Kiedy lecąc nad
Atlantykiem
wspominałem moją poprzednią wizytę w Portborough nie miałem pojęcia że już w dwa
dni później będę brał udział w operacji „Polski Klub”.
Zadanie przydzielone mi przez Petera było jasne: Miałem
wystąpić nie jako agent-dywersant, nie jako taki co porwie klubowego barmana,
albo zniszczy pisuar w męskiej toalecie. Nie - miałem być agentem-szpiegiem,
miałem zbadać co dzieje się w ukradzionym nam klubie.
Peter zapewniał mnie, że nikt mnie nie pozna, bo dopiero co przyleciałem, ostatni raz byłem
tam, w Polish American Social Club w Portborough, Connecticut pięć lat temu, a teraz
muszę tam iść, bo od czasu kiedy ukradli nam klub nikogo z naszych już tam nie
wpuścili. Zadanie wydawało mi się podobne do tych jakie wykonywał Hans Kloss,
nawet Peterowi o Klossie wspomniałem, oczywiście Peter nic nie zrozumiał, bo przecież
nigdy w życiu polskiej telewizji nie oglądał, a w Stanach „Stawki większej niż
życie” nie wyświetlali, a nie wyświetlali, bo wygodniej było im promować swoje
własne, choć gorsze filmy z Hollywood. Tak czy inaczej kiedy umilkłem, Peter z
oczyma utkwionymi w mojej twarzy i dłonią zaciśniętą na moim ramieniu
powiedział żebym przestał się wygłupiać, bo tu chodzi o polski klub, skradziony
Polsce klub.
Pięć lat temu, było inaczej – wtedy ze ścian wielkiej sali w Polish American Social Club patrzyli
na mnie polscy bohaterowie narodowi, naprzeciw wejścia był portret Kościuszki, obok
Piłsudski i Chopin, a po prawej był skrzywiony, wyglądający na niezadowolonego
Paderewski. Brzmiała muzyka, szurały stopy i trzęsły się w podrygach siwe emeryckie
głowy - to zespół Kielbasa Kings grał polkę „Mańka on the bridge”, Nie znam się
na polkach, więc wstrzymywałem się z uwagą że grają źle aż do chwili, kiedy harmoniście
zespołu palce ześlizgnęły się z okropnym zgrzytem od góry do dołu wzdłuż calutkiej
klawiatury. Powiedziałem wtedy Peterowi, że to przez tego harmonistę Paderewski
jest taki niezadowolony. A - przypomniałem sobie jeszcze coś – zaraz po wejściu
do klubu zasalutowałem marszałkowi Piłsudskiemu.
Wtedy, te pięć lat temu, ten polonijny klub liczył sobie
czterdzieści lat i nikt nie podejrzewał, że już po czterech następnych latach
zniknie, odejdzie w nicość. Kiedy dodałem sobie cztery do czterdziestu i wyszło
mi czterdzieści cztery, tylko ze smutkiem pokiwałem głową – znów pokazały się te
pechowe dla naszego narodu czwórki – przecież czwórka to numerologiczna liczba
Stalina.
Klub założyli w latach osiemdziesiątych miejscowi Polacy, głównie emeryci. Potrzebowali
miejsca w którym mogliby tańczyć polkę i grać w bingo. W misji klubu zapisali
że ma szerzyć polską kulturę, że nie będzie w klubie dyskryminacji, zadbali o
portrety wybitnych Polaków, nad barem umieścili białego orła, po lewej od
wejścia polską i amerykańską flagę i zarejestrowali klub jako stowarzyszenie
wyższej użyteczności. I popełnili dwa błędy. Pierwszym błędem, błędem
wynikającym z naszego tradycyjnego myślenia mocarstwowego było to że zamarzył
im się budynek mający dość miejsca, aby tańczyć polkę mogło prawie 400 osób. I
taki zbudowali.
A kiedy zaczęli wymierać, kiedy coraz ich mniej tańczyło
polkę, to po to żeby zapełnić salę, trzeba było przyjmować każdego – objaśniał mi
tuż przed moją wizytą Peter – i w zarządzie klubu było coraz mniej Polaków, potem
był tylko Janusz, a w końcu nie było żadnego, bo Janusz, jedyny, którego ci z
zarządu się bali, wyjechał, został konsulem w Nowym Jorku.
Słucham Petera i
przypominam sobie że ponad pięć wieków temu tak właśnie zdarzyło się wymrzeć Jagiellonom.
Skończyło się to niedobrze, bo sprowadzony z Francji na Wawel nowy król uciekł do
Paryża już po paru miesiącach. Pomyślałem, że coś mu się w królestwie w którym
miał rządzić musiało nie spodobać, a po chwili zdałem sobie sprawę że i teraz
są u nas rzeczy, które ludziom z zachodu też się nie podobają. Że tym ze
wschodu też, to już żadna nowina, bo z nimi to zawsze. No, a nam samym? Każdemu
z nas coś się nie podoba, tylko że jednym to, a drugim zupełnie co innego.
A Peter ciągnie dalej:
– To że nikogo w
zarządzie nie było, to był błąd drugi i ostateczny.
- To jak z Jagiellonami, szkoda, bo jak by nie wymarli,
to nie byłoby wolnej elekcji i liberum veto – wtrącam. Peter milknie, przez chwilę
bezskutecznie próbuje odnaleźć się w historii Polski, ja już mam na języku
uwagę o Stefanie Batorym, ale Peter mówi dalej:
- Później choć nie popełniła żadnego błędu, wyleciała z
pracy polska szefowa kuchni, a wkrótce potem powstała opinia zarządu, że w
klubie nie należy mówić po polsku i troszczyć się o polską kulturę. Według Wojtka,
prawnika a zarazem speca od nieruchomości, było to dlatego, że, że ceny
nieruchomości w Portborough zaczęły iść mocno w górę i budynek klubu wraz z
działką okazał się wart koło miliona dolarów.
- A teraz zarząd wyrzucił z klubu resztę Polaków, między
innymi ciebie i zmienił nazwę - zamiast Polish American Social Club jest teraz
Portborough Social Club. I ci z zarządu dysponują całym majątkiem – mówię, bo o
tym dowiedziałem się wczoraj, zaraz po przylocie.
- Tak – mówi Peter – założyliśmy więc New Polish American
Social Club, jestem prezesem, ale dopiero procesujemy się o budynek i działkę.
A to w Ameryce jest kosztowne. Pieniędzy nasz klub nie ma, jedyne co udało się
uratować to ten dziesięcioosobowy autobusik Mercedesa, i to też tylko dlatego,
że tamci poszkapili się z rejestracją.
Peter jest inny niż był pięć lat temu. Zastanawiam się nad jego przemianą. Pięć lat temu
był to stary człowiek, narzekający na niską morfologię i wciąż poprawiający
aparat słuchowy. Teraz, choć wciąż nie umie sobie poradzić z aparatem
słuchowym, jest to pełen energii starszy pan.
- Jak ty to wszystko robisz? – Pytam – przecież lata ci
lecą.
- Ktoś powiedział, że kiedy przybywa nam lat, otwierają
się nam coraz to nowe widoki, niby w podróży za każdym zakrętem drogi – odpowiada
Peter.
Zawsze uważałem,
że jeżeli mężczyzna napotyka na swojej drodze bar (mam na myśli nie jakiś tam bar
kawowy, tylko taki prawdziwy bar, gdzie jest alkohol i są wysokie stołki), właśnie
wtedy, kiedy jest on mu potrzebny, to nie jest to jakiś nieciekawy zbieg
okoliczności, ale jest to uśmiech losu, dar uczyniony mu przez któregoś z sączących
ambrozję olimpijskich bogów. Wchodząc do byłego polskiego klubu pomyślałem że taki
uśmiech losu przydałby mi się właśnie teraz, kiedy występuję w roli agenta. I tak
się stało - bar był tuż przy wejściu - tam gdzie pamiętałem go sprzed pięciu
lat. Tyle że choć wysokie stołki pozostały, to czuwającego poprzednio nad barem
białego orła zastąpił migocący neonowy napis: „Today: Our Latin Night”.
- Gin martini. Double – powiedziałem barmanowi. Kusiło mnie
żeby dodać „stirred not shaken” ale przecież byłem, nie tak jak Bond, agentem
tajnym i nie wolno mi było się zdekonspirować.
Atmosfera Latin Night była gęsta, przypominała mi
atmosferę w namiocie smażalni ryb w Mikołajkach, tyle że zamiast żeglarskich
szant tutaj decybelami atakowała egzotyczna salsa. W powietrzu unosił się odór
oleju kukurydzianego, resztki papierowych talerzy na których kuchnia serwowała
sizzling fajitas walały się na podłodze i brudnych stołach, a trzymany w moim
ręku gin martini podany był w plastikowej szklance.
Po następnym double martini zdecydowałem że mój organizm zdecydowanie potrzebuje świeżego powietrza
i że mam już dosyć tej klubowej tandety. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, od grupki
stojących przed wejściem do klubu Meksykanów doszedł mnie zapach marijuany.
Zastanawiając się ilu z nich jest w Stanach nielegalnie, poszedłem dalej,
potknąłem się o pustą plastikową butelkę po Coca Coli i o mało nie wyrżnąłem
głową w słupek tablicy „No parking Wednesday morning”. Zatrzymałem się, oparłem
się o stojący za znakiem pojemnik na śmieci i patrząc z wyrzutem na tablicę
powiedziałem:
- Teraz nie rano a wieczór, nie środa a czwartek – no to
po jaką cholerę tu się wymądrzasz? Odpowiadaj!
O bok pojemnika oparty był obraz. Jakiś portret. Przyjrzałem
mu się bliżej:
- Panie marszałku – czy trzeźwy czy podpity, zawsze Pana
rozpoznam – powiedziałem portretowi i już podniosłem do salutu rękę, ale kiedy
przypomniałem sobie, że nie salutuje się do nienakrytej głowy czym prędzej ją opuściłem:
- Melduję posłusznie, że to ja odkryłem pański pamiętnik
i że nie zostawię Pana tutaj – powiedziałem. Pomyślałem, że ani Hans Kloss ani
agent 007 też marszałka by tak nie zostawili.
Kiedy następnego ranka, z lekkim kacem, ale już trzeźwy
zadzwoniłem do Petera i zrelacjonowałem mu co widziałem w klubie i przy okazji
wspomniałem o porwanym portrecie, Peter powiedział:
- Znam kilka osób które by chciały mieć ten portret. I
już wiem kto go dostanie. Mam nadzieję, że lubisz Chopina.
Czas płynął, życie w Portborough toczyło się wartko na dwóch niekolidujących ze sobą
torach. Uniwersytet znał mnie jako starannego wykładowcę dwudziestowiecznej
historii Polski a u miejscowej Polonii zyskałem miano wybawcy Piłsudskiego. Już
w dzień po kradzieży portretu Piłsudskiego byłem bohaterem przyjęcia wydanego
przez Krystynę, zamożną entuzjastkę wszelkich sztuk. Podczas obiadu towarzyszyła
nam muzyka Chopina, po obiedzie zwiedziłem niewielką lecz dobraną ze smakiem
kolekcję obrazów zebranych przez gospodynię, a z niejasnych jej uwag przy
deserze należało się domyślać, że zajmuje się też twórczo literaturą. Mając
doświadczenie ze znajomości z kilkoma lepszymi i gorszymi literatami wiedziałem,
że do spraw twórczości własnej każdego piszącego należy odnosić się dyskretnie
i dlatego nie podjąłem tematu.
- Świece były? –
Pyta przez Skype’a moja żona Kalina z Warszawy kiedy relacjonuję jej przyjęcie.
- Świece, kompozycja kwiatowa, białe obrusy, koziołki, a
talerze były kwadratowe. Były zakąski, były zupy, ale prawdziwe niebo to
befsztyk – gruby na dwa cale.
- Od befsztyku się tyje.
- Dumą kolekcji obrazów Krystyny jest „Ułan i dziewczyna”
Kossaka – zmieniam niewygodny temat – a Krystyna do niedawna miała, jak
powiedział mi Peter, dwa Kossaki – nie wiem co się stało z tym drugim.
Opowiadam Kalinie,
że decyzją Petera ukradziony przeze mnie portret Piłsudskiego dostał się
właśnie Krystynie i znalazł się w jej kolekcji. Dodaję, że dziadek Krystyny w
czasie zamachu stanu Piłsudskiego był w wojsku i walczył. A portret wisi
nieeksponowany, tak trochę z boku, pewnie dlatego, że ojciec Krystyny walczył nie
po stronie Piłsudskiego, tylko po tej drugiej, rządowej stronie. „Oto piękny
przykład wpływu polityki na sztukę” – dodaję.
Ale nie o sztuce i nie o polityce myślę po zakończeniu
rozmowy. Wydawałoby się, że to nic, ot, drobna uwaga troskliwej żony, ale prawdy
uniknąć nie można, prawdy, że od dobrze podanego befsztyku się tyje. I to
szybko. „To ja, zawsze dumny ze smukłej sylwetki mam utyć?” – Myślę. NIE, NIE I
JESZCZE RAZ NIE. Biegałem w Warszawie, będę biegał i tutaj, w Portborough.
W niedzielę jako wyraziciel
opinii polskich mieszkańców Portborough i okolic demonstruję protestując
przeciwko złodziejom którzy ukradli polski klub.
Trzymając osadzony na drążku plakat z napisem „Thieves.
Board stole Polish Club”
stoję na poboczu ruchliwej drogi prowadzącej z Portborough do stolicy stanu
Salem. Dwa kroki ode mnie Krystyna rozwija pasiastą, upstrzoną gwiazdami flagę
amerykańską, nie jesteśmy z Krystyną sami, razem z nami demonstruje chyba ze czterdziestu
członków nowego klubu. Pod tablicą z napisem „Portborough Social Club” wymachuje
białoczerwoną flagą Peter, a obok Petera Wojtek, ten adwokat, trzyma plakat
„Honk if you support Polish Club”.
Kilkanaście metrów dalej błyskający niebieskim światłem samochód policyjny
ostrzega kierowców o odbywającej się demonstracji.
- Prosto stąd jedziemy do Petera na grilla – mówi mi Krystyna.
W drodze na grillowanie obserwuję drogę i stwierdzam, że
będzie to znakomita trasa do biegania - pod klub i z powrotem, dystans nie za
długi i nie za krótki. Kiedy układam w myślach plany na następne kilka dni, Krystyna
pyta mnie o przyczyny zamachu Piłsudskiego. Odpowiadam obszernie, przecież
jestem w tym temacie fachowcem, i akurat kiedy wspominam konflikt Wincentego
Witosa z Piłsudskim, Krystyna przerywa mi:
- Jesteśmy na miejscu.
Grillowanie odbywa
się z tyłu domu Petera, obok basenu, gdzie za rozstawionymi stołami błyszczy potężny
grill.
Początku awantury nie dosłyszałem, bo schroniwszy się w
cieniu, z plastikową szklanką piwa w ręku, wysłuchiwałem opowieści także
unikającej słońca Marianny. Marianna dopiero co wróciła z podróży po Europie.
Największe wrażenie wyniosła z dwóch sławnych z cudów miejsc - Lourdes i Fatimy.
Opowiadała o zdarzających się tam zjawiskach nadprzyrodzonych. Właśnie kiedy przypomniawszy
sobie stronę z niedawno przeczytanej dziewiętnastowiecznej broszurki przytoczyłem
teologiczną definicję cudu: „Cud jest to czasowe zawieszenie przez Boga praw
natury” a Marianna powiedziała z wahaniem „No nie wiem. Może?” – z grona
siedzących przy stojącym obok grilla ogrodowym stole doszedł nas bełkotliwy głos:
- „Jesteśmy zarzucani with
brain droppings
przez ludzi, którzy w życiu nie dokonali nic twórczego a teraz rzucili się na
tak zwaną "literaturę”. W większości wypadków
jest to sraczka werbalna devoided of any literary substance.
Mówił to Wojtek. Chwiejąc
się lekko, perorował z zaczerwienioną twarzą, widać było że jest podpity.
Zamilkł na chwilę, poczem, powstrzymując czkawkę, z wyrazem niesmaku na twarzy
powiedział:
- I po co ona to nabazgrała?
W chwilę potem, w zapadłej ciszy wybrzmiał podniesiony głos
Krystyny:
- Nie! Nie mam zwyczaju pozostawać w towarzystwie chama.
Chama! Tak jest – chama! Pijanego chama!
Krystyna wstała od stołu, rzuciła serwetkę na ziemię i
wyszła demonstracyjnie trzaskając ogrodową furtką; hałas przeniósł mój umysł ze
sfery spraw nadprzyrodzonych do rzeczywistości, i właśnie stamtąd doszedł mnie szept
Marianny:
- Oni są rozwiedzeni. Po rozwodzie Krystyna napisała
książkę. Bardzo uduchowioną. Jej bohaterowie mieszkają na wyspie szczęśliwości,
są weganami i żyjąc życiem przepojonym pierwiastkami niematerialnymi są bliscy
osiągnięcia świadomości kwantowej. A Wojtek lubi dobre drinki. Za bardzo.
Napięcie wśród zgromadzonych przerwało pytanie
majstrującego przy aparacie słuchowym Petera:
- Czy ktoś ma może jakąś baterię do mojego aparatu? Bo
nie usłyszałem nic z tego co Krystyna powiedziała.
- Jest niedobrze –
mówił dwa dni później Peter – odebrałem właśnie jeden po drugim dwa telefony.
Krystyna mówiła o chamstwie na jakie napotyka się w klubie, a Wojtek twierdził,
że za dużo w klubie snobizmu i nieporadności.
- Każde oddzielnie grozi, że natychmiast złoży rezygnację
z Zarządu i z członkostwa klubu – ciągnie dalej Peter – a tak naprawdę to Wojtkowi
idzie o ten portret Piłsudskiego, który uratowałeś ze śmietnika. Krystyna
powiesiła go gdzieś z boku, ale Wojtek powiesiłby go na ścianie na której wiszą
skrzyżowane dwie szable i ryngraf z Matką Boską, pod Kossakiem.
- To Wojtek ma też Kossaka?
- Mieli z Krystyną dwa. Rozwodząc się, podzielili się
kolekcją - każde dostało po jednym Kossaku.
- Trudni ludzie. Konfliktowi – powiedziałem.
- Trudni ale wpływowi. Wzięliśmy ich do zarządu klubu, bo
bez nich go nie odbierzemy – Wojtek jest jedynym polskim adwokatem w promieniu
dwustu mil, więc to on prowadzi naszą sprawę sądową. Z kolei Krystyna ją finansuje.
Jest bogata. Czuje się mecenaską wszystkich sztuk, a szczególnie ma bzika na
punkcie Chopina. To ona w zeszłym roku zorganizowała i pokryła koszty prywatnego
recitalu fortepianowego pary polskich pianistów.
Zamyślam się. Lata
temu przekonałem się że często konflikt dodaje energii, mobilizuje, jest
pozytywnym wyzwaniem. Tak było kiedy wojowałem z nieuczciwym ministrem
albo kiedy zdemaskowałem nieuczciwego policjanta w Puerto Vallarta.
- Ale konflikt
może być też niepokojącym zakłóceniem życiowej równowagi, egzystencjalnym
wyzwaniem – konkluduję, tym razem głośno.
- Nigdy nie
słyszałem o czymś takim jak egzystencjalne wyzwanie – zauważa Peter.
O tym że my, Polonia w Portborough, stoimy w obliczu egzystencjalnego
wyzwania i o tym jak możemy stawić mu czoła myślałem cztery godziny później, kiedy
zmuszając zastałe kończyny do wysiłku biegłem rekreacyjnie w stronę ukradzionego
klubu. Żeby nie zwątpić, biegnąc powtarzałem sobie: „Świat jest naprawialny,
świat jest naprawialny”.
Peter był zdziwiony kiedy do
niego zadzwoniłem:
- Jutro? O szóstej rano? Naszym autobusikiem? Pod klubem?
- Tak. Bo jutro jest środa. Ale nie akurat pod klubem tylko jakieś sto
metrów dalej – odpowiedziałem.
Następnego dnia rano otwierając bagażowe
drzwi autobusiku Peter powiedział:
- Zupełnie niezniszczony. Skąd wiedziałeś że on tam będzie?
- Tak, nawet nie ma żadnego zadrapania – potwierdziłem
przyglądając się odkupionemu od śmieciarzy portretowi Chopina – a wiedziałem że
tam jest, bo widziałem go już wczoraj popołudniu. Przecież ja tamtędy biegam.
- No to skoro się tak udało to należy nam się dobre śniadanie.
Bardzo dobre śniadanie. W „Big American Breakfast”.
- Dla mnie tylko kawa – powiedziałem. Peter spojrzał na
mnie ze zdziwieniem.
- Tyje się szybciej, chudnie się wolniej – wyjaśniłem.
Kiedy trzymałem w
ręku plastikowy kubek z niesłodzoną, czarną kawą Peter powiedział:
- Powiedz mi więcej o tym egzystencjalnym wyzwaniu.
Po śniadaniu pojechaliśmy
do domu Petera. Ze zdziwieniem rozpoznałem stojący na podjeździe samochód Krystyny,
a kiedy podjechaliśmy bliżej zobaczyłem, że o ścianę garażu oparty był portret
Piłsudskiego. Sama Krystyna rozmawiała przez komórkę. Kiedy zaparkowaliśmy obok
jej samochodu przerwała rozmowę i powiedziała:
- Proszę odwieźć ten portret na miejsce. Nie chcę go. Nie
chcę oskarżeń o kradzież. Nie chcę klubu. Rezygnuję.
Otworzyłem drzwi bagażnika i wyciągnąwszy portret Chopina
ustawiłem go obok Piłsudskiego. Wydało mi się że dwóch przystojnych panów –
muzyk i polityk – spojrzało na siebie przyjaźnie. Peter wskazał na Chopina i
powiedział:
- Tego nie odwieziemy. Jacek go kupił. Całkowicie legalnie. Zapłacił pięćdziesiąt
dolarów.
Krystyna podniosła dłoń do ust. Zrobiła krok do przodu i wykrzyknęła:
- To przecież Chopin. Odkupię, dam pięćset. Dam tysiąc.
- Nie Krystyno – powiedziałem - cena jest inna.
- Jaka?
- Zgadnij – powiedział z uśmiechem Peter. Krystyna zawahała się:
- Polski klub – powiedziała po chwili.
- A ten? Co z nim zrobić? – Krystyna wskazała na Piłsudskiego.
- O marszałka się nie martw – powiedziałem – mam dla
niego dobre miejsce.
Peter medytował. W końcu powiedział:
- Chyba będzie o jedno egzystencjalne wyzwanie mniej.
Krystyna spojrzała na niego podejrzliwie. Roześmiałem się
i powiedziałem szeptem:
- To są dla Petera nowe słowa.
- Ale nie dla mnie – powiedziała po zastanowieniu
Krystyna.
- Co wy tam szepczecie. Znów mi baterie wysiadają –
powiedział Peter.
Nie trzeba dodawać,
że po otrzymaniu portretu Piłsudskiego Wojtek także wycofał swoją rezygnację z
klubu.
A teraz, już w Warszawie, oczekuję wiadomości o nadchodzącym
wyroku w sprawie sądowej o posiadanie klubu.