© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)
Dojeżdżając w pobliże kaliningradzkiego portu
i parkując Golfa Jacek rozważał różne sposoby odwrócenia uwagi wartownika.
Fortele okazały się jednak niepotrzebne, bo kiedy podkradł się do stróżówki
usłyszał chrapanie. Prześlizgnęli się więc cała trójką pod szlabanem, ominęli
leżącą w kałuży butelkę po wódce i skierowali się w stronę pirsu. Wzdłuż pirsu
stały małe frachtowce.
- Basen jachtowy jest tuż przy
falochronie – prowadził Robert.
Nie ukrywając się zbytnio doszli do kei.
- Arabella jest zacumowana do boi – tam
– wskazał Robert – idę szukać jakiejś łódki.
Znalezienie portowego bączka, zresztą
cieknącego, z wodą sięgającą do kostek, ale zaopatrzonego w parę wioseł, zajęło
Robertowi trochę czasu. Krótka, poszarpana cuma przywiązana była luźnym węzłem
cumowym do pachołka na kei.
Pięć minut później cała trójka siedziała
w bączku. Robert ostrożnie wiosłując podpłynął do Arabelli. Jacht nie był
okradziony, wszystko było na miejscu. Po zapuszczeniu potężna Yamaha cicho międliła
swój wydech. Jacek przeszedł do forpiku wyciągnąć foka. Wrócił z pustymi rękami
i powiedział:
- Mamy problem. Na foku leży ciało.
Zimny trup, ale świeży.
- No tak – powiedziała Kalina –
trzynasty dzień wakacji – wiadomo, że coś się musiało stać.
- Może jest jakiś sens w tej numerologii
Kaliny – pomyślał Jacek.
Tydzień wcześniej, a więc szóstego dnia wakacji, na
Śniardwach, było mokro i było śmiesznie. W jednej chwili, balastująca na burcie
jachtu trójka żeglarzy upajała się radością pędu. Za moment, przewrócona dnem
do góry Omega nurzała się w zielonkawej wodzie jeziora, a Jacek, uczepiony przy
dziobie łodzi, patrzał jak Kalina, wisząc lewym ramieniem na płetwie sterowej, dźgała
plecy stojącego na dnie Omegi Mirka trzymanym w prawej ręce pagajem:
- Utopiłeś, draniu, cały gar fasolki po bretońsku.
Zachciało ci się, baranie, robić zwrot na szkwale. Topielicę to ja gram w
teatrze, jak mi pan reżyser każe.
Mirek, ślizgając się na zaglonionym dnie Omegi, ostrożnie
wycofywał się z zasięgu pagaja:
- Kalina, pamiętaj, że żyć naprawdę, to znaczy żyć
niebezpiecznie.
- To zabij się na tej twojej lotni, ale po żarcie do mnie
już nie przychodź.
- Spokojnie, spokojnie, zaraz nas stąd podbiorą – Mirek
wymachiwał rękami do zbliżającej się żaglówki i po chwili trójka rozbitków
znalazła się na jej pokładzie.
Od sześciu dni para kochanków, Jacek i Kalina, żeglowała
na mazurskich jeziorach. Nawet gdy wszystko jest miłością, jeść trzeba, toteż,
gdy poprzedniego dnia wyczerpały im się zapasy, ściągnęli na zakupy do
Mikołajek. I tu w wiosce żeglarskiej dopadł ich Mirek, kolega Jacka z
Uniwersytetu, kiedyś jego żeglarski towarzysz, a teraz zapalony lotniarz. Namówił
ich na przejażdżkę Omegą:
- Ten wasz jacht, ten wasz Kivu, jest taki nieruchawy.
Pożeglujmy w wadze lekkiej. Przez te kilka godzin przecież Wam go nie ukradną.
Kilka godzin po wywrotce, zgłodniali, a pozbawieni
fasolki po bretońsku, kochankowie wybrali się na obiad. Początek nie był dobry.
Restauracja Pod Szczupakiem nie prowadziła Tyskiego.
- Mamy umowę z Żywcem, nie wolno nam Tyskiego –
powiedziała ruda kelnerka. Kalina parsknęła za odchodzącą z dezaprobatą.
- Trudno, cieszmy się tym, co mamy –
powiedział Jacek wskazując na jezioro. Szmaragdowa tafla Mikołajskiego leżała
paręnaście kroków od stołu.
- Każdego letniego ranka - ciągnął dalej
- świtem, od Wierzby do Mikołajek przechodzi jeziorem Święty Mikołaj, patron
żeglarzy i miasta. Tu poprawi rozczochraną trzcinę, tam pogrozi zbyt
żarłocznemu szczupakowi, ale co najważniejsze, przypomni miejscowym wiatrom,
żeby się zachowywały. Szczególnie wiatrowi z zachodu – temu od Śniardw, bo ten
zachowuje się najgorzej. Ale niech Bóg ma żeglarzy w opiece, jeśli w letni
wieczór Święty Mikołaj troszkę za dużo wypije i zaśpi... O właśnie, przy
bufecie masz Świętego Mikołaja – to musi być właściciel.
Pod spreparowanym pyskiem szczupaka,
oparty o bufet, stał mężczyzna z szopą siwych włosów, z okrągłą twarzą, z
czerwonymi policzkami, częściowo zakrytymi przez sutą brodę i wąsy. Czujnym
spojrzeniem omiatał salę restauracyjną.
- Dla ciebie Święty, a dla mnie zbój
Madej. Popsułeś puentę – powiedziała Kalina.
Kończyli obiad, kelnerka zbierała talerze. Patrząc na
hałasujące pod mostem motorówki Jacek wspominał dawne Mazury. Myślał o tych, co
z rejsu już nie wrócili, o nocach pod okryciem żagla, mleku kupowanym wiadrami
z okolicznych PGRów, o osmolonych w ognisku garach, o czasach, kiedy żeglarskich
Mazur było więcej.
- Proszę poprosić właściciela – zwrócił
się do kelnerki. Kalina spojrzała na niego pytająco.
W chwilę później Jacek powiedział:
- Proszę pana. Dwanaście lat temu tu, w
pańskiej restauracji, na tej sali, z tym samym szczupakiem, byłem pod wpływem
alkoholu. Zachowałem się wtedy niewłaściwie, bardzo niewłaściwie, zarówno wobec
gości jak i wobec pańskiego personelu. Uważam, że powinienem pana za to
przeprosić.
Święty zbierał myśli:
- Eeeee.... za komuny - wtedy to było
państwowe.
Kalina, wcielona w rolę zaangażowanej
urzędniczki:
- To trzeba przeprosić i Głównego
Księgowego.
- Eeeee... Główny Księgowy umarł.
Jacek:
- Skoro restauracja była państwowa,
jestem tym bardziej zobowiązany do przeprosin.
Państwo jest przecież naszą wspólną własnością; powinniśmy państwo
szanować i nim się chlubić.
Kalina energicznie potakiwała głową.
Wreszcie właściciel poddał się:
- No to... no to ... czego się państwo
napiją - on the house?
- Poproszę o piwo Tyskie – patrząc na
Jacka, powiedziała triumfalnie Kalina.
Kilka minut później kelnerka nalewała
piwo do szklanek:
- Po Tyskie musiałam iść aż do rynku. To
pan tu był dwanaście lat temu?
- I wcześniej też. A pana właściciela to
jakbym sobie przypominał.
- On był sierżantem wtedy - komendantem milicji.
Kalina ze szklanką w ręce zapytała:
- Powiedz za co przepraszałeś?
- Ryba – Jacek wskazał na szczupaka nad
barem - lubi pić, więc dałem rybie w gardło setkę wódki i na utrwalenie trochę
piwa. A potem to już była regularna burda z nogami od krzeseł i pagajami. Mirek
też tam był. Z okrzykiem – hajda na Wołmontowice – prowadził atak na bar. A
finał był na posterunku. I pewnie właśnie stamtąd pamiętam Świętego, tyle że
bez wąsów i brody. A może to zapach - ten zapach milicyjnego posterunku – tak
jakbym go teraz poczuł.
Kalina zmarszczyła nos:
- I cała ta awantura była o setkę wódki?
- Właściwie o to, że to nie była moja
wódka. Studentów nie stać na dzielenie się własną wódką z rybami. Mirek też tak
sądził.
Rankiem po wywrotce otwierało się nad
żeglarską wioską mazurskie niebo dobrej pogody. Na ciemnej ścianie lasu
odznaczały się białe żagle manewrujących na jeziorze jachtów. Kochankowie jedli
śniadanie na deku jachtu. Kivu kołysał się łagodnie na niziutkiej fali jeziora
Mikołajskiego. Na wschodzie, niedaleko od kuli podnoszącego się słońca ukazała
się motolotnia.
- To Mirek – Jacek wskazał na lotnię – wczoraj
się wykąpał, a dzisiaj lata.
W południe przyszli Mirek z Robertem i
grzecznie poprosili o wejście na jacht. Chcieli rozmawiać o Arabelli – skradzionej
łodzi Roberta. Robert relacjonował:
- To nie tylko moja Arabella. W ciągu
trzech miesięcy sezonu skradziono siedem łodzi. Komendant powiatowy mówi, że
wszystko to jest na północy – gdzieś w okolicach Królewca – Kaliningradu.
- Na własnych nogach te jachty tam nie
doszły. Ktoś musiał im pomóc – powiedział Jacek.
- Policja nie widzi szans w udzieleniu
jakiejkolwiek pomocy. To jest poza Polską – ciągnął Robert.
Rozmowa zakończyła się stwierdzeniem
Jacka, że gdyby fajka Stalina nie przecięła Prus Wschodnich na dwie części, to
kradzież Arabelli nie miałaby miejsca. Roberta taka analiza nie zachwyciła.
Kochankowie pożeglowali w stronę
Guzianki – śluzy na jeziorze Bełdan. Przed wejściem do wąskiej śluzy kłębił się
tłum kajaków, jachtów i motorówek. Po przejściu przez śluzę w poszukiwaniu
samotności skierowali się w stronę Prania. Zrezygnowali z miejscowego przysmaku
- placka cygańskiego - i zatrzymawszy się przy osieroconym pomoście wybrali
kochanie się.
- Siódmy dzień wakacji, a siódemka to
liczba miłości – powiedziała Kalina.
Jacek palcami zarysował w powietrzu siódemkę
i opuścił dłoń na prawą pierś Kaliny.
- Obawiam się, że zaniedbuję synogarlicę
– powiedział nakrywając pierś dłonią.
- Skąd Ci przyszły do głowy takie nazwy
– sarenka, synogarlica? To są porządne
kobiece piersi, a nie leśne zwierzęta.
- Dla mnie to są żywe, zmienne istoty –
Jacek czuł jak nabrzmiewa pierś Kaliny.
- No to twój kochacz też jest żywą
istotą. Znów jest jak sierp.
Stary pomost życzliwie chwiał się i
skrzypiał w takt ich kochania się. Unosiła się nad nimi bogini Numerologii, po
twarzy Kaliny tańczyły siódemki roześmianych wodnych elfów i rusałek, a wzdłuż
pomostu płynęło siedem łabędzi.
Trzy dni później Mirek z Robertem
odszukali włóczęgów na biwaku, naprzeciw promu w Wierzbie. Nadajnik położenia
Arabelli wciąż funkcjonował. GPS Roberta odczytał sygnał nadajnika - współrzędne
geograficzne Arabelli wskazywały, że rzeczywiście była ona w Rosji, jak mówił
Robert, w ruskiej zonie, w pobliżu Królewca, najpewniej w porcie Kaliningradu.
- A czy ten GPS gra muzykę? – Zapytała Kalina.
- Może gra, tego nie sprawdzałem.
- To ja wolę swojego grającego iPhona. Bo
tego grajka nie muszę sprawdzać, wiem, że gra.
Robert wolał mówić o Arabelli:
- Byłem w konsulacie Rosji. Wyśmieli
mnie, a jak zrobiłem awanturę, dali mi wilczy bilet na wjazd do Rosji.
- Trzeba było wspomnieć fajkę Stalina – powiedział
Jacek.
- Skoro wiesz gdzie jest Arabella, to tylko
trzeba tam pojechać z GPSem i ją odkraść – powiedziała Kalina.
- No właśnie – taki mam plan.
- Zaraz, zaraz - przerwał Jacek – przecież
ciebie Ruscy do zony nie wpuszczą.
- Wymyślimy coś – powiedziała Kalina - to
może być interesujące. Popatrzcie – w palcach Kaliny błysnęła pięciozłotowa
moneta. Kalina zamknęła dłoń, otwierając strzepnęła palcami, pokazała obie
strony dłoni – monety nie było - zniknęła:
- Tak wyparowała Arabella – powiedziała.
Znów zamknęła i otworzyła dłoń i moneta pokazała się w palcach Kaliny:
–
A tak ją odzyskamy.
- No dobrze – powiedział Jacek - Mirek
transportuje Roberta motolotnią – Robert zna port i zna swój jacht. Ja z Kaliną
przekraczam granicę Golfem. Mirek z Robertem lądują niedaleko od granicy, zaraz
za Bagrationowskiem. Mirek wysadza Roberta i wraca do Polski, a trójka już w
komplecie odzyskuje Arabellę. Ja z Robertem płynę na polską stronę Zalewu
Wiślanego, a Kalina wraca samochodem.
- Skąd taka nazwa – Bagrationowsk – komu
to przyszło do głowy? – Spytała Kalina.
- Bagration to był carski generał
poległy w bitwie pod Bagrationowskiem.
- To już przed bitwą tak się to miasto
nazywało?
- Nie, bitwa była jakieś dwieście lat
temu, i wtedy była to Pruska Iławka. A Bagrationowsk Ruscy nazwali
sześćdziesiąt lat temu.
- Dajcie już z tym spokój. Powiedzcie, jak
Kalina wytłumaczy się, że brakuje jednego pasażera? – Zapytał Mirek.
- Ruska granica to nastajaszczij bardak
- objaśnił Robert – ilość pasażerów wpisuje się ręcznie cyfrą na kartoczce
prawie jak wydartej z zeszytu. Wystarczy tę cyfrę przerobić.
Na granicy potwierdziło się, że Robert
miał rację. Bardak był; poza kartoczką było czekanie, jeszcze jakieś vouchery,
niechlujnie ubrani celnicy i był stojący z papierosem przy drodze żołnierz w
ogromnej wojskowej czapce.
- Cała Rosja. Na jednym końcu żołnierza
czapka w której denku zmieściłaby się cała europejska część Rosji – a na drugim
końcu - w butach - śmierdzące onuce – podśmiewał się Jacek.
- Wciąż onuce? – spytała z
niedowierzaniem Kalina.
- Ich armia - jedyna na świecie - wciąż paraduje
w onucach.
Koniec cz. 1/3. Cz. 2/3 za tydzień.
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
W tym tygodniu niezależnie od Festynu Opowiadań publikuję też angielskie tłumaczenie opowiadania "List Polecony".
W tym tygodniu niezależnie od Festynu Opowiadań publikuję też angielskie tłumaczenie opowiadania "List Polecony".
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA.
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html