort na rzece Hudson; teraz tu, w muzeum eksponują jego szpadę. Zanim
znów siedliśmy do samochodu odszedłem na bok i tak jak było umówione
zadzwoniłem do Bohdana.
Byliśmy już pięćdziesiąt mil za West Point, a Halina wciąż mówiła o
Bohdanie: “Jest w Seattle ktoś, kto ma moc leczenia samym głosem, przez
telefon. Napewno pomógłby Bohdanowi. Tylko muszę sprawdzić, czy to nie kobieta
– nie, nie, może lepiej poprosić tego księdza, co leczy przez nakładanie rąk.”
Patrzyłem przez brudną szybę samochodu i myślałem: “W czym? W czym można mu
pomóc?”. Bohdan był taki sam kiedy poznałem go ponad dwadzieścia lat temu, i taki
sam później, kiedy na Halloween party w Albany, New York podszedł do mnie przebrany
za obwieszonego orderami ruskiego generała, zasalutował, powiedział: “Stary,
strzelisz sobie lufę?” i przypiął mi do krawata złotą gwiazdę Bohatera Związku
Radzieckiego.
To były pierwsze miesiące Bohdana w Stanach. Przyjechał z Nigerii, gdzie
właśnie stracił swoją firmę SuperAir. Wygryzł go miejscowy generał Gegadu Gad,
którego żołnierze chodzili boso. Napełniając kieliszki Wyborową Bohdan mówił:
“Jak zawsze, od początku świata, gady zagryzają małego gryzonia. Ale potem Gad
chciał być jeszcze większy i jeden z jego samolotów, z nim w środku, zupełnie
niespodziewanie rozleciał się w powietrzu”.
Kiedy już dojechaliśmy na miejsce
okazało się, że licytacja tego co posiadał Bohdan nie wzbudziła większego
zainteresowania i łatwo znaleźliśmy parking tuż koło domu. Pomyślałem, że to kryzys
zniechęcił potencjalnych nabywców.
Pomimo że nad jeziorem postawiono obszerny namiot, licytacja odbywała się w
domu, w dużym holu. Komornik stał u stóp schodów, nad nim, zza balustrady
spoglądał na zebranych portret Bohdana, ten z płonącymi oczami. Namalowała go Halina,
jeszcze przed rozwodem. Chyba już czuła, że coś z nimi jest nie tak, ale te
oczy jeszcze ją urzekały. Opisać Bohdana jest łatwo – ja bym zaczął właśnie od
tych płonących oczu, dopiero potem dodałbym uzupełnienie, że twarz i sylwetkę
ma Bohdan chudą, uszy odstające, głowę na cienkiej szyi, ruchy raptowne, czasem
rzuca głową, jakby po to by przedziurawić niebo. Duży jest, choć nie piękny; to
że jest duży nie jest wśród Polaków częste, bo dużych, tych co rządzili, no
poza międzynarodową arystokracją, Ruscy wyrżnęli w Katyniu, dołożyli się Niemcy
w Palmirach, w Auschwitz, i w czterdziestym czwartym. I duzi rozmnożyli się
ledwie, ledwie. A jeszcze tylko niektórzy z nich bywają piękni. Przy okazji jak
jest mniej dużych, to i miłych w Polsce brakuje, bo przecież te kurduple, to tylko
z kompleksami. Książę Bohdan Maria Zułęski, bo Bohdan, w odróżnieniu od wielu załganych
polonusów jest autentycznym księciem (no,
z tych mniejszych książąt), do pięknych jak i do miłych nie zalicza się. Nie
zachęca już choćby Bohdana mowa – ma głos skrzekliwy, o wysokiej nucie,
natarczywy. A jeszcze wzrok utkwiony w rozmówcy, twarz obciągnięta napiętą
skórą, z boku uszy jakby na tę skórę naciągnięte.
Był jeszcze drugi obraz. Ten namalowała Halina wcześniej, po tym, jak
Bohdan został mistrzem świata w
akrobacji samolotowej. Bohdana tam nie ma, jest tylko samolot poskręcany w
dziwne wygibasy i w dziwnych kolorach. To znaczy trzeba wiedzieć, że to jest
samolot. I ten samolot, tak jak oczy Bohdana, też płonie, za ogonem samolotu
ciągnie się smuga białego proszku – wiedziałem, że proszkiem jest Beflon - środek
do opylania upraw bawełny zagrożonych kwieciakiem bawełnianym. Bohdan zawsze uważał, że malując ten obraz, Halina była
w nastroju katastroficznym.
Komornik czytał standardowy opis posiadłości – że przedmiotem licytacji
jest własność Bohdana Zułęskiego - dom z balów o powierzchni 3000 stóp
kwadratowych, działka dziesięcioakrowa, 300 stóp linii wodnej jeziora Ontario, trawiasty
pas startowy, hangar i samolot Cessna 182.
Obejrzałem to wszystko pięć lat wcześniej, kiedy Bohdan powiedział chodź, pokażę
Ci co mam i zarzucił na ramię wyjętego z szafy kałasznikowa. Zapytałem ilu ma tu
terrorystów, czy kałach na nich wystarczy i czy mogą uderzyć rakietami i poszliśmy
wzdłuż jeziora, Bohdan pogwizdywał na
psa, a pies to biegł przed nami, to zostawał w tyle. Pomyślałem o gangsterach z
okresu prohibicji uzbrojonych w pierwowzory kałasznikowa a szmuglujących przez
jezioro whisky i gin. Ku północy, kilkanaście mil dalej, w jeziornej zatoce
Georgia wciąż leżał wrak przemytniczego kutra. A dalej, na wschodzie, po
szaleńczym biegu przez wodospady, rzeka Niagara dopadała mety – jeziora Ontario.
Pies pognał galopem za czymś małym, niewidocznym, ale szeleszczącym w
trawie, po chwili zatrzymał się, na ugiętych przednich łapach rył zanurzonym w zieleń
nosem. Bohdan podrzucił kałacha na
ramieniu: “Kiedyś zajechał tu do mnie szeryf i dał mi ulotkę nawołującą do
ograniczeń w prawie do posiadania broni. Pouczył mnie tak skutecznie, że
następnego dnia pojechałem do miasta i kupiłem kałacha”.
Po tym spacerze upiliśmy się. Koło północy uznałem, że zostałem przez
gospodarza obrażony, cisnąłem szklanką piwa w zajmującą całą północną ścianę salonu
fotograficzną tapetę Bohdana i poszedłem spać.
Na tapecie był sfotografowany kabriolet Mercedes 300, widziany tak z trzech
czwartych, na tablicy rejestracyjnej samochodu obok trzech liter IRQ wiją się
robaczki alfabetu arabskiego. Kabina kabrioletu wypełniona jest białym
proszkiem Beflonu, a obok samochodu stoi dwóch, również obsypanych na biało,
Arabów. Z tyłu, za Arabami rozciąga się pustynia południowego Iraku. W to pustynne
tło zdjęcia wmontowany jest napis: “Siódme: Nie kradnij”.
Po alkoholu często miewam sny. Tym razem śniło mi się, że Bohdan przedziera
się przez zbudowaną na Białorusi tarczę antyrakietową i samolotem rolniczym opyla
środkiem na kwieciaka wychylonego z okna swojego pałacu w Tokio zaspanego
cesarza japońskiego. Sen był w kolorach, tarcza opalizowała zielonkawo, Bohdan
wydawał mi się podobny do atakującego Gwiazdę Śmierci Luke Skywalkera, a
samolot był tak samo dziwnie pokręcony, jak ten na obrazie Haliny.
Wczesnym rankiem obudził mnie warkot silnika. Przez okno zobaczyłem
startującą Cessnę Bohdana. W salonie pies na mój widok leniwie machnął ogonem.
Na tapecie piana z wczorajszego piwa wciąż pokrywała twarz arabskiego złodzieja
samochodów. Nakarmiłem psa, Cessna kierowała się na zachód. Napisałem na
kartce: “Pies żarł”, trzasnąłem drzwiami i odjechałem kierując się na wschód.
Prowadząc samochód i walcząc z bólem głowy przebiłem się przez otaczającą
mój mózg alkoholową mgłę i doszedłem do przyczyny kłótni. Wiadomo, że nawet za
środkowego Gierka, dzień mógł mieć tylko dwadzieścia cztery godziny. Wiadomo,
że z pustyni pracy najemnej do oazy emerytalnej dociera się zdobywając wzgórze
stawki godzinowej, gdzie im wyżej tym więcej napotyka się krzepkich, choć
niskich, za to o szeroko rozprzestrzenionych gałęziach drzew dobrobytowych. Za
środkowego Gierka stawki kontraktowe Polservisu w krajach takich jak Irak
pozwalały na wspięcie się gdzieś do trzech czwartych wzgórza – tam każdy owoc takiego
drzewa nosił portret jednego z prezydentów Stanów Zjednoczonych, był koloru zielonego
i o kuszącym znacznym nominale. Powiedziałem w nocy Bohdanowi, że po takiej wspinaczce,
dotarłszy do oazy, można już było zbudować bliźniak w Wawrze, wstawić do niego meble
Swarzędz i lodówkę Siemens z Pewexu. Bohdan zaprzeczał, upierając się, że w tym
czasie Pewex lodówek Siemensa nie prowadził. I właśnie ten upór Bohdana spowodował
kłótnię.
Ale... Czy czasem nie chodziło o to,
że gdy, w czasach środkowego Gierka obaj wspinaliśmy się na wspomniane wzgórze,
Bohdan wspiął się wyżej. Ja chałturzyłem w Algierze jako wynajęty profesor od
historii, ekonomii i co było jeszcze trzeba, a Bohdan zaraz po przyjeździe na
iracki kontrakt opylania zajął się przemytem samochodów z Kuweitu. Tu stawka
godzinowa była wyższa. Moralna strona obu zajęć była wątpliwa, ale w PRL ze skrupułami
uczyliśmy łamać się za młodu.
Tak więc to nie Bohdanowi, a szesnastoletniemu Hassanowi wypadło opylić
tych dwóch złodziei ze zdjęcia. Hassana wyuczył Bohdan latać w dwa miesiące, a
pierwszymi polskimi słowami, jakie poznał Hassan, były:”Wyżej, beduinie, wyżej,
bo wpadniesz w bruzdę”. I kiedy Bohdan
organizował dla irackich dygnitarzy wycieczki do burdeli Bejrutu, to właśnie
Hassan opylał bawełnę na polach zięcia Saddama Husejna, i to Hassan eskortował
z powietrza przemycane z Kuwejtu samochody. W kabinie opylaczki trzymał Hassan
wystawiony mu przez Bohdana dyplom pilota. Nagłówek dokumentu głosił: “Celni
Urzad Praha Ruzyne”, a nazwisko Hassana wpisane było w rubryce: “Celni Organ
Adresa a Podatelna Telefon”. Takie formularze pałętały się wśród irackiej
Polonii, bo bracia Czesi też robili interesy w Iraku, głównie sprzedając swoją
powszechnie cenioną broń, i czasem latając do Polski przez Pragę trafiało sie
na ichnie urzędowe formularze.
Hassanowi płacił pensję polski Cementeksport, kierujący się w posunięciach
gospodarczych teorią Kapitału Marksa. Z punktu widzenia tej teorii, wspieranie
Hassana było zupełnie niecelowe; wnioskowałem z tego, że Bohdan, nakłoniwszy dyrektora
Cementeksportu do wpisania Hassana na listę płac, dowiódł w drodze eksperymentu
fałszu ekonomii marksistowskiej. Pomimo to, zachwalając algierskim studentom główne
idee Kapitału Marksa, wiedzę o eksperymencie Bohdana zachowywałem dla siebie. Przyznam
się, że z goryczą myślałem o okłamywaniu młodych głów. Pocieszenia szukałem w przysłowiach
“cel uświęca środki”, “byt określa świadomość” i w książkach Henry Kissingera.
Ale Bohdana napędzały nie tylko pieniądze. Mirek powiedział kiedyś, że
Bohdan zawsze trafia w takie miejsce, gdzie albo coś się dzieje, albo będzie
się dziać. Tak jak w Kuwejcie podczas inwazji Saddama. Po podbitym przez Saddama
Kuwejcie błąkał się, potrzebując neutralnych papierów, angielski attaché
wojskowy, zresztą szkocki baronet, o nazwisku McAfee. Wtedy Bohdan zadzwonił do
mnie: “Halina jutro rano przyleci do Algieru. Daj jej twój paszport. Potrzebuję
go”. Wymyśliłem jakiś wykręt i nie dałem; było to trudne, bo musiałem znieść
spojrzenie Haliny. Ani ja ani ona nie oszukiwaliśmy się – odmówiłem Bohdanowi nie
ze względu na jego szare, pod stołem, interesy, ale z tchórzostwa.
W końcu, bez jakiegokolwiek paszportu, Bohdan dwoma skokami wydostał baroneta
z Kuweitu samolotem; Najpierw do Iraku, na bawełnianą farmę zięcia Hussajna, a
potem do Ammanu w Jordanii. Dostał za baroneta jakieś angielskie odznaczenie; mówił
o tym z lekceważeniem: “nie takie ordery mieli moi przodkowie, a tu mi dają
order za dwa przeloty i koszt wycieczki dwóch irackich generałów do kasyn w
Macao”. Co do przodków miał na myśli właśnie Tadeusza Kościuszkę, według
Bohdana, jego nieślubnego przodka. O Kościuszce mówił Bohdan: “Nigdy nie bał
się niczego oprócz nudy”, w domu Haliny i Bohdana znajdowało się kilka
portretów i popiersi Kościuszki, a na jego samolocie wymalowała mu Halina znaki
eskadry kościuszkowskiej. Ale jak sprawdziłem w jednej, nie pamiętam już w
której, bibliotek uniwersyteckich, plotka o romansie Kościuszki z córką
litewskiego magnata i o nieślubnym potomku, oczywiście fałszywa, zrodziła się
tu w Ameryce. Bohdanowi tego nie powiedziałem.
Ból głowy powoli przechodził, przypomniałem sobie, że w pokoju, w którym
spałem, zostawiłem portfel właśnie pod popiersiem Kościuszki. Zawróciłem. Przy
wejściu do domu pies obwąchał mnie, znów machnął ogonem i ułożył się z powrotem
do zakłóconego chwilowo przeze mnie snu. Wziąłem portfel, a kiedy wychodziłem pies
wstał i zaczął lizać miskę.
Wróciłem do rzeczywistości. Komornik posegregował teczki z papierami i
zabierał się za czytanie kolejnego dokumentu.
- Czy pies wchodzi w skład masy upadłościowej? – zapytała Halina. Potrząsnąłem
przecząco głową i podszedłem do okna. Pies leżał na wygrzanym przez słońce
podjeździe.
Tego psa nabył Bohdan już w Stanach, po tym jak generałowi zachciało się
wprowadzić stan wojenny. Wtedy to dyrektor Polservisu zaraportował partii, że
jego klienci, tacy jak Bohdan, Mirek i ja, rozleźli się po świecie jak pluskwy
i przez następne kilkanaście miesięcy jednym z pytań zadawanym podczas kontroli
granicznych podróżującym po świecie z polskimi paszportami było:
- Are you Polservice?
Jak twierdził Bohdan, do jednego z krajów o klimacie ciepłym udał się także,
wkrótce po napisaniu raportu, ów dyrektor Polservisu.
Pies zdecydował, że czas przenieść się do cienia. Podniósł się, przeciągnął
i odszedł w stronę zacienionej ściany hangaru.
Myślę, że Bohdan wziął psa dlatego, że akurat wtedy rozwiódł się z Haliną.
Ale wcześniej, kiedy podczas warsztatu NASA Mirek pokazał Bohdanowi ten kawałek,
psa jeszcze nie było. Mirek w tym czasie był już dobrze zakorzeniony w NASA i w
dobrych stosunkach z kilkoma całkiem wysoko ulokowanymi profesjonałami.
Kawałek ważył nie więcej niż pięć gramów, dokładnie cztery i siedemdziesiąt
siedem setnych grama. Ale bliźniak tego kawałka był na Marsie, gdzieś w środku
marsjańskiego łazika – to o tym myślał Bohdan i oczy płonęły mu więcej niż zwykle. Właściwie na Marsie były dwa kawałki - w dwóch łazikach– to było prawie
dziesięć gramów. Bohdan wiedział, jak
trudno napylić na skomplikowaną ceramikę mikronową warstwę platyny i berylu.
Mirek był jednym z niewielu którzy to umieli. Oczy Bohdana płonęły, zapału mu
PRL nie odebrał:
- Robisz coś, czego nikt nie umie. Poszerzasz świat. A ja – ja pyrkam tam i
z powrotem na tych wynajętych wrakach Boeinga.
No i wynikiem tego spotkania był angaż Bohdana w NASA. Trwał krótko, to
prawda, ale był. A ja – ja dalej byłem wynajętym profesorem, tyle że nie w
Iraku, nie w Zairze, a w Stanach. Zmieniały się tylko kolory kart
bibliotecznych i kształt okularów sekretarek w dziekanatach. O tego rodzaju
życiu Bohdan mówił, że jest równie uciążliwe jak wysiłkowe nietrzymanie moczu. Miał
rację, ale innego życia nie znałem.
Kiedyś pomyślałem, że w przeciwieństwie do Bohdana zawsze trafiam tam gdzie
nie dzieje się nic. Zawsze. Zdarzało się, że byłem tylko o krok od wydarzenia,
może o dwa kroki. O granicę, o ulicę, o dzień lub dwa dni. A najczęściej o
decyzję. Na przykład to nie ja zdecydowałem o moim pobycie w Stanach. O tym zdecydował
generał, kiedy wyprowadził wojsko na ulice. I kiedy ludzie z transparentami wyszli
na te ulice, to mnie na tych ulicach nie było i nawet nie próbowałem tam być. A
moje afrykańskie chałtury – te były rezultatem rozwodu. I znów – to ona podjęła
decyzję – nie ja. To, że wypędziła mnie z mieszkania było wtórne. Ale mimo że
miałem dosyć, to nie ja podjąłem decyzję o rozstaniu.
Praca Bohdana w NASA trwała krótko, skończyła się po pół roku słynną awanturą
o psa. Pies, nigdy nie mogłem zapamiętać
jego imienia, miał według Bohdana prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń, w tym
do cleanroomu. Tam wziął na ząb prototyp czipa. Koszt był duży, w setkach
tysięcy, może nawet milion, anegdotkę o psie usłyszał nawet prezydent Stanów. A
Bohdanowi personalna postawiła warunek: “NASA tak, ale bez psa”. Bohdan wybrał
psa.
Otrząsam się ze wspomnień. Licytacja trwa, komornik ględzi swoje, Mirek
kręci się na krześle i spogląda na stojącego przy oknie szeryfa - od historii z
kałachem szeryf ma oko na Bohdana. Podchodzę do uchylonych drzwi i znów patrzę
na północ. Podobno wrak przemytniczego kutra
lokalni entuzjaści historii przenieśli do muzeum i wkrótce będzie całkowicie odrestaurowany.
Na bliższym planie obok postrzelanej na wylot pociskami kałacha skrzynki na
listy stoi wóz szeryfa. Ślady pocisków na skrzynce są świeże – pewnie
wczorajsze. Przy skrzynce leży pusta butelka po kanadyjskiej whisky Black
Velvet. Dzisiaj też Bohdan sobie podpił i powiedział Halinie: “Moi przodkowie
zdobyli pół Ukrainy a ich ostatni potomek nie ma nawet domu”.
Cena wywoławcza wynosi jeden milion osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy
dolarów – mówi komornik. Wszystko to jest napisane w elegancko wydrukowanym
folderze, bo banki likwidują swoich klientów przestrzegając zasad dobrego
smaku. Halina mówi, że nie wystarczy to na długi Bohdana.
Bohdan gdzieś zniknął, znudzony
Mirek wyszedł z domu i ogląda ślady pocisków na skrzynce pocztowej. Pewnie
myśli to samo co ja – że Bohdan używał tu wczoraj swojego kałacha.
W hangarze zawarczał silnik samolotu. Bohdan wykołował przed hangar w
chwili, kiedy Mirek biegnąc w jego stronę potknął się o psa. Wymachujący
ramionami szeryf był jeszcze o
trzydzieści stóp za Mirkiem. Cessna potoczyła się na pas startowy, Bohdan zwiększył
obroty silnika i po chwili samolot był w powietrzu.
Mechanizm powietrznego nurkowania zbadałem później na internecie. Samolot
sportowy potrzebuje około ośmiu minut aby wejść na wysokość 4000 metrów. Z tej
wysokości skoczek rozpoczyna powietrzne manewry – spada z prędkością 50 metrów
na sekundę i ma około minuty powietrznego nurkowania. Na wysokości tysiąca
metrów otwiera spadochron i bezpiecznie ląduje, stykając się z ziemią przy
prędkości około 5 metrów na sekundę.
Rozgorączkowany szeryf rozmawiał z policyjnym dyspozytorem. Zajrzałem do
środka hangaru – panował porządek, pies, niezrażony kopniakiem Mirka, myszkował
po kątach. Zawołałem psa, poszedłem do samochodu, poczekałem aż pies wskoczy na
tylne siedzenie i odjechałem w kierunku północy. Bohdan krążył nad jeziorem
nabierając wysokości.
Kiedy dojeżdżałem do jeziornej zatoki, tam gdzie dziesięć lat temu leżał
kuter szmuglerów whisky, rytm silnika zmienił się – samolot przestał się wznosić.
Przechylił się na skrzydło i oddzielił się od niego obły, ciemny na tle nieba,
kształt.
- Ma jeszcze minutę – powiedziałem psu i zatrzymałem się. Bohdan szybował w
powietrzu w typowej pozycji nurka powietrznego – z rozpostartymi ramionami,
rozchylonymi nogami, ciało prawie poziomo. Spadochron otworzył Bohdan tylko
kilkaset stóp od nas i chyba niżej, niż ten tysiąc metrów, o którym czytałem w internecie.
W każdym razie w pół godziny później byliśmy w Kanadzie.
Oczywiście można to było zrobić łatwiej. Ale to był Bohdan i musiał
wyreżyserować swoje odejście w sposób teatralny.
Niewiele mieliśmy czasu na montrealskim lotnisku Trudeau - samolot Bohdana
do Londynu odlatywał za godzinę. W Londynie czekał na niego baronet McAfee i kontrakt
pilota helikoptera w Afganistanie. Bohdan miał wspierać tamtejszą misję armii brytyjskiej.
Powiedziałem Bohdanowi do widzenia i zacząłem się zastanawiać co popchnęło
mnie do pomocy w kryminalnym przedsięwzięciu, które w dodatku zamykało
Bohdanowi powrót do Stanów. Kiedy samolot z Bohdanem i psem rozpędzał się na
pasie startowym, a ja siedziałem w lotniskowym barze nad kieliszkiem brandy,
telewizja CNN nadała flash o wydarzeniach nad jeziorem Ontario. W roli głównej
występował szeryf. Był tam także jachtsman, który nagrał komórką skok Bohdana i
na pniu sprzedał nagranie CNNowi.
Bohdan zginął dwa lata później zestrzelony w akcji przeciw Al Kaidzie w
górach Bora Bora na pograniczu Afganistanu i Pakistanu. Była to druga tura jego
kontraktu – majlował mi, że zdecydował się na nią, bo choć miał propozycje
pracy w Stanach, będąc ściganym przez amerykańskie prawo, nie mógł ich przyjąć,
a powrót do Polski planował na rok następny. Psem zaopiekowali się początkowo
koledzy Bohdana, później zabrała go Halina i wtedy dowiedziałem się, że nazywa
się Burek.
A ja medytuję nad skrupułami, obliczam ile zostało mi do emerytury i zastanawiam
się, czy skutkiem mojej jedynej w życiu odważnej, ale tylko dlatego odważnej,
bo wymuszonej przez Bohdana, decyzji nie była śmierć przyjaciela. Czasem
przemyka mi przez głowę myśl, czy nie powinienem zrobić coś odważnego na własną
rękę. Ale co? Zniszczyć moją kartę biblioteczną? Pić rano o jedną więcej kawę?
KONIEC
Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.
Następne opowiadanie Festynu za tydzień: "Sport, kolega Pajączek i ja".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz