wtorek, 8 października 2019

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 196.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili", odc. 31

© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Rozdział XIII. Powstanie (c.d.)

Te koszary SS interesowały mnie już przedtem. Widziałem SS-manów (nie mówiliśmy o nich „żołnierze”), jak ćwiczyli rzut granatem na placu przed budynkiem. Wjazd do koszar był zagrodzony szlabanem. Wartownik siedział w pomalowanej w czarno-białą jodełkę budce. Unikałem chodzenia chodnikiem po stronie koszar, w ogóle bałem się, gdy mijałem SS-mana na ulicy. Jednak na krótko przed powstaniem ciekawość przemogła strach. Na wszystkich rogach budynku koszar budowano bunkry. Wybrałem sobie róg najdalszy od bramy i godzinami przyglądałem się, jak pracują murarze. Zrobienie bunkra jest proste, jeżeli tylko budynek jest podpiwniczony. Usuwa się cegły z rogu – metr w górę i metr wzdłuż każdego boku. Buduje się nowy róg, wysunięty z pół metra wzdłuż każdej ściany budynku i zaopatrzony w poziome szpary strzelnicze. Tak właśnie zrobione były bunkry w koszarach SS. Później, kiedy murarze skończyli robotę, już tam nie chodziłem – bałem się, że w bunkrze może siedzieć SS-man.

Od któregoś dnia powstania zamieszkaliśmy w piwnicach na stałe, to znaczy – do kiedy Niemcy uciekną. Wydawało mi się, że wszyscy mieszkańcy domu przenieśli się do piwnicy, w każdym razie były tu wszystkie znajome dzieci. My z bratem i matką mieliśmy miejsce w środku piwnicznego korytarza. Siedząc na naszej koi, mogłem widzieć dużą rurę gazową wychodzącą z otworu w ścianie po mojej lewej stronie, przechodzącą pod stropem piwnicy i wchodzącą do otworu w ścianie po prawej stronie. Prawie każdego dnia wieczorem duży szary szczur wynurzał się z prawego otworu, dostojnie defilował wzdłuż całej długości rury i znikał po lewej stronie. W sposobie, w jaki szedł, było coś bardzo zdecydowanego. Bardzo szybko szczur stał się dla nas atrakcją, na którą co wieczór czekaliśmy. Więcej – szczur był dla nas wyzwaniem, chcieliśmy go zatrzymać. To Jacek Patycki wpadł na pomysł, żeby wystawić przeciw szczurowi żołnierzy. Zaczęliśmy od samotnego piechura w zielonym mundurze i brązowych butach. Szczur nawet się nie zatrzymał, w marszu barkiem strącił naszego bohatera i pomaszerował dalej.

Także każdego dnia wieczorem odbywało się nabożeństwo. Biuro administracji naszego domu, które było na parterze kilka metrów od drzwi od piwnicy, służyło za kaplicę. Śpiewaliśmy nabożne pieśni, przeważnie smutne, jak „Kto się w opiekę” albo „Z dymem pożarów”. Wieczory były więc uporządkowane, najpierw był szczur, a potem nabożeństwo. Czasami jednak szczur się spóźniał i musieliśmy iść na nabożeństwo bez niego.

Któregoś dnia SS-mani wypędzili nas na sąsiedni plac, gdzie na anemicznej trawie siedzieli już mieszkańcy z domu położonego między koszarami a nami. Z głośnika powieszonego na słupie nadali rozkaz Hitlera, najpierw po niemiecku, a później jakiś pan mówił dziwnie po polsku. Rozkaz mówił, że Warszawa ma być zniszczona, tak żeby kamień na kamieniu nie został. No i wtedy, jak ten pan to mówił, to sąsiedni dom – ten, który stał między nami a koszarami SS – zaczął się palić. Ludzie zaczęli płakać i wyrzekać. Mama mówiła, że zaraz podpalą nasz dom. Pan Grusza powiedział, że nie, bo nas Niemcy wypędzili bez rzeczy, a tamtym z sąsiedniego domu pozwolili zabrać na plac to, co mogli unieść z mieszkania. Powiedział, że nas nie podpalą. Rzeczywiście, po jakimś czasie mogliśmy wrócić do domu. Ludzie mówili, że i tak mamy szczęście, że to byli SS-mani, a nie Kałmucy. Podobno na Belgijskiej Kałmucy urządzili sobie zabawę i idąc wzdłuż ulicy, wrzucali granat do okienka każdej piwnicy.

Szczur wciąż miał przewagę nad naszą armią. Nawet trzech wyborowych żołnierzy nie mogło dać mu rady. Jeden z nich zaginął w czasie bitwy – wpadł za rurę do dziury w murze. Parę dni później inny żołnierz poległ w starciu – odłamała mu się podstawka.
Dorośli mówili, że będzie głód, i ciągle rozmawiali o żywności. Któregoś dnia pan Winter wpadł na pomysł, żeby zebrać pomidory z klombu na podwórzu. Problem był w tym, że klomb był w zasięgu ognia z koszar SS. Pan Grusza powiedział, że do dzieci nawet Niemcy nie będą strzelali. Nie wiem, dlaczego to byłem akurat ja, w każdym razie dostałem białą chorągiewkę i pan Winter powiedział mi, żebym poszedł zebrać pomidory z klombu. Nawet się nie opierałem, ale kiedy już mialem wyjść na podwórze, zacząłem się bać. Jedni mówili, że najlepiej, żebym się czołgał, inni – żebym po prostu wyszedł, powiewając białą chorągiewką. Nie pamiętam, co zostało zdecydowane, co zresztą i tak nie miało znaczenia, bo wyszedłem na jakieś trzy kroki do przodu i szybko uciekłem z powrotem. Powiedziałem panu Winterowi, że na klombie nie było już żadnych pomidorów. Pan Winter popatrzył na mnie, potem na klomb i powiedział:
– Rzeczywiście nie ma.
Na to pani Niczmanowa powiedziała:
– Co też pan opowiada, przecież tam aż czerwono od pomidorów.
Pan Winter powtórzył jeszcze raz, tym razem głośniej:
– Na klombie nie ma pomidorów.
Pani Niczmanowa popatrzała na pana Wintera i wybąkała:
– Rzeczywiście, nie ma.
Byłem zdziwiony, że dorośli tak szybko się ze mną zgodzili.

Szczur wciąż wygrywał bitwy. Nasz oddział grenadierów został zdziesiątkowany. Dowódca oddziału spadł z rury i został zmiażdżony butem któregoś z dorosłych.
Któregoś dnia Jacek powiedział, że w naszym domu jest pełno Niemców. Łatwo jest ich rozpoznać po nazwiskach. Pani Lindorfowa, pan Kochman, pan Żurman, pani Rotsztajnowa to wszystko Niemcy. Maciek powiedział, że Żydzi też mają niemieckie nazwiska. Jacek powiedział, że Żydów już nie ma, bo ich Niemcy w zeszłym roku wybili. Bulek Winter powiedział, że to, że Żydów już nie ma, to prawda, ale o Niemcach to nieprawda, bo mimo że Winter jest niemieckim nazwiskiem, on jest Polakiem, a Romek Hartman jest nawet powstańcem. Powiedział, że jego rodzina była w Polsce dwieście lat. Ja pomyślałem o Kryśce Hartman i przyznałem rację Bulkowi. Powiedziałem, że Jacek nie lubi pani Rotsztajnowej od czasu, jak oberwał za ganianie jej kota.

Piwnica była oświetlana lampami karbidowymi. Przed powstaniem Niemcy włączali elektryczność na kilka godzin dziennie. Teraz oświetlenie elektryczne skończyło się całkowicie w początku powstania. Zwykle dla oszczędności paliła się tylko jedna lampa, zawsze sycząc i migocząc, gdyż wysokość płomienia zależała od chwilowego ciśnienia generowanego gazu. Tego wieczoru paliły się dwie karbidówki, i w dodatku pan Winter załadował do nich więcej niż zwykle karbidu, aby dłużej świeciły. Chodziło o to, by pan Żurman, który przekradł się ze Śródmieścia, mógł zrelacjonować swoje przygody bez przerywania. Ulice Śródmieścia były zatarasowane barykadami, żeby ułatwić obronę przed niemieckimi czołgami. Barykady były zrobione z przewróconych tramwajów, samochodów, ułamków muru, bruku ulicznego, cegieł i takich rzeczy jak meble. Nie mogłem pojąć, jak można przewrócić tramwaj, ale byłem przekonany, że powstańcy wiedzą, jak to zrobić.

Barykada – to jest to, co musimy zrobić, aby pokonać szczura. Kiedy nasza armia będzie za barykadą, szczur nie może zwyciężyć. Rozdwoiłem uwagę – jednym uchem słyszałem Jacka mówiącego, że da na szczurzą barykadę swój drewniany tramwaj, a drugim – jak pan Żurman mówi, że niemieckie bomby przebijają sklepienia domów i eksplodują w piwnicy. I właśnie wtedy wybuchnęła karbidówka po mojej lewej stronie. W zamkniętym pomieszczeniu piwnicy niegłośny sam w sobie wybuch sprawiał wrażenie potwornej detonacji; górna część lampy wyleciała w górę, obracając się dnem do góry, i wbiła się w sufit tak, że palnik sterczał jak kaczy dziób do dołu. Teraz rzeczy zaczęły dziać się szybko i równocześnie. Pani Dobiecka, wskazując prawą ręką na kaczy dziób, piszczała:
– Bomba, aaa...

Jednocześnie lewą ręką próbowała zatkać sobie uszy w oczekiwaniu na wybuch. Pan Żurman wyprostował się i zakomenderował:
– Wszyscy padnij! Tylko bez paniki.
Z podniesioną głową, skoncentrowany pan Żurman wydawał się zdolny do opanowania każdej sytuacji. Pani Smolińska nie mogła tego widzieć, bo naciągnęła sobie na głowę koc leżący dotąd na jej kolanach. Spod koca dochodziło stłumione:
– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...

Cień pana Żurmana na ścianie piwnicy mówił mi:
– Ufaj dowódcy.
Krzyknąłem:
– Tak jest! – I rzuciłem się na ziemię, nie tracąc bomby z oczu. Piotrek powiedział:
– Proszę pana, proszę pana, mnie nie wolno padać w tym ubraniu.
A Jacek, trzymając w ręku drewniany tramwaj, zaczął przedzierać się w kierunku lampy, mówiąc:
– Ja muszę zobaczyć bombę.

Traf chciał, że pan Kowal, który na komendę pana Żurmana dał nurka pod pryczę, był na jego kursie. Jacek potknął się o nogi pana Kowala i wypuścił z ręki drewniany tramwaj. Tramwaj zakreślił parabolę i wylądował zderzakiem na dolnej części pleców pani Smolińskiej. Pani Smolińska odrzuciła koc, podniosła się i powiedziała:
– Jestem ranna. Trafił mnie odłamek.
Pan Żurman krzyknął:
– Sanitariusze. Rannych na punkt opatrunkowy.

Powiedziałem:
– Proszę pana, tu nie ma sanitariuszy.
Pan Kowal wstał spod pryczy i otrzepując się z kurzu, powiedział zimno:
– Panie Żurman, tu nie tylko nie ma sanitariuszy, ale tu nie ma bomby. Coś panu na rozum padło.
Pani Smolińska, masując obolałe miejsce, ze wzrokiem utkwionym w pana Żurmana powiedziała:
– Pełno tu dywersantów, którzy tylko czekają, żeby człowieka ugodzić w plecy – a po namyśle dodała: – Niektórych łatwo można rozpoznać, bo wszczynają panikę.
Od tej pory ceniliśmy karbidówki wyżej niż oświetlenie elektryczne.


Ciąg dalszy nastąpi.


KONIEC ODCINKA 30


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Linki do poprzednich odcinków:


Odcinek 1   tutaj       Odcinek  2 tutaj           Odcinek 3 tutaj                 Odcinek 10 tutaj
Odcinek 4   tutaj       Odcinek  5 tutaj           Odcinek 6 tutaj                 Odcinek 11 tutaj
Odcinek 7   tutaj       Odcinek  8 tutaj           Odcinek 9 tutaj                 Odcinek 12 tutaj 
  Odcinek 13 tutaj      Odcinek 14 tutaj           Odcinek 15 tutaj              Odcinek 16 tutaj
  Odcinek 17 tutaj      Odcinek 18 tutaj         Odcinek 19 tutaj           Odcinek 20 tutaj
  Odcinek 21 tutaj     Odcinek 22 tutaj        Odcinek 23 tutaj            Odcinek 24  tutaj
  Odcinek 25 tutaj     Odcinek 26 tutaj        Odcinek 27 tutaj            Odcinek 28  tutaj
  Odcinek 29 tutaj


Rozdział XIII. Powstanie (c.d.)

Te koszary SS interesowały mnie już przedtem. Widziałem SS-manów (nie mówiliśmy o nich „żołnierze”), jak ćwiczyli rzut granatem na placu przed budynkiem. Wjazd do koszar był zagrodzony szlabanem. Wartownik siedział w pomalowanej w czarno-białą jodełkę budce. Unikałem chodzenia chodnikiem po stronie koszar, w ogóle bałem się, gdy mijałem SS-mana na ulicy. Jednak na krótko przed powstaniem ciekawość przemogła strach. Na wszystkich rogach budynku koszar budowano bunkry. Wybrałem sobie róg najdalszy od bramy i godzinami przyglądałem się, jak pracują murarze. Zrobienie bunkra jest proste, jeżeli tylko budynek jest podpiwniczony. Usuwa się cegły z rogu – metr w górę i metr wzdłuż każdego boku. Buduje się nowy róg, wysunięty z pół metra wzdłuż każdej ściany budynku i zaopatrzony w poziome szpary strzelnicze. Tak właśnie zrobione były bunkry w koszarach SS. Później, kiedy murarze skończyli robotę, już tam nie chodziłem – bałem się, że w bunkrze może siedzieć SS-man.

Od któregoś dnia powstania zamieszkaliśmy w piwnicach na stałe, to znaczy – do kiedy Niemcy uciekną. Wydawało mi się, że wszyscy mieszkańcy domu przenieśli się do piwnicy, w każdym razie były tu wszystkie znajome dzieci. My z bratem i matką mieliśmy miejsce w środku piwnicznego korytarza. Siedząc na naszej koi, mogłem widzieć dużą rurę gazową wychodzącą z otworu w ścianie po mojej lewej stronie, przechodzącą pod stropem piwnicy i wchodzącą do otworu w ścianie po prawej stronie. Prawie każdego dnia wieczorem duży szary szczur wynurzał się z prawego otworu, dostojnie defilował wzdłuż całej długości rury i znikał po lewej stronie. W sposobie, w jaki szedł, było coś bardzo zdecydowanego. Bardzo szybko szczur stał się dla nas atrakcją, na którą co wieczór czekaliśmy. Więcej – szczur był dla nas wyzwaniem, chcieliśmy go zatrzymać. To Jacek Patycki wpadł na pomysł, żeby wystawić przeciw szczurowi żołnierzy. Zaczęliśmy od samotnego piechura w zielonym mundurze i brązowych butach. Szczur nawet się nie zatrzymał, w marszu barkiem strącił naszego bohatera i pomaszerował dalej.

Także każdego dnia wieczorem odbywało się nabożeństwo. Biuro administracji naszego domu, które było na parterze kilka metrów od drzwi od piwnicy, służyło za kaplicę. Śpiewaliśmy nabożne pieśni, przeważnie smutne, jak „Kto się w opiekę” albo „Z dymem pożarów”. Wieczory były więc uporządkowane, najpierw był szczur, a potem nabożeństwo. Czasami jednak szczur się spóźniał i musieliśmy iść na nabożeństwo bez niego.

Któregoś dnia SS-mani wypędzili nas na sąsiedni plac, gdzie na anemicznej trawie siedzieli już mieszkańcy z domu położonego między koszarami a nami. Z głośnika powieszonego na słupie nadali rozkaz Hitlera, najpierw po niemiecku, a później jakiś pan mówił dziwnie po polsku. Rozkaz mówił, że Warszawa ma być zniszczona, tak żeby kamień na kamieniu nie został. No i wtedy, jak ten pan to mówił, to sąsiedni dom – ten, który stał między nami a koszarami SS – zaczął się palić. Ludzie zaczęli płakać i wyrzekać. Mama mówiła, że zaraz podpalą nasz dom. Pan Grusza powiedział, że nie, bo nas Niemcy wypędzili bez rzeczy, a tamtym z sąsiedniego domu pozwolili zabrać na plac to, co mogli unieść z mieszkania. Powiedział, że nas nie podpalą. Rzeczywiście, po jakimś czasie mogliśmy wrócić do domu. Ludzie mówili, że i tak mamy szczęście, że to byli SS-mani, a nie Kałmucy. Podobno na Belgijskiej Kałmucy urządzili sobie zabawę i idąc wzdłuż ulicy, wrzucali granat do okienka każdej piwnicy.

Szczur wciąż miał przewagę nad naszą armią. Nawet trzech wyborowych żołnierzy nie mogło dać mu rady. Jeden z nich zaginął w czasie bitwy – wpadł za rurę do dziury w murze. Parę dni później inny żołnierz poległ w starciu – odłamała mu się podstawka.
Dorośli mówili, że będzie głód, i ciągle rozmawiali o żywności. Któregoś dnia pan Winter wpadł na pomysł, żeby zebrać pomidory z klombu na podwórzu. Problem był w tym, że klomb był w zasięgu ognia z koszar SS. Pan Grusza powiedział, że do dzieci nawet Niemcy nie będą strzelali. Nie wiem, dlaczego to byłem akurat ja, w każdym razie dostałem białą chorągiewkę i pan Winter powiedział mi, żebym poszedł zebrać pomidory z klombu. Nawet się nie opierałem, ale kiedy już mialem wyjść na podwórze, zacząłem się bać. Jedni mówili, że najlepiej, żebym się czołgał, inni – żebym po prostu wyszedł, powiewając białą chorągiewką. Nie pamiętam, co zostało zdecydowane, co zresztą i tak nie miało znaczenia, bo wyszedłem na jakieś trzy kroki do przodu i szybko uciekłem z powrotem. Powiedziałem panu Winterowi, że na klombie nie było już żadnych pomidorów. Pan Winter popatrzył na mnie, potem na klomb i powiedział:
– Rzeczywiście nie ma.
Na to pani Niczmanowa powiedziała:
– Co też pan opowiada, przecież tam aż czerwono od pomidorów.
Pan Winter powtórzył jeszcze raz, tym razem głośniej:
– Na klombie nie ma pomidorów.
Pani Niczmanowa popatrzała na pana Wintera i wybąkała:
– Rzeczywiście, nie ma.
Byłem zdziwiony, że dorośli tak szybko się ze mną zgodzili.

Szczur wciąż wygrywał bitwy. Nasz oddział grenadierów został zdziesiątkowany. Dowódca oddziału spadł z rury i został zmiażdżony butem któregoś z dorosłych.
Któregoś dnia Jacek powiedział, że w naszym domu jest pełno Niemców. Łatwo jest ich rozpoznać po nazwiskach. Pani Lindorfowa, pan Kochman, pan Żurman, pani Rotsztajnowa to wszystko Niemcy. Maciek powiedział, że Żydzi też mają niemieckie nazwiska. Jacek powiedział, że Żydów już nie ma, bo ich Niemcy w zeszłym roku wybili. Bulek Winter powiedział, że to, że Żydów już nie ma, to prawda, ale o Niemcach to nieprawda, bo mimo że Winter jest niemieckim nazwiskiem, on jest Polakiem, a Romek Hartman jest nawet powstańcem. Powiedział, że jego rodzina była w Polsce dwieście lat. Ja pomyślałem o Kryśce Hartman i przyznałem rację Bulkowi. Powiedziałem, że Jacek nie lubi pani Rotsztajnowej od czasu, jak oberwał za ganianie jej kota.

Piwnica była oświetlana lampami karbidowymi. Przed powstaniem Niemcy włączali elektryczność na kilka godzin dziennie. Teraz oświetlenie elektryczne skończyło się całkowicie w początku powstania. Zwykle dla oszczędności paliła się tylko jedna lampa, zawsze sycząc i migocząc, gdyż wysokość płomienia zależała od chwilowego ciśnienia generowanego gazu. Tego wieczoru paliły się dwie karbidówki, i w dodatku pan Winter załadował do nich więcej niż zwykle karbidu, aby dłużej świeciły. Chodziło o to, by pan Żurman, który przekradł się ze Śródmieścia, mógł zrelacjonować swoje przygody bez przerywania. Ulice Śródmieścia były zatarasowane barykadami, żeby ułatwić obronę przed niemieckimi czołgami. Barykady były zrobione z przewróconych tramwajów, samochodów, ułamków muru, bruku ulicznego, cegieł i takich rzeczy jak meble. Nie mogłem pojąć, jak można przewrócić tramwaj, ale byłem przekonany, że powstańcy wiedzą, jak to zrobić.

Barykada – to jest to, co musimy zrobić, aby pokonać szczura. Kiedy nasza armia będzie za barykadą, szczur nie może zwyciężyć. Rozdwoiłem uwagę – jednym uchem słyszałem Jacka mówiącego, że da na szczurzą barykadę swój drewniany tramwaj, a drugim – jak pan Żurman mówi, że niemieckie bomby przebijają sklepienia domów i eksplodują w piwnicy. I właśnie wtedy wybuchnęła karbidówka po mojej lewej stronie. W zamkniętym pomieszczeniu piwnicy niegłośny sam w sobie wybuch sprawiał wrażenie potwornej detonacji; górna część lampy wyleciała w górę, obracając się dnem do góry, i wbiła się w sufit tak, że palnik sterczał jak kaczy dziób do dołu. Teraz rzeczy zaczęły dziać się szybko i równocześnie. Pani Dobiecka, wskazując prawą ręką na kaczy dziób, piszczała:
– Bomba, aaa...

Jednocześnie lewą ręką próbowała zatkać sobie uszy w oczekiwaniu na wybuch. Pan Żurman wyprostował się i zakomenderował:
– Wszyscy padnij! Tylko bez paniki.
Z podniesioną głową, skoncentrowany pan Żurman wydawał się zdolny do opanowania każdej sytuacji. Pani Smolińska nie mogła tego widzieć, bo naciągnęła sobie na głowę koc leżący dotąd na jej kolanach. Spod koca dochodziło stłumione:
– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...

Cień pana Żurmana na ścianie piwnicy mówił mi:
– Ufaj dowódcy.
Krzyknąłem:
– Tak jest! – I rzuciłem się na ziemię, nie tracąc bomby z oczu. Piotrek powiedział:
– Proszę pana, proszę pana, mnie nie wolno padać w tym ubraniu.
A Jacek, trzymając w ręku drewniany tramwaj, zaczął przedzierać się w kierunku lampy, mówiąc:
– Ja muszę zobaczyć bombę.

Traf chciał, że pan Kowal, który na komendę pana Żurmana dał nurka pod pryczę, był na jego kursie. Jacek potknął się o nogi pana Kowala i wypuścił z ręki drewniany tramwaj. Tramwaj zakreślił parabolę i wylądował zderzakiem na dolnej części pleców pani Smolińskiej. Pani Smolińska odrzuciła koc, podniosła się i powiedziała:
– Jestem ranna. Trafił mnie odłamek.
Pan Żurman krzyknął:
– Sanitariusze. Rannych na punkt opatrunkowy.

Powiedziałem:
– Proszę pana, tu nie ma sanitariuszy.
Pan Kowal wstał spod pryczy i otrzepując się z kurzu, powiedział zimno:
– Panie Żurman, tu nie tylko nie ma sanitariuszy, ale tu nie ma bomby. Coś panu na rozum padło.
Pani Smolińska, masując obolałe miejsce, ze wzrokiem utkwionym w pana Żurmana powiedziała:
– Pełno tu dywersantów, którzy tylko czekają, żeby człowieka ugodzić w plecy – a po namyśle dodała: – Niektórych łatwo można rozpoznać, bo wszczynają panikę.
Od tej pory ceniliśmy karbidówki wyżej niż oświetlenie elektryczne.


Ciąg dalszy nastąpi.


KONIEC ODCINKA 30

 

Poszukuję współpracownika - chodzi o napisanie scenariusza bazującego na mojej twórczości. Proszę o kontakt mejlowy. 


Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

Książkę Hybrydowi Polacy możesz kupić w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska, albo w księgarni Bolesława Prusa na Krakowskim Przedmieściu na przeciw Uniwersytetu Warszawskiego.


A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? 

Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * *
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet. 

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .


A teraz o odcinku który przeczytałeś. Jeśli tekst podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".

Możesz też dodać komentarz.

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Jak dotąd Festyn Opowiadań osiągnął prawie pięćdziesiąt tysięcy otwarć.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.


Ważne - Facebook zmienia swoje algorytmy i nie zawsze wyświetla prawidłowo moje posty. Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. W okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". 
Aby otrzymywać powiadomienia Facebooka o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.



Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz