wtorek, 12 listopada 2019

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 194.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili", odc. 29


Rozdział XIII. Powstanie

Co opisałem, kiedy wreszcie zacząłem mieć czas. Akurat tego amerykańskiego prezydenta, Billa Clintona, lubiłem, tak jak lubiłem jego poprzednika, sympatycznego, opowiadającego kawały Ronalda Reagana. Nie przychodziło mi więc do głowy, że Clinton może się za mnie, mieszkającego w mało ważnym stanie USA, w Oregonie, zabrać. Aż tu przyszedł rok 1994 – i jednak się zabrał.
Kilka lat wcześniej ruch zielonych wymógł na amerykańskim rządzie uznanie podgatunku północnej sowy plamistej[1], żyjącej w rozległych starodrzewach Oregonu, za zagrożony. Krótko potem w celu ochrony tego ptaszka Clinton podpisał zarządzenie zmniejszające o osiemdziesiąt procent pozysk drewna w Oregonie. A że od ponad stu lat drewno stanowiło bazę ekonomiczną tego stanu, to na początku lat dziewięćdziesiątych Oregon znalazł się w kryzysie. Trzeba było ciąć budżet stanowy, a pierwsze cięcia budżetu zawsze robi się w nauce. Tak było w Polsce, tak jest i w Ameryce. Tylko że właśnie wtedy mijało siedem lat mojej profesorskiej pracy i właśnie miał zdecydować się mój awans ze zwykłego profesora na pozycję profesora z zagwarantowanym zatrudnieniem aż do emerytury (tzw. tenure position).
Dziekan mojego wydziału był człowiekiem o usposobieniu zimnym, nie lubiliśmy się; przypuszczam, że poza mną nie lubił też i Clintona, i Reagana, a chyba i własnej żony. Dlatego też nie zdziwiłem się, że nie było w jego oczach jakiejkolwiek sympatii, kiedy po wyjaśnieniu mi sytuacji finansowej wydziału poinformował mnie, że awansu nie będzie. Patrząc na mnie tymi zimnymi oczyma, powiedział tak jak się w Ameryce przy takich okazjach zwykle mówi:
– You know, nothing personal, it’s strictly professional.
Trzeba było szukać nowej pracy. Należało się zastanowić, co chcę robić – w końcu miałem już w życiu wiele zawodów i zawsze mogłem się zabrać za coś nowego, zwłaszcza że nauczania nigdy nie lubiłem, a uczyłem tylko dlatego, że jedynie taką pracę mi w USA zaoferowano. Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to założenie własnej firmy softwarowej. Specjalizowałem się w stabilności układów dynamicznych, miałem za sobą pięćdziesiąt publikacji naukowych, miałem zbudowany na ich bazie ciekawy software. Może uda się go sprzedać. Wystąpiłem też o dwuletnie stypendium NASA, przecież mój software mógł być zastosowany do obliczeń dynamiki obiektów w przestrzeni. I oczywiście przygotowałem kilkanaście wariantów mojego CV, i zabrałem się za ich rozsyłanie.
Ale wciąż miałem trochę wolnego czasu. Więc zabrałem się do pisania (a zanim znalazłem pracę, zdążyłem to, co pisałem, skończyć). Właśnie mijała pięćdziesiąta rocznica powstania warszawskiego, opisałem więc powstanie oczyma dziecka – tak jak je widziałem jako prawie ośmioletni brzdąc. Ten opis to załączone poniżej opowiadanie Król Szczurów.
Wszyscy wiedzą, jak to było z powstaniem: Najpierw w trakcie walk z trzydziestotysięczną Armią Krajową armia niemiecka zamordowała dwieście, a może tylko sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Potem żołnierzy Armii Krajowej umieszczono w obozach jenieckich, a tych mieszkańców, którzy nie zginęli, z miasta wyrzucono. Puste miasto okradziono, a po zakończeniu kradzieży większą jego część zburzono. Do spalenia i zburzenia miasta odkomenderowano specjalne oddziały Verbrennungskommando, Brandkommando i Sprengkommando.
Już poprzednio nazwałem powstanie polską Hiroszimą. Żaden polski konflikt zbrojny nie przyniósł takich strat, w żadnym bohaterstwo uczestników nie poszło aż tak na marne. Żaden konflikt nie był równie bezmyślnym, bezcelowym pociągnięciem.
Uważam, że mam prawo do wyrażenia swojej opinii. Uważam, że cudownie skonstruowane Muzeum Powstania Warszawskiego nie przekazuje prawdy historycznej. Bo opowieść o bohaterstwie powstańców to za mało. Potrzeba opowieści o zagładzie mieszkańców Warszawy. Mało tego. Potrzeba opowieści o dowódcach powstania – ludziach, którzy swoją niekompetencją czy głupotą spowodowali zagładę miasta. I o polityce, grającej w decyzji o powstaniu ogromną rolę. W moich sądach nie jestem sam – podobnie myślą przeciwnicy kultu sprawców-dowódców powstania warszawskiego[2]. Niestety ich strona internetowa nie znajduje się wśród linków wylistowanych przez Muzeum.
I nie jestem jedynym, który kwestionuje decyzje dowódców powstania. Po mojej stronie jest generał Anders, znaczna część historyków, wielu uczestników powstania. Pomimo tego, że bardzo trudno jest formułować jakiekolwiek słowa krytyki w obliczu takiego bohaterstwa uczestników powstania. Oskarżanie Hitlera, Stalina, aliantów zachodnich nic tu nie pomoże – tak, wszyscy oni są winni; niestety nie tylko oni. Warto zapoznać się z obszernym materiałem znajdującym się na wspomnianej wyżej stronie, można też wydrukować dostępną tam książkę Kulisy katastrofy powstania warszawskiego, jest też obszerna bibliografia tematu.
Po tym przydługim komentarzu pora więc na wspomnienia dziecka z powstania.

Król Szczurów. 

Pierwszego sierpnia 1944 roku miałem prawie osiem lat. Było słoneczne popołudnie. Siedząc w kucki, bawiłem się w kałuży pozostałej po przelotnym deszczu. Usłyszałem dźwięk przypominający wbijanie gwoździ i się podniosłem. Zobaczyłem eleganckiego pana strzelającego z dużego karabinu. Wylot lufy karabinu miał dziwny, lejkowaty kształt i wylatywał z niego płomień. Elegancki pan stał przy płocie sąsiedniego domu. Był w jasnobrązowych pumpach, mial szczupłą sylwetkę, na ramieniu, chyba prawym, miał biało-czerwoną opaskę. Nie zdążyłem zobaczyć nic więcej, gdyż nadbiegła moja matka i zaciągnęła mnie do piwnic kamienicy, w której mieszkaliśmy. W piwnicy, na prymitywnych ławach, przechowywanych przez dozorcę od czasu oblężenia Warszawy w 1939 roku, siedzieli już sąsiedzi. Mówili, że powstańcy zaczęli powstanie, że Warszawa będzie wolna, Niemcy uciekną, a potem przyjdą bolszewicy i czerwona armia.
czerwonej armii słyszałem pierwszy raz z pół roku wcześniej, w zimie, kiedy bawiliśmy się ołowianymi żołnierzami. Jędrek Kiełbasiński powiedział mi wtedy, że ona tak się nazywa, bo wszyscy żołnierze chodzą w czerwonych mundurach. Nie bardzo mu wierzyłem. Ołowiani żołnierze, którymi się bawiliśmy, ubrani byli na zielono i mieli brązowe buty. SS-mani z pobliskich koszar byli ubrani na czarno. Do czerwonego munduru żołnierze musieliby mieć czerwone buty, a żołnierze w takich butach nie chodzą. Jędrek Kiełbasiński próbował więc mnie oszukać. Kiedy mu to powiedziałem, dał mi syfona[3]. Ale teraz o czerwonej armii mówili dorośli. Mówili, że jak przyjdzie czerwona armia, to będzie „co twoje, to moje”. Co ważniejsze – mówili, że czerwona armia chodzi bez butów. To załatwiało sprawę. W czerwonym mundurze, ale boso – to było możliwe.
Mama była bardzo zdenerwowana, mówiła półgłosem, sama do siebie. To się jej rzadko zdarzało. Słyszałem:
– To szaleństwo, głupcy, zrujnują miasto, wszyscy zginiemy.
Nie wiedziałem, kim są „głupcy”, ale pytać było niebezpiecznie. Miałem pod powiekami obraz wysokiego pana, byłem pewien, że nigdy go nie zapomnę. Wiedziałem, że każdy strzał z jego karabinu był celny, i chciałem zobaczyć go triumfującego, ale z Mamą nie miałem szans. Mama była zła i można było oberwać.
Eleganckiego pana nie zobaczyłem już nigdy. Następnego dnia przyszedł do piwnicy inny pan, też powstaniec, miał biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Był niższy i nie taki elegancki. Przyniósł po dwie marchewki na dziecko i mówił, że Warszawa jest prawie wolna i że na razie chodzenie po ulicach jest niebezpieczne. Mówił, że w związku z tym należy wykuć podziemne przejścia między piwnicami naszego i sąsiedniego domu. To mi się bardzo podobało.
Dzień czy dwa później Mama powiedziała, że teraz mniej strzelają i możemy wrócić do mieszkania, ale tylko do kuchni, bo jest osłonięta. Kiedy siedzieliśmy w kuchni, przyszedł Romek Hartman i okazało się, że on jest też powstaniec. Miał szeroki wojskowy pas i przypięty do pasa granat. Mama bardzo się dziwiła, że Romek jest w powstaniu, bo był tylko trzy lata starszy od mojego brata, a Maciek miał tylko dwanaście lat. Zapytałem go, czy ma rewolwer, bo chciałem, żeby mi pokazał, ale Romek powiedział, że broń zdobywa się na wrogu. Dodał, że lada dzień dostanie drugi granat, a tego, co ma, nie może dać mi do ręki, bo regulamin tego zabrania. Mama znów się zdenerwowała. W ogóle Mamę było teraz bardzo łatwo zdenerwować i lepiej było uważać. Ciekawy byłem, co się dzieje z Kryśką Hartman. Nie było jej w mojej piwnicy, bo Hartmanowie mieszkali w innym bloku. Na wiosnę tego roku Kryśka często, kiedy dorosłych nie było w domu, bawiła się z moim bratem. Kiedy bawili się u Kryśki, brat nie chciał mnie zabierać na zabawę, ale kilka razy bawili się u nas w domu i nie mogli mnie się pozbyć.
Już wiedziałem, co robił elegancki pan pierwszego dnia powstania. Nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od naszego domu były koszary SS. Elegancki pan, razem z innymi powstańcami, próbował je zdobyć. Koszar nie zdobyli i wielu powstańców poległo. Nie wierzyłem, żeby ten pan mógł zostać zabity.





[1]  Północna sowa plamista, według  Wikipedii,  http://en.wikipedia.org/wiki/Northern_Spotted_Owl (data dostępu: 4.03.2011).
[2] Strona przeciwników kultu sprawców powstania warszawskiego, http://www.powstanie.pl/ (data dostępu: 7.03.2014).
[3] Wskazującym palcem prawej ręki rozgniata się czubek nosa ofiary, jak gdyby naciskając dźwignię syfona z wodą sodową.  


KONIEC ODCINKA 29. CIĄG DALSZY ZA TYDZIEŃ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz