© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)
Pani Wróblewska, moja polonistka w szkole
ogólnokształcącej imienia Wandy Wasilewskiej, była nauczycielką srogą i
systematyczną. Dwie były, znane każdemu jej uczniowi, właściwości systemu
nauczania pani Wróblewskiej. Pierwszą była wywodząca się z nieznanych dla nas
przyczyn niechęć do patronki szkoły pani Wandy – wiedzieliśmy że: “lektur Wasilewskiej
czytać nie trzeba”. Druga objawiała się na pierwszej powakacyjnej lekcji
polskiego: “Na następną lekcję zadaję wam wypracowanie wakacyjne” – mówiła pani
Wróblewska. Wiedzieliśmy, że to wypracowanie było jej, sprawdzonym przez lata, pociągnięciem
w procesie kiełznania rozbuchanych wakacjami temperamentów młodych ludzi. Miało
się do wyboru dwa tematy: albo “Najważniejszy dzień moich wakacji” albo “Najpiękniejszy
dzień moich wakacji”.
Wasilewskiej nie czytałem i tu problemu nie
było. Gorzej było z wypracowaniem wakacyjnym. Nigdy nie miałem ochoty zwierzać
się pani Wróblewskiej, a wymyślanie mikro sensacji czy mikro zachwytów szło mi ciężko; dlatego, którykolwiek temat bym wybrał, rezultat
był zawsze ten sam: Pisany czerwonym atramentem na ostatniej stronie
wypracowania komentarz pani Wróblewskiej proponował powtórzenie poprzedniej
klasy, bądź przeniesienie się do szkoły zawodowej, najlepiej takiej, która nie
wymaga wiele wiedzy. Powyżej czerwieniła się zaopatrzona dwoma minusami cyfra
3.
Traf chce, że tegoroczny
temat konkursu literackiego “Najważniejszy dzień życia”; temat natychmiast
skojarzył mi się z panią Wróblewską i tą trójką na szynach.
Wynalazca internetu
powiedział kiedyś, że najważniejszym dniem jego życia był dzień, w którym internet
osiągnął miliard użytkowników. Kolumbowi też było łatwo – miał dzień w którym odkrył
Amerykę, i już. Chociaż właściwie, to Kolumbowi udało się nie za bardzo – do
końca życia myślał, że dopłynął do Indii. A co ze mną? Wychodząc z wypożyczalni
uświadomiłem sobie, że nie potrafię wybrać najważniejszego dnia w moim życiu i
postanowiłem o konkursie więcej nie myśleć.
A jednak ten koncept
najważniejszego dnia jakoś się mnie uczepił. Przecież – myślałem - jeśli
takiego dnia nie mam, to mogę go skonstruować, mogę wyobrazić sobie taki dzień mojego
życia, który chciałbym nazwać najważniejszym dniem. Zastanawiając się nad
definicją takiego dnia znów przypomniałem sobie panią Wróblewską. Odpytując
mnie z któregoś z romantyków powiedziała kiedyś: “Tak jak on, zajrzyj w
siebie”, co uznałem za kolejną, płynącą z jej ust, polonistyczną bzdurę. Ale teraz
jakoś mi się to jej powiedzenie dopasowało. Uznałem, że najważniejszy dzień
powinien być dniem w którym mogła zdecydować się moja osobowość. I raptem wybór
takiego dnia stał się dla mnie ważnym. Stąd prosta droga powiodła mnie do
uznania, że takim dniem byłby dzień w którym mój ojciec wróciłby z drugiej wojny
światowej do domu.
Pytanie – kiedy by
wrócił, w którym roku? Jak zastałby rodzinę, to znaczy mamę, mojego brata Maćka
i mnie? Pozwalam sobie na niewielką dowolność i decyduję, że kiedy ojciec wraca
mam pięć lat, ojciec ma czterdzieści, a mój brat Maciek jedenaście. I wybieram
rok 1940, rok po kampanii wrześniowej.
A więc:
Jest 12 kwietnia 1940, Warszawa, ulica Filtrowa, godzina siódma rano, bawię
się w kuchni pokrywkami od garnków. Z kuchni do przedpokoju jest blisko, więc
pukanie do drzwi jest łatwo słyszalne. Idę otworzyć. Na progu stoi chłop, w
brudnej maciejówce na głowie, w podartych wojskowych spodniach i
kapocie spod której wystaje brudna koszula. Jest nieogolony, w ręku trzyma
wiklinowy kosz. U pasa wisi mu menażka wojskowa.
- Synu – mówi.
- Mamo, tu ktoś jest – wołam. Mama wybiega z kuchni:
- Fel – wróciłeś. Bierze ojca w ramiona i zaczyna płakać.
Odstępuję na krok i zastanawiam się. Ten mężczyzna jest od ojca mniejszy i
jakiś taki wyszarzały. I śmierdzi.
Po chwili moją uwagę przyciąga kosz. Z kosza patrzy na mnie czyjeś oko. To oko
siedzącej w koszu przestraszonej kury.
W tym momencie nadbiega mój brat Maciek, rzuca się na... no powiedzmy na ojca.
Chwilę się waham i w końcu niechętnie, ale skoro Maciek uważa że to ojciec, dołączam
do nich. To znaczy obejmuję Maćka i mamę w pasie. Bo ojciec wciąż wydaje mi się
jakiś obcy i wcale nie chcę go uściskać czy też przytulić się. A moją uwagę
zakrząta kura, jej oko i rozdziawiony dziób. Chcę o nią zapytać, ale się
wstydzę.
- Zaraz Felu, – zastanawia się mama – zaraz coś ci przygotuję.
Trącam Maćka i pokazuję mu kurę. Maciek pyta ojca:
- A kura?
- Chłop z pustym koszykiem do miasta nie idzie – odpowiada. Domyślam się, że ojciec przebrał się, po to żeby
go nie złapali Niemcy. Tak czy inaczej jest dla mnie obcy.
Mama krząta się koło kuchni próbując podać ojcu coś specjalnego. Myślę, że
może zaproponować bardzo niewiele. Mamy chleb i fałszowaną marmoladę z buraków.
Mamy pół kilo soczewicy, resztkę worka kartofli i w słoiku trochę mąki. Z
warzyw chyba nic.
Kiedy tata je, mama organizuje.
- Kurę trzeba zarżnąć.
- Daj dozorcy tak jak zawsze.
- O nie, to nie te czasy, Felu – dozorca teraz ma się lepiej niż my.
Myślę, że zaraz mama opowie ojcu jak jest niedobrze. Poprzedniego wieczoru
siedzieliśmy z matką i Maćkiem w kuchni – tam było najcieplej. Na ogrzewanie
całego mieszkania nie mieliśmy węgla, to znaczy wogóle go nie mieliśmy. Kuchnię
oświetlał płomień gazowej kuchenki – z rozkazu Niemców elektryczność jest pod
wieczór wyłączana o szóstej po południu. Rozmowa mamy z sąsiadką, panią Janką –
mamą naszego kolegi Jacka – była o pieniądzach. Mama powiedziała, że pięciotomowa
encyklopedia Trzaski Everta i Michalskiego poszła w zeszłym miesiącu za mały
worek kartofli. Lodówki nikt nie kupi, bez prądu jest bezużyteczna. Więc teraz kolej
przyszła na suplement wydawnictwa – wydaną tuż przed wojną jednotomową
encyklopedię XX wieku.
- Zanim ją sprzedam, chciałabym żeby pani posłuchała – mówiła mama i czytała
z encyklopedii:
- Sukcesy nowych, dynamicznych systemów autorytarnych we Włoszech, Niemczech
i Sowietach stawiają pod znakiem zapytania pojęcie demokracji. Czy też te nowe ustroje
nie zapewniają społeczeństwu lepszej niż w systemie demokratycznym opieki i
bezpieczeństwa?
Odłożyła ksiażkę i powiedziała:
- Pomyśleć o opiece i bezpieczeństwie kiedy na ulicy obowiązuje godzina
policyjna a żandarmi strzelają do ludzi jak do kaczek. Chciałabym, żeby moi chłopcy
spędzili jakiś czas na refleksji nad tym jednym zdaniem.
Nie bardzo wiedziałem co to jest refleksja i nie dowiedziałem się, bo pani
Janka powiedziała, że ona sama próbuje sprzedać pianino, ale trudno o kupca.
Mama ze zrozumieniem kiwnęła głową.
Głos ojca przywraca mnie do teraźniejszości:
- No to ja tę kurę zaraz zarżnę – mówi ojciec.
Mama woła z łazienki:
- Trzeba ci przygotować kąpiel. Włączam wodę.
- To ten piecyk gazowy wciąż działa?
- Działa, ale musimy oszczędzać na gazie.
Kąpiel jest już gotowa. Mama mówi że po kąpieli tata musi się wyspać i
żebyśmy poszli bawić się na podwórko i nie wracali aż zawoła.
- To nie będę mógł bawić się w wannie? – pytam.
- Nie, tata musi mieć spokój, żeby się wyspać – odpowiada mama. Chcę
powiedzieć, że zawsze mogłem się bawić w ciepłej wodzie, ale widzę, że dzisiaj
mama nie ustąpi.
Idziemy z Maćkiem do Jacka i Maciek mówi Jackowi, że tata wrócił, że się
kąpie i że teraz musi się wyspać. Pani Janka słucha co Maciek mówi. Po chwili
mówi:
- Tak, wasz tata musi się wyspać.
Maciek bawi się z Jackiem, a ja rozmyślam o ojcu. Nie tak go pamiętam, i
nie chcę, żeby był taki jak teraz. Właściwie to ja takiego ojca nie chcę.
W południe wracamy do domu. Tata już się wyspał, mama chyba też się przespała,
bo jest w szlafroku. Siadamy wszyscy w kuchni i tata mówi:
- No to teraz mówcie chłopaki.
Maciek zaczyna opowiadać o ołowianych żołnierzach. Nie słucham, głowię się
co mógłbym powiedzieć temu obcemu człowiekowi. Maciek biegnie pokazać ojcu swoich
żołnierzy. A ojciec mi się przygląda. Mama też. Potem patrzą na siebie, nic nie
mówią. Czerwienię się, nic mi nie przychodzi do głowy. W końcu ojciec mówi:
- Opowiem wam co się ze mną działo. Kiedy 17. września do wschodniej
Polski weszli Rosjanie, ja byłem w Grajewie, niedaleko Augustowa, komendantem
batalionu marszowego. Zanim dopiero w tydzień później Rosjanie dotarli do
puszczy augustowskiej, Augustów był wolnym miastem, z wciąż dużą koncentracją
wojsk polskich, bo Niemcy w tamte strony w ogóle nie doszli.
Maciek wraca, trzyma w dłoniach kilku żołnierzy. Mówi:
- Ci stoją na baczność, ci strzelają na stojąco, a ci na klęcząco. Mam
jeszcze dwóch oficerów, ale jednemu odłamała się podstawka.
Sięgam po jednego z tych klęczących – tych najbardziej lubię, bo na pewno
łatwiej celować, jak się klęczy. Maciek chce mi go zabrać, bo nigdy nie pozwala
mi się nimi bawić. Mama chwyta go za rękę:
- Zostaw go Maciusiu. Niech się pobawi. A ty słuchaj co mówi tata.
- Trzeba było decydować – ciągnie tata - może przedostać się na Litwę – była
neutralna, może iść na pomoc jeszcze walczącej Warszawie, a może podjąć
partyzantkę z bazą w Czerwonym Bagnie – w samym środku puszczy biebrzańskiej.
- Jak to partyzantkę? Przecież ty jesteś oficerem lotnictwa? – pyta mama.
- Nie chodzi o bezpośrednią walkę z Armią Czerwoną. Nasz dowódca podpułkownik Dąmbrowski,
“Łupaszka” spodziewa się, że dojdzie do ofensywy przeciwko II Rzeszy ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. A po klęsce Hitlera polskie ziemie wyzwolimy przez narodowe powstanie[1].
Mama wygląda na zmartwioną.
- A teraz w końcu Niemcy się przeliczyli – ciągnie ojciec - trzy dni temu
napadli na Danię i Norwegię. Ogłaszają sukcesy. Ale zaraz ruszą Francuzi i
Anglicy. Uderzą na Niemców od zachodu i rozbija ich. Bo tam Niemcy są
osłabieni.
Ojciec patrzy na mamę. Zmienia temat, zwraca się do mnie:
- A jakie
masz zabawki?
Milczę. Nie wiem co powiedzieć. Po co on mnie pyta, po co on w ogóle tu jest. Przychodzi
mi do głowy konik na biegunach, ale przecież jak mu się nadłamał lewy biegun,
to poszedł na opał. Wkładam palec do ust, zaczynam żuć paznokieć. Palec boli,
bo paznokieć jest już obgryziony do końca. No, czym się najbardziej lubię bawić,
to ojca maszynką do nabijania papierosów, bo tam jest taka korbka, którą można
kręcić. Ale to przecież nie jest zabawka. Ciszę przerywa Maciek, trąca mnie łokciem
i mówi:
- Palec. Zostaw palec.
Opuszczam rękę, kładę ją na stole. Ojciec patrzy na moją dłoń. Wszystkie
paznokcie są obgryzione, a kciuk ma strupek przy paznokciu.
Mama przyciąga mnie do siebie, głaska mnie po głowie i mówi:
- Chłopcom potrzebne są zabawki. Po obiedzie pojedziemy do Braci
Jabłkowskich. Jeszcze ich Niemcy nie zamknęli.
Ojciec otwiera usta, chce coś powiedzieć. Mama mówi:
- Choćby to był ostatni grosz – i wskazuje oczyma na mnie. Ojciec po chwili
kiwa potakująco głową. Maciek podskakuje z radości i woła:
- Bracia Jabłkowscy. Będą zabawki, będą zabawki.
Nie wiem co to są bracia Jabłkowscy i nie wierzę, że dostanę jakąś zabawkę.
Myślę, że Maciek niepotrzebnie się wygłupia, ale nie chce mi się odezwać. Odchodzę
od stołu, idę do kuchni i kopię piętą w ścianę. Pięta boli. Otwieram drzwi do
spiżarki, opieram łokcie na półce i patrzę w ciemność. Do kuchni wchodzi mama:
- Synku, nie stój w ciemności. Zaraz będzie obiad – a na obiad będzie kura
– mówi.
Jest obiad i nie pamiętam, kiedy jadłem coś tak smacznego. Kura jest
wspaniała, kartofle są podlane tłustym sosem. Dostaję dokładkę kury, Maciek też
chce, mówi, że jest większy i musi więcej jeść, ale ojciec odpowiada, że tym
razem ja dostanę więcej. I uśmiechając się dokłada mi jeszcze trochę kartofli
ze swojego talerza. Za to od Maćka dostaję szturchańca. Nic mnie to nie
przejmuje, ja też bym go szturchał gdyby dostał dokładkę. Pięta przestała
boleć. I mama podaje jeszcze gorącą, prawdziwą herbatę. Z cukrem, a nie z
sacharyną. Uśmiecha się do ojca i mówi:
- A herbatników nie mamy.
Ojciec z uśmiechem kiwa głową i mówi:
- A kiedyś, kiedyś, nie umieliśmy się bez nich obejść.
Do braci Jabłkowskich jedziemy tramwajem. Chcę wsiadać do pierwszego
tramwaju, który nadjechał, ale mama mówi że to jest numer zero i że ten tramwaj
jest Nur für Deutsche. Jedziemy następnym, już umiem rozpoznawać
numery i wiem, że ten ma numer dziewięć. Ojciec podsadza mnie do wejścia, bo
pierwszy stopień jest bardzo wysoko. A w tramwaju jest tłok. Na tylnym pomoście
stoi pan z harmonią i śpiewa różne piosenki. Ludzie dają mu za to pieniądze. Piosenki
mi się podobają – jest taka jedna o sercu w plecaku.
Teraz rozumiem dlaczego Maciek cieszył się kiedy usłyszał o braciach
Jabłkowskich. Bo bracia Jabłkowscy to jest sklep, który zajmuje cały dom. Pierwszy
raz widzę sklep z tyloma zabawkami. Jestem olśniony. Zabawki są wszędzie, na parterze,
na pierwszym piętrze i na drugim. A schody są po bokach, tak że ze schodów można
widzieć wszystko, co jest na niższym poziomie. Chciałem zobaczyć to wszystko od
razu, chciałem biegać po całym sklepie.
Ale nie mogłem, bo przeszkodził mi Maciek. Nie opuścił żadnej witryny, żadnej
półki – zatrzymywał się przy każdym kontuarze.
Już na parterze wybrałem sobie zabawkę - konia na biegunach – zamiast tego
co poszedł na podpałkę. Ale kiedy na drugim piętrze zobaczyłem wóz strażacki
wiedziałem że to jest to. Był piękny. Miał ruchomą drabinę, pomalowany był na
czerwono. A po bokach siedzieli strażacy i ciągnął za sobą przyczepkę z pompą
do pompowania wody. Koń nawet się do strażackiego wozu nie umywał.
Kiedy z Maćkiem oglądamy zabawki, mama rozmawia z ojcem. Nie zwracam na to
uwagi. Maciek trąca mnie w bok:
- Mówią o tobie.
Nastawiłem uszu:
- Wiesz, że Janka jest psychologiem. Mówi że to porażenie uczuciowe, utrata
więzi. Że brakuje mu poczucia bezpieczeństwa.
Koncentruję się na wozie strażackim. Wóz jest ważniejszy od tego co mówią.
I o dziwo, za chwilę ojciec kupuje mi wóz, bez żadnych wielkich próśb i
nalegań.
Wieczorem kiedy bawię się moim wozem, mama opowiada ojcu o jej wczorajszej wizycie
w sądzie,. Mówi, że teraz w Generalnej Gubernii sądy orzekają nie w imieniu
Rzeczypospolitej, a w imię słuszności ustaw i sumienia. Sędzia nie ma już orła
przy sędziowskim łańcuchu.
Ojciec zacina usta:
- Sumienia! Tego sumienia, co im brakuje kiedy mordują ludzi – mówi.
- Niepotrzebnie łaziłam do tej parodii sądu. Bo już wróciłeś i uprawnienia
kuratora naszego majątku, jeśli można to co mamy nazwać majątkiem, są już mi niepotrzebne
– mówi mama i uśmiecha się do ojca.
- No, nie wiem – mówi ojciec –
nie powinienem się pokazywać, poza tymi sprawami, które zlecono mi załatwić – kładzie
ręce na rękach mamy i patrzy na nią znacząco. Mama zaciska usta, ale po chwili
uśmiecha się do niego.
- Tak więc dużo będę siedział w domu. Razem z dziećmi. Potrzebują tego, a mnie
to zrobi na razie dobrze. Chyba więc lepiej będzie jak dalej będziesz załatwiała
te sprawy.
Podnoszę się z podłogi i wpycham się na kolana ojca. Cieszę się, że będzie
w domu. Czuję się ciepło, czuję się bezpieczny. Przytulam się do ojca. Mama
patrzy na nas i zaczynają jej drgać usta.
Datę dwunastego kwietnia
tysiąc dziewięćset czterdziestego roku wybrałem ponieważ jest to najbardziej
prawdopodobna data śmierci mojego ojca. Ojcowskiego ciepła brakowało mi przez
całe życie. Chyba i poczucia bezpieczeństwa.
I dalej nie wiem, co to
znaczy mieć ojca.
[1] Wykorzystałem wiadomości z książki profesora Tomasza Strzembosza “Czerwone bagno” oraz z portalu http://www.focus.pl. Ppłk Dąmbrowski "Łupaszka" jest postacią autentyczną.
KONIEC
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".
Następne opowiadanie: "Miłość i mafia na żaglach latem" za tydzień.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Następne opowiadanie: "Miłość i mafia na żaglach latem" za tydzień.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA.
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz