© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)
Dunkierkę[1]
urządził sobie Maciek, mój brat z Ryśkiem Kulickim na kasztanie koło zakonnic,
przez dwie gałęzie przerzucili wystrzępiony koc, w środku siedziało się na
złamanym konarze. Z dołu mogłem zobaczyć tylko ich przewieszone przez konar
nogi, reszty Dunkierki wśród liści kasztana widać nie było i do Dunkierki nie wolno mi było, młodszemu o trzy lata
szczeniakowi, wchodzić. Trochę wiedziałem, że w prawdziwej Dunkierce Niemcy
biją się z Francuzami, ale mnie szło o tę tutejszą, Maćkową Dunkierkę. Moja
wyobraźnia gotowała się, pracowała na najwyższych obrotach i oczywiście, że
wejść, kiedy tylko Maciek poszedł grać w piłkę, spróbowałem. Złapali mnie,
kiedy byłem w połowie, z głową już w Dunkierce, ale z resztą ciała jeszcze na
zewnątrz, za karę Maciek zabrał mi „Przygody Koziołka Matołka” i powiedział, że
od tej pory będą one w Dunkierce. Na zakończenie powiedział: „Verfluchte
Donnerwetter”.
Wieczorem poskarżyłem na Maćka mamie, a kiedy mama zapytała skąd
wiem o Dunkierce powiedziałem, że przecież przedwczoraj rozmawiała o Dunkierce
z panem Michniewiczem, tym co ma radio ukryte w piwnicy. Mama krzyknęła na
mnie, że o radiu nie wolno w ogóle mówić, bo teraz jest wojna i żadnego prawa
już się nie przestrzega, i że jak Niemcy się dowiedzą, to albo nas
rozstrzelają, albo wsadzą nas wszystkich do więzienia. Oberwało się też
Maćkowi, mama powiedziała, że koc mogą sobie z Ryśkiem zatrzymać, choć też by
się w domu przydał, ale żadnej Dunkierki być nie może, muszą sobie wybrać inną
nazwę, na przykład Maciejowice. To mi się nie spodobało i powiedziałem, że na
Maciejowice nie zgodzi się Rysiek, na co mama tylko machnęła ręką. Jak mama
odeszła, to Maciek powiedział, że nigdy mi nie powie jak się Dunkierka będzie
nazywała, bo od teraz nazwa będzie tajna, a teraz, to właśnie do tego miejsca,
którego nazwy nigdy nie poznam, idzie. Poszedłem do kuchni, gdzie mama obierała
kartofle, stanąłem koło niej, a ona powiedziała żebym nie zawracał jej głowy i
sobie poszedł. Wyszedłem do ciemnego korytarza i zamykając drzwi do kuchni
pomyślałem, że ci wszyscy co mnie nie lubią, mama, Maciek, Rysiek i Niemcy,
jeśli chcą to mogą mnie rozstrzelać; mnie na niczym już nie zależy, a zabronić
im tego nie można, ponieważ, jak mama powiedziała, żadnego prawa nie ma. A
potem stojąc obok wieszaka, zwrócony twarzą do ściany powtarzałem „Verfluchte,
Verfluchte, Verfluchte…”.
Kilkanaście
dni później, kiedy mama powiedziała panu Michniewiczowi to samo co mnie, że tu
żadne prawa nie obowiązują, pan Michniewicz pokiwał głową. Potem powiedział, że
niektóre to tak – na przykład prawo grawitacji. Ale to prawda, że już od
kilkunastu lat, na wschód i na zachód od nas, zabraniające mordować prawa
ludzkie przestały obowiązywać, a teraz tak samo jest u nas. A pilnują tego tacy
jak ci tam – wskazał na ogromny gmach szkoły rękodzielniczej[2]
stojący prawie naprzeciw naszego domu, na rogu Kazimierzowskiej i Narbuta. Wiedziałem
o co mu chodzi – szkoły już tam nie było, bo wkrótce po zajęciu Warszawy Niemcy
zajęli budynek na koszary. Kwaterował tam teraz batalion SSmanów.
Kilka dni po awanturze o Dunkierkę, kiedy bawiłem się na
podwórku, pani Duchnowska powiedziała mamie, że Niemcy już są w Paryżu.
Spytałem mamę o Paryż, powiedziała „dziecko nie zawracaj mi głowy”. W pół
godziny później Jurek Spychowski przejechał mnie rowerem, przewróciłem się. Sprawca był niewiele, bo tylko o trzy lata starszy.
Kiedy się podnosiłem jego matka
powiedziała głośno: „Rzucił mu się pod koła”. Była to nieprawda. Rozpłakałem
się. Przez następny tydzień Maciek i jego koledzy mówili o mnie „beksa”, a ja
zdałem sobie sprawę, że istnieje zło.
W cztery lata później
ani siedmioletni Jurek Spychowski, ani jego matka nie żyli. Zabił ich któregoś
dnia powstania warszawskiego granat wrzucony do piwnicy ich domu.
Jak się
nazywała kryjówka Maćka i Ryśka dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później od
Ryśka Kulickiego. Rysiek Kulicki został inżynierem i w latach siedemdziesiątych
wieku dwudziestego budował drogi, ale nie u nas w Polsce, tylko w Iraku, dla
Saddama Hussejna.
- Tam było
łatwiej budować – powiedział, kiedy w roku dwa tysiące jeden piliśmy wódkę w
Kijowie.
Jak sobie
teraz przypominam, to właściwie w Kijowie dopiero zaczęliśmy pić, a o Iraku to
Rysiek opowiadał już w Odessie, kiedy tam się z piciem i z całą wycieczką biura
Itaka przenieśliśmy.
- Bo Saddam
miał na to pieniądze? – Zapytałem.
- Miał, to
też. Ale było łatwiej przede wszystkim dlatego, że nie lubił zakrętów. Droga
miała iść prosto.
- No tak. Za
zakrętem może ktoś stanąć i wprost z ramienia odpalić jakiś pocisk – a na
samochód, nawet taki opancerzony, wystarczy jakiś taki niewielki, może być
podkalibrowy – powiedziałem.
Rysiek
potwierdził kiwnięciem głowy:
- I jeszcze
droga miała być szeroka. Naprawdę szeroka. Na trzy czołgi. W każdą stronę. A
jak jakaś wioska w tym przeszkadzała, to tym dla wioski gorzej. I dla jej
mieszkańców. Pozbyć się ich łatwo. Na przykład używając sarinu, tabunu czy gazu
musztardowego.
Niewiele
więcej się w Odessie o Iraku dowiedziałem, bo Rysiek w samo południe zniknął.
Zobaczyłem go dopiero o późnym popołudniem, przy trapie, na pół godziny przed
odpłynięciem naszego statku. Był pośrodku grupy trzech osób, po lewej ukraiński
milicjoner i po prawej też. Wyglądało to tak jakby był eskortowany, ale właśnie,
kiedy miałem coś powiedzieć, ten z prawej, zauważyłem, że oddech miał
nieświeży, powiedział „my z Ryśkom druzja”. Uścisnęli się, każdy z każdym i
Rysiek wkroczył na trap. Tak że o Iraku dalej rozmawialiśmy dopiero po
wypłynięciu z Odessy, a o Dunkierce przypomniałem sobie przy drinku dopiero
kiedy już dopływaliśmy do Stambułu, bo właśnie wtedy minęliśmy ogromny
kontenerowiec Dunkirk. Kiedy przypomniałem Dunkierkę Ryśkowi powiedział, że nie
pamięta, a potem, jak trochę pomyślał, to dodał, że ta jego Dunkierka na
kasztanie skończyła się po czterech dniach, bo jego starszy brat pokazał mu jak
się gra w zośkę.
Odstawiłem
szklankę:
- W tej
prawdziwej Dunkierce był pan Przybiera z Lubaczowa. Opowiadał, że do ewakuacji
była długa kolejka, Angole, a tych było najwięcej, to się nawet nie rozpychali,
tylko ciągle szwargotali w tym swoim angielskim języku.
Sięgnąłem po smartphona: „Tu piszą, że ta
prawdziwa trwała dni dziesięć. Zaczęła się 26 maja 1940. roku. Po dwóch
pierwszych dniach zabrało się z portu Dunkierki i okolicznych plaż do Anglii
niecałe osiem tysięcy żołnierzy”.
- Ale po ośmiu
dniach Brytyjczycy ewakuowali ponad trzysta trzydzieści tysięcy – czytałem
dalej – popatrz, to była najdłuższa na świecie kolejka!
Rysiek
zastanawiał się:
- Wiesz, za
komuny na jeden metr kolejki do mięsnego przypadało czterech, a czasem i pięciu
ludzi. Z Anglikami pewnie było luźniej – powiedzmy trzech ludzi na metr, jeden
za drugim. No to wychodzi, że byłaby ze sto kilometrów długa.
- Nic
dziwnego, że pan Przybiera na kolejkę się nie załapał i do Anglii się nie
dostał - zauważyłem.
- Pana
Przybiery nie znam – powiedział Rysiek – ale jak pamiętam, to drugiego dnia tej
naszej Dunkierce zmieniliśmy nazwę.
- Tak, a mnie
nie powiedzieliście. Ja bym ją nazwał Koziołek.
- To od
Koziołka Matołka. Ale nie. Naszą Dunkierkę na kasztanie nazwaliśmy Verfluchte.
A o tobie to najbardziej pamiętam, że przeraźliwie bałeś się Niemców. Ty i
Jurek Spychowski, ten co go zabił granat.
Nie chciałem
przypominać sobie mojego strachu, więc opowiedziałem Ryśkowi o panu Przybierze.
Pan
Przybiera dlatego znalazł się w Dunkierce, że był ordynansem, czyli pucybutem.
Prosty, nic nieumiejący chłopak z mazowieckiego miasteczka poszedł na wojnę we
wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego roku i trafił na jakiegoś oficera,
nie wiem nawet jakiej rangi, dość, że potrzebował ordynansa. A ordynans[3]
to żołnierz zazwyczaj szeregowy lub podoficer pozostający w dyspozycji oficera
do wszelkiego rodzaju posług pomocniczych (na przykład utrzymanie w czystości
munduru i butów, przenoszenie przedmiotów, sprzątanie kwatery). I ordynansem
pan Przybiera został.
Powiedziałem,
że pewnie pan Przybiera stał w kolejce dla swojego oficera. I może dlatego nie
dostał się do Anglii, bo wystał miejsce właśnie dla szefa? Bo pan Przybiera przez resztę wojny był w
obozie dla internowanych w Szwajcarii. Zaraz po wojnie wrócił do swojego
miasteczka na Mazowszu. Robił wierzchy do butów, zawoził je do hurtownika do
Warszawy a stamtąd, już skojarzone z podeszwami trafiały na bazar Różyckiego. W
miasteczku pana Przybiery była fabryczka obuwia o pięknej nazwie Pionier, ale ze
względu na pobyt w Szwajcarii pan Przybiera zaliczał się w czasach
stalinowskich do wrogów i dlatego władze nie wydały mu dowodu osobistego a bez
dowodu nie można go było w fabryczce zatrudnić. Pan Przybiera istniał jako
wróg, ale poza tym, na przykład jak chodzi o emeryturę, to już w ogóle nie. O
Szwajcarach mówił nie najlepiej: „Niektórzy z nich to byli bardzo źli ludzie. Tak
jak są Murzyni”. Zaciskał mocno wargi i grubą igłą przebijał skórę kolejnego
wierzchu na kopycie. O złych ludziach w swoim miasteczku wspomniał tylko raz,
na pogrzebie swojej żony.
Rysiek
wysłuchał historii pana Przybiery i powiedział:
- Chyba jest
tak, że zło jest takie samo w Iraku, w Warszawie, w Szwajcarii, czy w
miasteczku pana Przybiery. A do rozpoznania zła filozofa nie potrzeba.
Przytaknąłem,
bo pamiętałem, choć chciałem zapomnieć, to co zdarzyło się trzeciego, a może czwartego
roku wojny. Szedłem Kazimierzowską od Madalińskiego w stronę Rakowieckiej.
Kiedy mijałem koszary wyszedł z nich i szedł naprzeciw mnie wysoki SSman w
czarnym mundurze. Bałem się, bałem się nieograniczenie. Minęliśmy się, ruszyłem
pędem do domu, wpadłem do kuchni i długo stałem w ciemnym kącie korytarza.
Stałem tak, bo wiedziałem, że spotkałem się ze złem.
- W
dzieciństwie myślałem, że można tak zrobić, żeby zła nie było – powiedziałem.
- A teraz?
Milczałem. Pomyślałem,
że wczoraj na sąsiedniej ulicy pobili obcego.
Ewakuacja w Dunkierce miała miejsce w
drugim roku Drugiej wojny światowej, w dniach 26 maj – 4 czerwiec 1940.
[3] https://pl.wikipedia.org/wiki/Ordynans
KONIEC
Jeśli odcinek podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostępnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.
KONIEC
Jeśli odcinek podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostępnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.
Kolejne opowiadanie za tydzień.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.
Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz