Jeszcze kiedy
sekretarzem komuny był Gomułka, a więc prawie tak dawno jak za caratu,
zrealizowano w warszawskiej wytwórni filmowej film „Prawo i pięść”, nie, nie,
Gomułki w tym filmie nie było, zresztą kto by zapłacił za bilet żeby na tego
łysola popatrzeć, a wreszcie Gomułka to w ogóle nie mógł, nie powinien być,
nawet za komuny, pokazany w filmie zawierającym w tytule słowo „prawo”. Bo poza
tym, że w swoich mowach mędził potwornie, nie do wytrzymania, to był
komunistycznym tyranem i ten swój socjalizm wprowadzał ręką ciężką.
Obejrzałem
„Prawo i pięść” po latach, już w wolnej Polsce, nie dlatego, że grał tam
Holoubek, tylko dlatego że był to polski western. Obejrzałem i zachwyciłem się,
i samym Holoubkiem i czystością obrazu, i, a właściwie przede wszystkim,
zachwyciłem się miasteczkiem.
Żeby objaśnić
dlaczego zachwyciłem się miasteczkiem, muszę powiedzieć kilka słów o akcji
filmu, oczywiście opowiadając na pewno coś przekręcę, bo minęło tyle lat, nie
wszystko pamiętam, a do internetu zaglądać nie chcę, ponieważ swojego wrażenia
z filmu nie chcę skalać.
Akcja filmu
dzieje się kilkanaście dni, czy kilka tygodni po zakończeniu drugiej wojny, a
więc w maju lub czerwcu roku 1945., dzieje się w poniemieckim miasteczku, na
dolnym Śląsku, miasteczku opustoszałym, bo mieszkańcy niemieccy już przed
Sowietami uciekli, a Polacy jeszcze nie dotarli. Gdzieś na początku filmu oko
kamery ustawia się w planie dalekim i wędruje wokół miejskiego ryneczku, a
ryneczek jest nie tak, jak powinien być, bo jest tylko bezruch, tylko cisza,
pod weneckim oknem ratusza stoi jakaś rozbebeszona skórzana kanapa czy fotel,
no i wszędzie walają się jakieś śmieci, jakieś papiery, jakieś szczątki czegoś,
co było kiedyś całe. Nie ma więc nic poza zamkniętą przez niskie kamieniczki
zaśmieconą pustką.
Operator,
ktokolwiek to był (nie wiem kto), uchwycił inność pustki tego miasteczka,
powiedział widzowi, nie, nie to że powiedział, wepchnął widzowi do gardła to,
że coś, coś niezwykłego, musi się wydarzyć. Może robiąc to operator poprostu
szedł za konwencją westernu, to jest możliwe, może miał w pamięci sekwencje
High Noon z Gary Cooperem, albo może był
operatorem genialnym. Tak czy inaczej film znalazł się na liście moich emocji
zaraz po żeglarstwie, i znalazł się nie tylko z powodu tego bezruchu i ciszy,
czy Holoubka, ale też dlatego, że tuż po maturze wylądowałem na kilka miesięcy
w Kłodzku, i kiedy na ekranie pokazały się pierwsze obrazy „Prawa i pięści”
odrazu wiedziałem – to kręcili na rynku w Kłodzku, bo umiałem wyobrazić sobie kłodzki rynek w
konwencji westernu. Kiedy wyszedłem z kina i oprzytomniałem, to przypomniałem
sobie Kłodzko dokładniej i zdałem sobie sprawę że to nieprawda, to nie było
Kłodzko tylko jakieś inne śląskie miasteczko, ale wciąż była to trochę prawda,
a trochę nieprawda - akurat miesiąc wcześniej kolega studiujący matematykę
opowiedział mi o logice trójwartościowej, gdzie coś albo jest, albo nie jest, albo trochę jest i nie jest. I tak było z Kłodzkiem – w mojej świadomości było
tym filmowym miasteczkiem i nie było.
Dodam, że ten
mój kolega powiedział mi jeszcze, że na przykład studia na wydziale geografii
łatwo zdefiniować w ramach logiki trójwartościowej – bo geografia trochę jest,
ale raczej nie jest nauką, a więc takie studia trochę są ale raczej nie są
studiami.
- Chodzi o
proste fakty, o precyzję, a nie o to że studiujesz właśnie geografię – dodał.
# # #
Żeby
opowiedzieć to co chcę, muszę poskakać po moim, według mojego kolegi, nie
zawsze udanym życiorysie, przenoszę się więc do tego lata kiedy skończyliśmy z
Rudą studencką praktykę w firmie geodezyjnej we Wrocławiu i mieliśmy pieniądze
na jakiś tydzień, no może sześć dni – to była wypłata za praktykę – żeby być
razem, bo być razem to jest najważniejsza rzecz w życiu jak się jest młodym i
się kogoś kocha. Ustaliliśmy, że pojedziemy do Kłodzka, bo to nie było tak
daleko, a jeszcze powiedziałem Rudej, że jest tam most z sześciu posągami, most
niedługi i taki, że pod każdym posągiem można się całować. Dodałem, że pod
posągiem Świętego Ksawerego, patrona Kłodzka będziemy się całowali dwa razy, bo
patronowi to się należy. Informację o Kłodzku uzupełniłem wiadomością, że
niedaleko od mostu w ciemnej piwnicznej izbie udziela porad sercowych wróżka
Ambrozja ze swoją kryształową kulą i kartami tarota, wprawdzie o żadnej wróżce
w Kłodzku nie wiedziałem, ale to ulotne zadumanie kojarzące się z wróżbą, z tym
co nastąpi, jest tym, na czym miłość rozkwita.
Wracając do
Św. Ksawerego, był jeszcze jeden powód dla którego należało go wyróżnić, a może
nie wyróżnić, ale o tym za chwilę.
Więc tak
właśnie zrobiliśmy, przyjechaliśmy do Kłodzka, wynajęliśmy pokój na Wodnej, i
idąc od Wodnej posąg Świętego Ksawerego był ostatnim w pocałunkowej kolejce, a
każdy pocałunek był na nowo i każdy miał smak miodu. Mało nam było pocałunków
na moście i szliśmy całować się na Starówkę. Szedł z nami księżyc, miał się
dopiero na pełnię, a Ruda była miedzianowłosą wersją dziewczyn Modiglianiego. Kiedy
już dochodziliśmy do rynku to rozglądałem się czy nie zobaczę gdzieś
przyczajonego filmowego Holoubka z parabellum w ręku, chociaż wiedziałem,
że nawet z Holoubkiem w roli szeryfa
pocałunek Rudej nie mógł być jeszcze słodszy niż bez Holoubka, bo nie może być
coś słodszego od tego co jest najsłodsze i to z filmowym Holoubkiem to znów
była taka prawda i nieprawda, bo pamiętałem, że akcja filmu toczyła się cały
czas za dnia i nie w Kłodzku.
Teraz mogę
powiedzieć dlaczego Święty Ksawery, poza tym, że był patronem Kłodzka,
dodatkowo zasługiwał na wyróżnienie go drugim pocałunkiem, zasługiwał, bo
objechał pół znanego w jego czasach świata, a my marzyliśmy o podróżach, po to
przecież studiowaliśmy geografię. Ale z drugiej strony nie zasługiwał, bo
patronem podróżników nie został przez Kościół wyznaczony – patronem został
inny, mniej znany święty, Julian Szpitalnik. Tak czy inaczej, kiedy całowaliśmy
się pod figurą Ksawerego, siedzący u jego stóp kamienny Indianin – symbol
podróży, przyglądał się nam z aprobatą.
Kłodzko od
niepamiętnych czasów było bramą między północą a południem Europy, a stróżem
tej bramy była wisząca nad miastem potężna twierdza, było więc Kłodzko dobrym
miejscem do rozmowy o podróżach i o podbojach. Podbojami, choć jako Polacy,
wielokrotnie nimi doświadczeni, powinniśmy, nie interesowaliśmy się, mówiliśmy
więc o podróżach, o tym, co widział Święty Ksawery, o Goa, Malakce, Molukkach i
Kioto, a potem o innych podróżnikach i o Hong Kongu, Timbuktu, Johannesburgu,
San Francisco, o Arktyce i Antarktydzie.
-
Będziemy tam – mówiliśmy sobie – nie wszędzie, ale będziemy.
A potem
patrzyliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że najlepiej jest nam tu, razem, w
Kłodzku i żadne z nas nie chciało powiedzieć tego, że kończą nam się pieniądze
i trzeba będzie wyjeżdżać.
Tego
przedostatniego dnia czekałem, czekałem niecierpliwie kiedy Ruda wróci z miasta
i myślałem jak pięknie będzie wyglądała w blasku świec, w tej jej czarnej
sukience na ramiączkach i z jej jedyną biżuterią, biżuterią z której była
dumna - naszyjnikiem z perełek. Czekałem
bo miałem dla niej niespodziankę, bo pod okiem patrzącego podejrzliwie na moje
dżinsy maitre’d, zamówiłem stolik w eleganckiej restauracji w staromiejskim
hotelu, tego obok którego przez te kilka dni często przechodziliśmy, zamówiłem,
bo moja dziewczyna zasługiwała na najlepsze co byłem w stanie zrobić.
- Byłam u
wróżki, nie nazywa się Ambrozja, tylko Rozalia i nie wróży w piwnicy, tylko na
parterze – powiedziała Ruda, kiedy stanęła w drzwiach - wyobraź sobie,
powiedziała mi, że zostanę w Kłodzku jeszcze przez tydzień. Z tobą.
-
Zostaniemy – powiedziałem i położyłem na stole kupkę banknotów. Ruda podeszła
do stołu, spojrzała na pieniądze:
-
Sprzedałeś laptop? Twój laptop? Twój skarb? Żeby zostać? – zapytała z
niedowierzaniem.
Kiwnąłem
głową.
- A moje
perełki bardzo się wróżce spodobały. Bo ja tak jak ty - też sprzedałam – powiedziała Ruda i
dodała do leżących na stole pieniędzy swój zwitek banknotów.
KONIEC
Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".
Przed Świętami wraz z życzeniami Wesołych Świąt przesłałem czytelnikom śmieszną historyjkę. Zerknij tam.
Za tydzień: "Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Przed Świętami wraz z życzeniami Wesołych Świąt przesłałem czytelnikom śmieszną historyjkę. Zerknij tam.
Za tydzień: "Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Komitet Obrony Demokracji liczył tydzień temu 50806 członków. Szukaj go na Facebooku.