Wszystko zaczęło się trzy lata temu od banalnego,
często zdarzającego się w Warszawie, wypadku rowerowego. Wtedy nie wolno było jeszcze
jeździć na rowerze chodnikiem i pan Gnych, od kilku lat uprawiający rekreację
rowerową, jechał sobie jak zwykle ulicą Puławską. Trasę miał niezmienną,
dojeżdżał do wyścigów, tam zawracał i z powrotem do domu na Bałuckiego na
południową kawę. Tyle, że poprzedniej nocy gdzieś na wysokości Domaniewskiej pękła
rura wodociągowa, chłopcy z Wodociągów zwęzili jezdnię stawiając barierkę i teraz
pracowicie wkopywali się w asfalt w domniemanym miejscu awarii. Mimo, że pan
Gnych sygnalizował lewą ręką ominięcie barierki, jadący za nim wóz marki Skoda
nie zahamował na czas i uderzył w rower pana Gnycha przewracając go i łamiąc mu
nogę w kostce. W dwadzieścia minut po odwiezieniu pana Gmycha do szpitala
barierka zniknęła, bo awaria okazała się być cztery metry dalej, już pod
chodnikiem. O tym czasoprzestrzennym figlu opatrzności pan Gnych nie dowiedział
się nigdy.
W wieku lat siedemdziesięciu tego typu złamania
nie leczy się łatwo, po leczeniu przychodzi długa rehabilitacja, a szok
psychiczny czasami może w ogóle nie minąć. To właśnie zdarzyło się panu
Gnychowi. Pozbawiony ulubionej rekreacji, przez dłuższy czas pozbawiony też swobody
poruszania się, popadł w depresję, zaraz przyplątały się inne choroby i pan
Gnych zmarł po niecałym roku.
Wdowa po panu Gnychu, pani Waleria była wiotką,
ale inteligentną i pełną energii starszą panią. Lubiła karmić wiewiórki w Łazienkach,
oglądać serial M jak miłość i wypiekać domowe ciasta. Była też obdarzoną chęcią
robienia rzeczy dobrych.
Jedyny syn pani Walerii, pan Włodzimierz, dawno
już wyrobił sobie niezłą karierę w przemyśle Public Relations, był żonaty i spłodził
dwoje wnuków. Mimo swoich najlepszych chęci i produkcji znakomitych makowców pani
Waleria nie spędzała z wnukami dużo czasu – przykro, ale trzeba powiedzieć, że synowa
nie odnosiła się do pani Walerii nazbyt przyjaźnie. W ostatnich latach sąsiedzi
pani Walerii zauważyli, że ta miła i ogólnie lubiana wdowa zaczęła mówić sama
do siebie. Uznali, że pewnie jest jej z tym mniej nudno.
Pierwotną przyczyną nienajlepszego kontaktu
synowej z panią Walerią było nazwisko pana Gnycha, a co za tym idzie i pani Walerii;
w prymitywnych czasach wczesnej komuny bowiem, kiedy państwo Gnych brali ślub w
Urzędzie Stanu Cywilnego rzadko kiedy panna młoda pozostawała przy swoim
nazwisku panieńskim. Rzecz była w tym, że poza Urzędem Stanu Cywilnego nazwisko
Gnych można było znaleźć w aktach zalegających półki Instytutu Pamięci
Narodowej – dziad pana Włodzimierza był w latach czterdziestych i
pięćdziesiątych jednym z wielu funkcjonariuszy Urzędów Bezpieczeństwa. Wielkiej
kariery tam nie zrobił, wysokich stanowisk nie zajmował, ale był i były ślady
jego działalności, na pewno umacniającej komunizm, i na pewno ciemiężącej
ludność Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Ubek Gnych do końca swego życia
pozostał przekonany, że ciemiężył uciemiężonych dla ich własnego dobra. Zresztą
świadczyła o tym jego wysoka emerytura.
Ślub syna pani Walerii odbywał się już w innym
ustroju. Miał miejsce w roku powszechnego entuzjazmu naszego społeczeństwa, w
roku w którym nasz biały orzeł odzyskał swą koronę i w roku, w którym syn pani
Walerii zmienił nazwisko. Tę zmianę wymogła kilka miesięcy przed ślubem
przyszła żona, a wówczas narzeczona pana Włodzimierza. Zmianę nazwiska można
uważać za ważny dla nauk filozoficznych eksperyment, bowiem stanowiła ona próbę
wykazania wyższości idei, pojęcia przecież abstrakcyjnego, nad pospolitą
materią, próbę zmiany przeszłości i próbę transformacji pana Włodzimierza z całkowitego
w takiego niezupełnego, niekompletnego, wnuka swojego dziadka.
Pani Waleria nie podzielała idealistycznego sposobu
w jaki jej synowa rozprawiała się z przeszłością, zresztą filozofia nie była
jej mocną stroną. Jej zadawanie się z przeszłością poszło innym torem. Było dla
niej oczywiste, że teść był człowiekiem złym i że wyrządził wielu ludziom wiele
złego. Kiedy ponad pięćdziesiąt lat temu wychodziła za mąż niewiele o tym
wiedziała i nie próbowała o tym myśleć. Do śmierci męża nie zrobiła nic, w rok
później usunęła z albumów rodzinnych wszystkie zdjęcia teścia. Co mogła zrobić więcej?
Miała przecież czas, miała tak jak prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej,
bardzo wiele czasu. Czy mogła coś z tym złem zrobić? Jak odkupić zło?
Zidentyfikowanie ofiar teścia, czy też ich
potomków uznała za niemożliwe. Ale wiedza o tym, że zło zostało wyrządzone i
poczucie, że ludzie zostali skrzywdzeni drążyły jej świadomość; Pani Waleria zastanawiała
się co może zrobić. A że właśnie zbliżały się wybory i o układzie, czwartej
Rzeczypospolitej i łże-elitach w telewizji było pełno, to i pani Waleria
polityką historyczną się zainteresowała. Ale w inny sposób niż politycy, bo
pani Waleria o naprawie krzywd myślała, a nie o własnej karierze czy występie w
telewizji.
Studiując w miejscowej wypożyczalni książek
tygodniki ogólnopolskie, zetknęła się z szeregiem nowych terminów i
politycznych prognoz; niestety w żadnym piśmie żaden z artykułów nie dawał
recepty na prywatną naprawę krzywd. Zato w tym czy innym tygodniku często natykała
się z odmienianym w różnych przypadkach rzeczownikiem “blog”. Pewna była, że
nie jest to osoba, ani prezydent, ani premier, ani prezes. Jakiś czas
zastanawiała się też, czy czasownik “blogować” nie ma czegoś wspólnego z
nieprzyzwoitym stosunkiem płciowym. Było jeszcze wykręcające język słowo
“twitter”, ale to to na pewno było z obcego języka, a interesować się obcym językiem,
tak jak i filozofią, pani Waleria nie miała najmniejszego zamiaru.
Tygodniki wieściły różne rzeczy, takie jak ta, że
ustawiczna pogoń za zyskiem zabija społeczeństwo, że państwo upadnie, że
kościół upadnie, że opozycja upadnie, że szkoły upadną, że służba zdrowia
upadnie. Zwróciło jej uwagę, że upadki te przepowiadane były selektywnie,
rzadko wszystkie naraz; to zgadzało się z jej poczuciem zdrowego rozsądku.
Kiedy w telewizji zobaczyła mapę Europy na niej zieloną wyspę Rzeczypospolitej,
a resztę Europy na czerwono, uznała to za potwierdzenie, że skończył się czas
komuny; za komuny na mapie było odwrotnie; to wyspa PRLu była razem z bliskim
sąsiedztwem cała czerwona, a jaka była reszta Europy, ta na dalszy zachód,
trudno było powiedzieć, bo jej raczej nie pokazywali. Utwierdzona przez obraz
zielonej wyspy pani Waleria niezbyt ufnie przyjmowała twierdzenia tych z czwartej
rzeczypospolitej, że trzecia jest prawie całkowicie komunistyczna. Ale te
konstatacje wykonywała tak jakby na marginesie właściwego myślenia, bo w żaden
sposób nie posuwały one problemu naprawy krzywd do przodu.
Że rzeczy mają się ku gorszemu uważali też urzędujący
na pobliskim skwerku miejscowi ludzie pijący. Ale z ich opinią się pani Waleria
nie liczyła, bo już dawno zdecydowała, że sikającym w miejscu publicznym powinno
się zabronić wypowiedzi w sprawach politycznych. Uznała, że do kościoła też nie
ma co się zwracać – tyle teraz budują nowych świątyń, że jakby co to moja pomoc
też na budowę by poszła, a mnie nie o to chodzi. Rozwiązania problemu wciąż nie było.
W końcu pani Waleria postanowiła zwrócić się do
szkolnego kolegi Włodzimierza – profesora historii Jacka Długosza, w tych
dawnych czasach sąsiada państwa Gnychów. Jacek Długosz przemknął tylko
incydentalnie przez młodość Włodzimierza - kolegował się z Włodzimierzem
krótko, może z miesiąc. Kiedy spytała była wówczas Włodzimierza dlaczego Jacek
nie pokazuje się więcej u nich w domu, Włodzimierz spłoszył się i dopiero po
dłuższym przesłuchaniu powiedział, że chodzi o dziadkowy Urząd Bezpieczeństwa.
Decyzja kontaktu, i to po tylu latach, była
całkiem śmiała; podejmując ją pani Waleria kierowała się także własną emocją:
wiedziała, że żoną Jacka jest aktorka Kalina Długoszowa. Zanim zaczęła
interesować się polityką pani Waleria oglądała ją niekiedy na ekranie
telewizyjnym i lubiła ją. Pamiętała też, że jeden z krytyków powiedział kiedyś,
że pani Kalina jest osobą przystępną.
Trzeba przyznać, że w rozmowie z Jackiem (bo udało
jej się z nim skontaktować) starsza pani była szczera. Powiedziała, że czuje
się winna tego, że weszła do rodziny funkcjonariusza. Powiedziała, że teraz na
starość uważa, że jeśli kochała aż tak, że nie mogła odejść, to lepiej było
zostać kochanką pana Gnycha, dać tej miłości czas na wygaszenie i spokojnie
wyjść, odejść do własnego życia. Powiedziała, że jest winna, że tak nie
zrobiła, że stała po stronie mocy zła. I poprosiła o radę jak może to
odpokutować, jak może coś tutaj naprawić. I jeszcze powiedziała, że co do
etycznej strony jej przeszłych decyzji poddaje się pod osąd Jacka i nie
oczekuje jego sympatii.
Co było robić - Jacek najchętniej przerwałby
rozmowę aby zastanowić się nad pani Walerii interesującą teorią spraw miłosnych,
ale błagalny uśmiech pani Walerii spowodował, że zgodził się odłożyć na bok zarówno
teorię uczuć miłosnych jak i sprawy etyczne. Po wysłuchaniu pani Walerii stało
się jednak jasne, że ani Jacek, ani biorąca udział w rozmowie Kalina, żadnej
rozsądnej rady udzielić nie potrafią; Kalinie nie pomogła nawet znajomość
ciemnych stron ludzkiego umysłu, ludzkich namiętności i ludzkich wyborów,
znajomość nabyta w czasie teatralnych prób do roli Medei w przerobionej na
współczesność sztuki Eurypidesa. Jacka wiedza historyczna też nie dostarczała jakiegoś
rozwiązania, przeciwnie sugerowała, że każda decyzja może okazać się błędna i
szkodliwa. Pani Waleria odeszła z niczym. A na Jacka wygłoszoną później tego
wieczoru uwagę, że “odejść do własnego życia” jest bardzo pięknym wyrażeniem Kalina
odpowiedziała, że odejść jak odejść, ale odchodząc łatwo jest z ręki odchodzonej
czy odchodzonego to własne życie stracić.
Następne spotkanie pani Walerii z Jackiem miało
miejsce dwa miesiące później, zaraz po nieudanym telefonie pani Walerii do
syna, kiedy to natknąwszy się na synową, pani Waleria została znów potraktowana
ozięble a propozycja wizyty u wnuków została odrzucona. W konsekwencji upieczony
na wizytę makowiec trafił do zamrażalnika, a pani Waleria wykonała następny
telefon – właśnie do Jacka, oznajmiając mu, że podjęła decyzję co ma zrobić i
chciałaby poprosić Jacka i Kalinę o opinię.
Znalazłszy się u Jacków pani Waleria oznajmiła, że
przestała czytać zarówno gazety codzienne jak i tygodniki; to znaczy przestała
czytać ich wersję drukowaną. Została studentką Uniwersytetu Trzeciego Wieku,
dwa tygodnie wcześniej skończyła kurs komputerowy dla seniorów i teraz w
najbliższej wypożyczalni książek czyta gazety w internecie. Już wie co to są
blogi, ale ich nie czyta, bo wiele z nich jest ordynarnych i niecenzuralnych. A
ostatnio przeczytała o zapisie windykacyjnym. Że można coś co się posiada zapisać
w całości albo w określonej części jakiemuś spadkobiercy i że taki zapis już
nie idzie przed sąd. A zaznaczyła, że przedtem, kiedy nie było tego zapisu, to
trzeba było postępowania sądu, który dzielił taką część temu a taką tamtemu, a
jak się spadkobiercy pokłócili, to nic z tego nie wychodziło.
No dobrze, zapytał Jacek, ale co to ma za związek
z teściem. Pani Waleria powiedziała, że ma, bo postanowiła zrobić coś dla
seniorów – bo to oni, a nie ich dzieci, czy ich wnuki siedzieli całymi
dziesięcioleciami nękani i uciemiężeni przez komunizm.
Pomysł pani Walerii zrobienia czegoś dla seniorów
szczególnie spodobał się Kalinie, która trzy lata temu grała Reganę, niedobrą
córkę starca, w szekspirowskim królu Learze. Tylko co chce pani Waleria zrobić?
Pani Waleria odpowiedziała, że to co pozostało jej po teściu to mieszkanie,
obszerne eleganckie, przedwojenne jeszcze mieszkanie w centrum Warszawy. To
mieszkanie chce pani Waleria po śmierci podzielić równo: połowę dla jej wnuków,
a drugą połowę dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Pozwala na to ten zapis
windykacyjny, a przeczytała dużo o prawie pierwokupu, tak że załatwi to tak, że
interesy wnuków i Uniwersytetu nie będą w kolizji. Syn z synową mieszkania nie
potrzebują, mają swoje. A jest to decyzja słuszna, bo to mieszkanie było
przecież czyjeś, teść to mieszkanie jakby ukradł, bo dostał je w następstwie
dekretu Bieruta i tylko dlatego, że był funkcjonariuszem. Tu pani Waleria wdała
się w zawiłe tłumaczenie skutków dekretu, czego ani Jacek, ani Kalina nie zrozumieli,
choć o samym Bierucie wiedzieli, a Jacek nawet wiedział bardzo dużo. Ale
zrozumieli, że już rozmawiała z notariuszem i wszystko jest przygotowane, pani
Waleria chce żeby Jacek i Kalina byli świadkami, to nie jest potrzebne, ale ona
by chciała. A sympatii do niej dalej nie muszą czuć. Termin spotkania u
notariusza jest za dwa tygodnie.
No, jeśli pani Waleria tak chce, to niech tak
będzie, Jacek z Kaliną zgodzili się. Jacek zapisał datę na kalendarzu. Będzie
to tuż po wyborach.
Na wybory Jacek Długosz zdążał samochodem z
Wrocławia, z wizyty na tamtejszym Uniwersytecie. Zdążył ledwie ledwie, bo
krajowa ósemka blokowała się tam gdzie zwykle - w Bełchatowie i w Wieluniu. Ale
zdążył. Kiedy pani z komisji zauważyła, że chyba będzie ostatnim tego dnia wyborcą,
Jacek pomyślał, że w dodatku dosyć głupim, bo przy takich drogach tylko głupiec
może głosować na Platformę. Ale tego jej nie powiedział, a nuż byłoby to
złamanie jakiegoś paragrafu ordynacji wyborczej, albo czegoś tam. A w dodatku
takich głupców jak on było dużo. Przez chwilę zastanawiał się jak też zagłosuje
pani Waleria, ale ponieważ nie należało okazywać jej sympatii to tematu nie
drążył.
O północy nie było niczego telewizyjnie pewnego. Jacek nie zupełnie zadowolony, nalał sobie
kieliszek bułgarskiego koniaku i zapuścił laptopa. I zdziwił się – czekał na
niego mejl od pani Walerii. Pomyślał, że pani Waleria coś o wyborach pisze –
może wbrew swojemu postanowieniu jakiegoś bloga przeczytała, co ją zdenerwował.
Ale nie, chodziło o zupełnie inne nieszczęście.
Do pani Walerii przyszedł pan o bardzo szlachetnym
nazwisku i powiedział, że od miesiąca on jest właścicielem kamienicy w której
mieszka pani Waleria i że pani Waleria ma się wyprowadzić w ciągu trzech
miesięcy, a na razie podwyższa jej czynsz, tak żeby koszt eksploatacji a i
wartość zamieszkiwania w luksusowym mieszkaniu w centrum Warszawy była tym
czynszem odzwierciedlona. Ten pan
wszystko o pani Walerii wiedział, powiedział, że teść pani Walerii był
stalinowskim katem i że tak naprawdę to on, ten pan, człowiek, który latami
walczył w Solidarności, dopełnia tylko tego co sprawiedliwe. Pani Waleria
pisała o tym panu per pan X, a określenia “stalinowski kat” nie komentowała;
brak komentarza uznał Jacek za właściwy, bo jeśli tak trudno jest tych katów
ukarać, to przynajmniej trzeba mówić głośno kim byli.
No i teraz nie dość, pisała pani Waleria, że o
zapisie windykacyjnym nie ma mowy, to jeszcze ona sama, okazuje się, może się
znaleźć na bruku. Poradził jej ten pan, żeby do miasta poszła o lokal
zastępczy, choć podkreślił, że nadziei na to, to by jej nie robił. No i jeszcze
zwrócił uwagę, żeby lepiej o lokal dbała, bo w rogu łazienki grzyb się
zapowiada, a w takim mieszkaniu to tak przecież nie można. Pani Waleria
określiła zachowanie tego pana jako aroganckie i lekceważące, szczególnie, że
żadnego zapowiadania się grzyba nie było, a o mieszkanie dba jak mało kto, i
malowanie zrobiła pół roku temu. Zapytała go o jego tak ładnie brzmiące
nazwisko, to powiedział, że tak, że on jest z tego rodu, rodu, który od wieków
za sprawiedliwością wotował. Pani Waleria dodała, że po wyjściu tego pana
przeczytała w encyklopedii, że to nieprawda, że to w szlacheckim warcholstwie ród
jego przed innymi rodami przodował. A Jacek zgadywał, że nazwała tego pana pan
X – bo X jest jak Xiążę.
Jackowi, historykowi przecież, nietrudno było
przywołać z pamięci, bez sięgania do źródeł, kilka niechlubnych wystąpień
antenatów tego anioła sprawiedliwości. Zresztą czy jest ród magnacki który może
być przez historyka, ot tak sobie, polubiony? Nie, takiego nie ma. A w dodatku,
Jacek wiedział, że w ostatnich wiekach nazwisko przestało być rzeczą
dziedziczoną, a stało się rzeczą nabytą. Po każdej większej katastrofie
narodowej, grzebiąc w jej zgliszczach, każdy mógł sobie prawie że dowolne z
nazwisk przybrać, jakby chciał to może nawet X, a czasem jeśli przy
pieniądzach, to i sygnet szlachecki kupić. Czasem z tych pieniędzy, co właśnie ukradzione.
Pani Waleria kończyła mejla stwierdzeniem, że i
tym razem wcale o sympatię nie prosi, ale po prostu nie wie co robić.
Narada z Kaliną nie przyniosła żadnych rezultatów
poza stwierdzeniem, że wpakowali się oboje w sytuację bardzo dwuznaczną. Pan
Gnych był funkcjonariuszem, niezaprzeczalnie, mieszkanie było jak skradzione,
synowa pani Walerii niesympatyczna, pani Walerii sympatia się nie należała, syn
pani Walerii był znakiem zapytania, i było duże prawdopodobieństwo, że ten pan
X o pięknym nazwisku był ścierwnikiem – takim, co odgrzebuje padlinę - żer z
ostatniej wojny i pochłania rozrywając ją na strzępy.
I tu moglibyśmy zakończyć tę story, informując
czytelnika, że autor chciał przypomnieć odwieczny morał, morał tej i każdej
innej historii: poczucie sprawiedliwości jest zakodowane gdzieś w ludzkim
kodzie genetycznym, gdzieś w naszym DNA jakaś chemia wymusza na nas dążenie do
reguł, przepisów mówiących, że słabszym należy się ochrona, że wiemy, że są
czyny na które naszej zgody nie ma. Tylko że zdarza się, że w naszej
rzeczywistości pojawi się ktoś z jakimś popsutym DNA, taki jakiś Bierut,
zwerbuje jakiegoś Gnycha i innych, z którymi będzie świadomie łamał reguły,
organizował mordy i tłumaczył nam, że to wszystko jest normalne. Albo pojawi
się jakiś pan X. Oczywiście ten Bierut, czy jego miniaturowa kopia - pan X są
tu symbolami, możesz czytelniku użyć własnego doświadczenia do podstawienia na
jego miejsce całego gabinetu zbrodni.
- Zaraz, zaraz - pytasz czytelniku - a gdzież jest
finał tej całej historii? Przecież życie toczy się dalej.
Proszę bardzo, oto jest:
Następnego dnia, po mejlu pani Walerii Jacek wziął
się za swoją komórkę. Warszawa nie jest aż taka duża, żeby dla uzyskania
podstawowych wiadomości o człowieku trzeba było zatrudniać prywatnego detektywa.
Wczesnym popołudniem Jacek wiedział co powinien wiedzieć: Ten pan X o pięknym
nazwisku był człowiekiem niebezpiecznym. Po nieskończonych studiach prawniczych
robił różne rzeczy a ostatnio zajął się odzyskiwaniem nieruchomości z dekretu
Bieruta i z innych roszczeń, prywatnych i instytucjonalnych. W Solidarności nie
działał, w ogóle nie był. Za to był skuteczny, bo już tego dnia wieczorem
Wiesław, dziennikarz i przyjaciel Jacka powiadomił go, że jego śledztwo zostało
zauważone. Powiedział, że pan X montuje kontratak – Jacek będzie ogłoszony
opiekunem stalinowców, sympatykiem Stowarzyszenia Polskich Marksistów i
zawodowym plagiatorem, który wyłudził tytuł profesorski. Pomimo że Jacek nie
miał pojęcia, że Stowarzyszenie Marksistów Polskich istnieje, to tą informacją
się przejął.
Jak już wspomniałem story kończy się tutaj. Bo
następnego dnia poranne gazety doniosły, że pan X o pięknym nazwisku został
zatrzymany pod szeregiem zarzutów. Głównie chodziło o fałszerstwa testamentów,
przekupywanie urzędników sądowych z wydziałów Ksiąg Wieczystych i nielegalne
działania w różnych komisjach. Jacek miał szczęście, bo zarzuty stawiane panu X
były poważne, wyglądało na to, że chemia ludzkiego DNA i aparat sprawiedliwości,
pewnie ten taki trzyliterowy, zadziałały wspólnie i skutecznie. Jacek mógł
odetchnąć, bo zapowiadało się długie śledztwo i długi wyrok.
A pani Waleria? Na pewno też odetchnęła. Ale Jacek
Długosz wciąż nie wie czy należy jej się sympatia jego i czytelników tej story.
KONIEC
Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".
Następne opowiadanie: "Najważniejszy dzień życia" za tydzień.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Następne opowiadanie: "Najważniejszy dzień życia" za tydzień.
Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
W tym tygodniu niezależnie od Festynu Opowiadań publikuję też angielskie tłumaczenie opowiadania "Król Szczurów", część 2, w poprzednim opublikowałem cz. 1.
W tym tygodniu niezależnie od Festynu Opowiadań publikuję też angielskie tłumaczenie opowiadania "Król Szczurów", część 2, w poprzednim opublikowałem cz. 1.
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA.
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz