sobota, 30 stycznia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 27.

Pamiętnik Piłsudskiego


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

(pisane w roku 2010)

Pierwszy[1] po zamarzniętym śniegu, obok tablicy z napisem БЕЗДАНЫ, przeszedł kondukt żałobny prezydenta McKinleya. Kondukt ominął wychodek, na którego drzwiach czerwoną farbą płonił się napis: „Będzie się działo” i znikł za stacyjną szopą. Z szopy, oglądając się bojaźliwie na boki wybiegł wiedeński antykwariusz z wielką torbą. Z torby sypały się na śnieg dolary i euro. Z lasu, na swojej wiernej Kasztance, wynurzył się z Brauningiem w dłoni towarzysz Ziuk, obok niego biegł salutując Tadeusz Roszak. Drzwi wychodka chwiały się od uderzeń bagnetów – to japońska piechota gotowała się do ataku na pozycje rosyjskie pod Mukdenem w Mandżurii. Między szopą a wychodkiem prawie wzdłuż torów płynął statek Aller linii żeglugowej Hamburg Amerika.
W pół do czwartej rano jest najlepszą porą dla fazy snu zwanej REM - fazy marzeń sennych. A marzenia senne historyka Jacka Długosza, zwanego przez studentów Szalonym Docentem, bywają szczególnie bogate.

Zaczęło się miesiąc wcześniej od miliona euro. Tyle zażądał od Muzeum Polskiej Tradycji wiedeński antykwariusz za pamiętnik Piłsudskiego z pierwszych lat dwudziestego wieku.
Wiele działo się w pierwszych latach tamtego wieku. Wojna rosyjsko-japońska, rewolucja 1905. Roku. A także zabójstwo amerykańskiego prezydenta McKinleya, ekspropriacje[2] dowodzonych przez Piłsudskiego – towarzysza Ziuka - bojówek Polskiej Partii Socjalistycznej i podróż Piłsudskiego do Japonii.
Jacek, członek Rady Muzeum, był specjalistą od tych czasów.
Jacek przekonywał Radę Muzeum, że wiedeński pamiętnik jest fałszerstwem. Wiadomo było, że jakiś pamiętnik istniał - w późniejszym liście Piłsudski pisał „mój rejs przez Atlantyk opisałem w pamiętniku ze wczesnych lat 1900” - ale według Jacka w wiedeńskim pamiętniku nie było ani jednego faktu, nieznanego uprzednio historykom. No może był jeden – pamiętnik podawał, że Piłsudski płynął na statku Aller linii Hamburg Amerika.
- Brak nowych faktów jest typowy dla wielu fałszerstw - mówił.

Wbrew Jackowi Rada zdecydowała, że pamiętnik jest autentyczny.
- Pańskie porównanie badań historycznych do szaletu na ulicy Widok nie przekonuje Rady. Najpierw uganiał się pan za mrzonkami – badał pan historię tramwai w Wilnie czy też jak nazywał się statek na jakim Piłsudski dotarł do Ameryki. Teraz sądzi pan, że kluczem do sprawy pamiętnika może być jedna, jedyna tajemnicza literka, której chce pan szukać w Ameryce, w jakimś miasteczku Portborough. Czyżby? A Rada dla pozytywnej decyzji ma poparcie ministerstwa – przewodniczący Rady nie krył swej irytacji.
Jacek przekonywał Radę, że muza historii spotyka się z badaczem w najmniej oczekiwanych miejscach. W szalecie na ulicy Widok – mówił Jacek - drzwi z napisem „Męski” są zabite na głucho a pisuary ukryte są za drzwiami z napisem „Damski”. Dopiero ktoś dociekliwy stwierdzi, że drzwi zablokowała wygodna babcia klozetowa, a kartkę  „wejście przez Damski” uniósł wiatr. Lekcją - mówił - jaką udziela nam, historykom życie, jest zaglądać w każde drzwi, być upartym.

Upór był Jackowi potrzebny. Następnego dnia po posiedzeniu Rady Jacek ze zdumieniem wysłuchał wypowiedzi ministra Opieki Dziedzictwa Historycznego, że pięknym podarunkiem dla naszego wojska będzie pamiętnik twórcy niepodległej Polski Józefa Piłsudskiego. Okazją było zbliżające się Święto Wojska Polskiego.
Spytany przez reportera radiowego co sądzi o podarunku ministra Jacek powiedział to co myślał – ten pamiętnik to fałszerstwo, a pospieszna decyzja Rady Muzeum wymuszona została na Radzie przez Ministerstwo. W ten sposób Szalony Docent wybrał się na wojnę z ministrem. A z ministrami się nie żartuje.
- Skończyły się wczasy Szalonego Docenta Historii ... za pieniądze Muzeum. Co Szalony Docent robił w wileńskim tramwaju? – tak w kilka dni po wywiadzie Jacka napisał warszawski szmatławiec SuperMetro. Aluzja do tramwaju wynikła z wygłoszonej na poprzednim posiedzeniu Rady uwagi, że pieniądze zrabowane podczas ekspropriacji w Bezdanach przeznaczone były na budowę sieci tramwajowej w Wilnie. A na sąsiedniej stronie SuperMetra przewodniczący Rady Muzeum stwierdzał, że Jacek nie jest już członkiem Rady Muzeum.
Tajemnicza literka miała dla Jacka wartość paru tysięcy dolarów – taki był koszt podróży do Ameryki. Na pytanie reportera o pieniądze wyznał off record, że z pieniędzmi będzie krótko, ale bywało tak i wcześniej, na przykład na studiach doktoranckich. Jedzie do Portborough, bo tam po ekspropriacji w Bezdanach ścigany przez carską Ochranę wyemigrował jeden z jej uczestników – Tadeusz Roszak.

A wojna z ministrem trwała. Tuż przed podróżą uniwersytet zawiadomił Jacka o wycofaniu jego nominacji na profesora. Nie dla Jacka będzie uścisk dłoni prezydenta w Belwederze.
- Ciekawe, czy minister ma dojścia także w Locie – zastanawiał się Jacek jadąc na Okęcie. Na szczęście nie. I już następnego dnia Jacek pił piwo w sali Polish American Social Club, Portborough, Massachusetts.
Prawie każdego dnia tygodnia w klubie było staro. W poniedziałki i piątki radosna starość grała w bingo. Niedziela była zarezerwowana na tańce salonowe. A we wtorki i czwartki grał KielbasaKings Band i rozhulana starość tańczyła polkę.

Był wtorek. Ze ścian holu Kościuszko, Pułaski, Jan Paweł Drugi, Kopernik, Paderewski i Piłsudski przysłuchiwali się polce Mańka On the Bridge. Paderewski, z wyrazem niesmaku na twarzy, łypał nieżyczliwie w stronę harmonisty zespołu KielbasaKings.
- Ciekawe czy Mańkę na moście, obchodziłoby coś poza jej Maćkiem, na przykład, że jestem znany jako Szalony Docent, albo, że pamiętnik Piłsudskiego jest fałszerstwem – pomyślał Jacek Długosz i pociągnął łyk niedobrego amerykańskiego piwa.
- Tego się nie spodziewałem – trzystu starych ludzi tańczy polkę – powiedział do siedzącego obok Janusza Roszaka.
- Sala mieści czterysta - odpowiedział Janusz – tylko smuci mnie, że wśród tych trzystu coraz mniej jest myśli o Polsce, a coraz więcej o bingo. Chociaż ten klub wywodzi się z niepiśmiennej, ale patriotycznej, emigracji polskiej sprzed pierwszej wojny, nie spodziewaj się więcej niż trzydziestu osób na twojej prelekcji. To nie jest miejsce gdzie, odwołując się do jednej literki sprzed stu lat, uda ci się dowieść fałszerstwa pamiętnika.
- O przepraszam, krzywdzisz swojego dziadka - socjalistę – zaprotestował Jacek – kolportera Robotnika, bojowca Piłsudskiego, uczestnika ekspropriacji w Bezdanach, a w końcu założyciela tego klubu. On znał się na literach, czytałem jego piękne listy. Z nich dowiedziałem się, że był tu Piłsudski i dlatego tu jestem.

Kiedy w kilka lat po ekspropriacji w Bezdanach wybuchła wojna rosyjsko-japońska - mówił Jacek - Piłsudski wyruszył do Japonii – potencjalnego sojusznika w walce z caratem i w drodze przez Stany zatrzymał się u twojego dziadka, tu w Portborough. Ale w Stanach też nie było spokojnie. Było tuż po morderstwie prezydenta McKinleya zamordowanego przez  anarchistę Czołgosza. Czołgosz był zresztą polskiego pochodzenia.
- Agenci Secret Service nie ustrzegłszy prezydenta próbowali wykazać się na wszystkie inne sposoby. Przystąpili do gnębienia wszystkich lewicowych organizacji emigrantów. Piłsudski był im znany jako działacz socjalistyczny, wiedzieli też, że znajduje się w Stanach. Groziło mu aresztowanie. Przez miesiąc Piłsudski musiał ukrywać się w domu twojego dziadka. Ślady tego, co robił w tym czasie próbuje teraz znaleźć w papierach klubu twój Peter.
- Peter ma siedemdziesiąt lat i niską morfologię –wtrącił Janusz - ale jako sekretarz Klubu troszczy się o każdy, choćby najstarszy, skrawek klubowego papieru.

Prelekcja Jacka odbyła się niedługo po zakończeniu występów KielbasaKings. Jacek miał o czym opowiadać – od wstąpienia do Unii Europejskiej trwały złote lata Rzeczypospolitej. Z entuzjazmem mówił o dynamicznej gospodarce, przedsiębiorczości i pracowitości Polaków, o pięknie polskiej kultury.
Entuzjazm Jacka podzielali ze ściany holu uśmiechnięty Paderewski i jego sportretowani koledzy, podczas gdy reszta nielicznego audytorium przysypiała. Peter, z jedną ręką przy aparacie słuchowym w uchu i nieodłączną szklanką piwa w drugiej, dołączył do słuchaczy, kiedy Jacek mówił o pobycie Piłsudskiego w Portborough i o tajemniczej literce. Na nieme pytanie Jacka pokręcił przecząco głową. A więc żadnych papierów nie było.
W wydanym przed wojną zbiorze listów emigrantów znalazłem list dziadka Roszaka do rodziny w Polsce – ciągnął Jacek - pisał on tam, że wciąż gości u niego T. Ziuk – „T. Ziuk siedzi tutaj i pisze, ciągle coś pisze”. Czy to Tadeusz albo Tomasz Ziuk? Chociaż? Dlaczego nie towarzysz Ziuk?  Może gorliwy korektor zmienił małą literę t na T. W Archiwum Wileńskim dotarłem do oryginałów listów i okazało się, że miałem rację. Dlatego przyjechałem do Portborough szukać tego co napisał Piłsudski. Niestety bez skutku – zakończył przesuwając wzrok z potakującego Petera na portret Piłsudskiego.
- Czas się pożegnać, panie marszałku – pomyślał. Był prawie pewien, że portret mrugnął do niego. To uczucie powtarzało się później, już w Warszawie, kiedy budząc się z surrealistycznych snów o Bezdanach, zastanawiał się czy galopujący na Kasztance towarzysz Ziuk znów mrugał do niego. A może czas odwiedzić psychiatrę – myślał – może Szalony Docent rzeczywiście staje się szaleńcem?

Na tydzień przed Świętem Wojska sensacją Warszawy stała się rekonstrukcja rządu. Wśród zdymisjonowanych był i minister Jacka.
- Nic w tym dla mnie – myślał Jacek – czek na milion euro jest już gotowy i nowy minister podpisze go w pierwszym dniu urzędowania.
A następnego dnia w Warszawie pojawił się Peter. Siedemdziesięciolatek przyjechał pożegnać się z Polską. Pochwalił polski Żywiec - chyba poprawia mi słuch – powiedział dotykając aparatu słuchowego – i mam dla Ciebie jakieś papiery od Janusza. Znalazł je u siebie na strychu. Teraz ma alergię od tego kurzu.
Zakręcane duże C, niedokończone kółeczko litery p, pismo pochylone w prawo, kropki i kreski przesunięte nad następną literę. To było to, to była ręka Piłsudskiego. To było chyba ze sto stron pamiętnika Piłsudskiego. A fakt, łatwy do sprawdzenia? Jacek gorączkowo przewracał strony – ostrożnie, bo porwiesz - mówił sobie. Nazwa statku, nazwa statku? Jest – Baltic, angielskiej linii White Line. A nie Aller z linii Hamburg Amerika.
- To jest prawdziwy pamiętnik Piłsudskiego – wykrzyknął Jacek. - Nareszcie.
- Czemu tak głośno krzyczysz? – zapytał Peter, majstrując przy aparacie słuchowym. -Piłsudski? A kto to ten Piłsudski? On z Warszawy? To ten twój minister?



[1] Konstrukcja opowiadania wymagała niewielkiego przesunięcia w czasie niektórych wydarzeń z początku dwudziestego wieku.
[2] Na przykład ekspropriacja pod Bezdanami - napad na rosyjski pociąg pocztowy, przewożący pieniądze.

                                                                KONIEC

  
  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".



Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.



  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

  





sobota, 23 stycznia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 26.

Tydzień na Białorusi


W Muzeum Mickiewicza


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


„U końca ogrodów, tuż przy domach, na większych i mniejszych grzędach mieniły się mnóstwem jaskrawych i łagodniejszych barw zmieszane, zwikłane, wzajem głuszące się i jedne nad drugimi bujające gaszty, wieczorniki, malwy, nagietki, żółte gwoździki, wysokie kiciaste rezedy, krzaczyste boże drzewka, pomarańczowe nasturcje, różowe grochy pachnące[1].”
- Tyle tam kwiatków. Ładnie to Orzeszkowa napisała. Chcę pojechać na Białoruś – powiedziała odkładając książkę Ela.
* * *
Temat Białorusi wrócił po tygodniu, podczas imieninowego obiadu u znajomych, kiedy powiedziałem, że jedziemy z wycieczką na Białoruś:
- To ta Białoruś, co nie ma pieniędzy z Unii? – zapytała Joasia – moja siostra cioteczna, zarazem solenizantka i gospodyni wieczoru. Chochla, którą nalewała barszcz ukraiński zatrzymała się w powietrzu.
- Białorusinom nie dali. Nie są w Unii - odpowiedziałem.
- No ale jakby im dali, to oni już by wiedzieli jak je wydać. Nie tak jak my – powiedziała gospodyni i zamieszała barszcz chochlą.
- CIA myśli inaczej. Wprawdzie mieli dobre lata, ale teraz są w kryzysie – powiedziałem.
Powołanie się na CIA zrobiło na gospodyni wrażenie. Odłożyła chochlę do wazy z barszczem i rozejrzała się dookoła sprawdzając czy CIA już słucha naszej rozmowy.
W ciągu tego tygodnia przeczytałem to, co o Białorusi można znaleźć w internecie. Dowiedziałem się, że Białorusini prowadzą w konsumpcji alkoholu na świecie[2]. Przeczytałem że:
„11 proc. wzrostu białoruskiego PKB w 2004 r., 10 proc. w 2006 r., 10,2 proc. w 2008 r. i 7,7 proc. 2010 r. No ale ostatnio kiepsko - według CIA za ostatnie trzy lata rośli tak około półtora albo jednego procenta. A teraz to już są w kryzysie – dużo do tyłu.”
Znalazłem notatkę futurystyczną[3]:
„… gdyby Łukaszenko przejął władzę w 1990 r. i wówczas zaczął stosować swoją politykę (przed jego dojściem do władzy PKB w kraju spadał), Białoruś byłaby prawdopodobnie już od Polski zamożniejsza.”
I taką:
„Przywódca od 20 lat miota się po lasach i polach swojego kołchozu wielkości państwa… Niezależnie jednak od tego, czy Białorusini pracują czy nie, ich kraj powoli tonie, ciągnięty na dno przez coraz większe długi i kredyty, jakie wziął Łukaszenko, by utrzymać swoje gospodarstwo. Utrzymać i nic w nim nie zmieniać, bo jego zdaniem tak, jak było, było najlepiej.”[4]
A jeszcze jest wskaźnik jakości życia (Quality of Life Index). W roku 2010 Białoruś 109. miejsce (na 194), Polska 35[5].
No to masz babo pasztet. Komu i w co wierzyć. W warszawskiej wypożyczalni znalazłem dwudziestowieczną historię Białorusi, ale przecież to już przeszłość, mamy już wiek dwudziesty pierwszy…
W autobusie wesoło, jeszcze jesteśmy głęboko w Polsce, mijamy obwodnicą Mińsk Mazowiecki. Zbliżamy się do Terespola i po prawej stronie mijamy odgałęzienie drogi do Małaszewicz. W Małaszewiczach znajduje się jeden z największych w Europie tzw. "suchy" port przeładunkowy PKP – a teraz element jedwabnego szlaku – połączenia Łodź-Chengdu-Xiamen w Chinach. Realizuje się tutaj przeładunek towarów z taboru szerokotorowego (1520 mm) na tabor normalnotorowy (1435 mm). O tym wszystkim opowiada nasz przewodnik Jan – okazuje się geografem, człowiekiem z pełnym workiem wiadomości.
Obiad jemy przed granicą, w Terespolu i najedzeni wjeżdżamy do Brześcia. Głównym punktem programu zwiedzania jest wizyta we wzniesionej w czasach cara Mikołaja II twierdzy brzeskiej. Stoi tam ogromny pomnik sowieckich obrońców twierdzy – jest wielkości egipskiego Sfinksa. Co najmniej taki, a może i większy. Ponieważ nie ma w Brześciu niczego ciekawego (właśnie się o tym przekonałem, a potwierdza to nasz wszystkowiedzący przewodnik - Jan), a może z jakiegoś innego powodu, to właśnie tam, przed pomnikiem, fotografują się nowożeńcy.
Łatwo zostać milionerem. Wymieniamy złotówki na białoruskie ruble. Jan odchodząc od kasy mówi:
- To już drugi raz w życiu.
- Co drugi raz? – pytam.
- Drugi raz jestem milionerem. Pierwszy raz byłem jeszcze jako student, za Balcerowicza.
Rzeczywiście łatwy rachunek mówi, że kiedy 1 złoty jest wart nieco ponad 4000 białoruskich rubli, to na ich milion potrzeba złotych 250!
Młodszy uczestnik wycieczki wzrusza ramionami. Dla niego Balcerowicz to historia.
Po wymianie, warci wszyscy razem kilkadziesiąt milionów, wyruszamy szlakiem wybitnych Polaków. A pochodzących z tych ziem wybitnych Polaków jest dużo – przecież od Jagiełły aż do rozbiorów – czyli przez prawie czterysta lat – te ziemie związane były z Polską.
Co zostało po tylu wiekach. Drugiego dnia jesteśmy w Różanie, rodowej siedzibie Sapiehów (Sapiehę – wojewodę witebskiego pamiętam z sienkiewiczowskiego Potopu). Oglądamy sapieżyński pałac. Jest ogromny. Na dziedzińcu pałacu otoczonym kopią tej z watykańskiego placu Świętego Piotra a zrujnowaną obecnie kolumnadą, zmieściłyby się ze trzy pomniki obrońców twierdzy brzeskiej. Z ogromu pałacu odbudowana jest na razie tylko brama główna. Notuję sobie w pamięci fakt że za odbudowę płaci Unia Europejska –– muszę po powrocie do Warszawy wspomnieć o tym Joasi. Przygotowuję się na jej, łatwe do odgadnięcia, pytanie:
- A kto zburzył ten pałac?
Pytam o to Jana i dowiaduję się, że pałac niszczony był trzykrotnie. Najpierw w roku 1698. podczas wojny domowej na Litwie, kiedy to magnackie rody Wiśniowieckich, Radziwiłłów, Paców i Ogińskich sprzymierzone ze średnią szlachtą starły się z Sapiehami i wreszcie w  roku 1700. ich pokonały. Potem pałac płonął jeszcze dwukrotnie - podczas pierwszej i drugiej wojnie światowej.
Wojny – ile ich w naszej Rzeczypospolitej było. Nawet nie próbuję doliczyć się tych prowadzonych z naszymi sąsiadami, bądź na naszych terenach, oceniając na oko byłoby ich ze trzydzieści. Samych naszych wojen domowych doliczyłem się w Wikipedii trzynastu. Wniosek jest prosty – w tej części Europy budowanie pałaców jest zajęciem ryzykownym. Mówię sobie, że dotyczy to także i pomników, małych czy też dużych (w każdym białoruskim mieście stoi gdzieś, na jakimś placu, postument z Leninem wskazującym wyciągniętą ręką na znajdującą się daleko poza horyzontem świetlaną przyszłość komunizmu).
A jeżeli zdarzy się następna nawałnica? Nie zależy mi na pomnikach, ale różne niepokojące myśli chodzą mi czasami po głowie.
Odjeżdżamy z Różany, kierujemy się w stronę Mereczowszczyzny – miejscu urodzenia Tadeusza Kościuszki. Po drodze dowiaduję się od Jana, że w różańskim pałacu gościli królowie Władysław IV i Stanisław August.
Rekonstrukcję dworku Kościuszków. (informacja dla Joasi) sfinansowała ambasada amerykańska. Mówię Janowi, że pięć lat temu w West Point, w stanie Nowy Jork, nad rzeką Hudson, oglądałem szablę Kościuszki.
- Tak, tak już jest – mówi filozoficznie Jan - w dwudziestym pierwszym wieku nosi ludzi po całym świecie. Chociaż i za Kościuszki…
Po Mereczowszczyźnie kierujemy się do Pińska. Jako że jest to stolica Polesia, w podróży odsłuchujemy wyboru nagrań przedwojennego tanga „Polesia czar”. W Pińsku rozglądamy się po mieście. Jest ładne, domy i ulice są zadbane. Ludzie nie różnią się ubiorem od tych widzianych na ulicach miast polskich
Rankiem trzeciego dnia czeka nas atrakcja: Rejs spacerowy po Prypeci. Z pokładu statku oglądamy port, gdzie przed wojną stacjonowała Flotylla Pińska.
Podczas przerwy na kawę Ela protestuje. Gdzie jest moja wieś? Gdzie są moje kwiatki? Tu, na białoruskiej wsi kwiatków jest wszędzie za mało. Przy wiejskich domach, tam gdzie w Polsce uderzają w oczy wielobarwne kwiaty, tu królują kartofle. Można też zobaczyć ogórki, pomidory i wszelkie inne warzywa. Z wiejskimi domami jest źle. Królują drewniane, wiekowe i zapadające się chałupy, a jeśli trafi się na osiedle kołchozowe – to jest to rząd jednakowych, tanio budowanych szkaradzieństw. Pocieszamy Elę, że mamy w planie wizytę w Bohatyrowiczach – tych z „Nad Niemnem”. Tam na pewno będą kwiatki.
W drodze z Pińska nareszcie trafia się coś dla Eli. Bociany, co chwilę na polach wzdłuż drogi widzi się spacerujące bociany. Tu dwa, tam cztery, aż wreszcie rekord – na którejś łące obok pięciu krów żeruje jedenaście bocianów. Notuję ten rachunek w pamięci – te liczby mogą okazać się potrzebne kiedy będę relacjonował Joasi naszą podróż.
Dojeżdżamy do kolejnego pałacu – do Nieświeża Radziwiłłów z salą hetmanów i podziemnym mauzoleum Radziwiłłów. Pałac jest pod patronatem UNESCO.
Ela pyta ile personelu potrzeba było magnatowi do utrzymania pałacu. Nie znałem wtedy odpowiedzi, ale po powrocie do Warszawy znalazłem, że na przykład w czasach Stanisława Augusta targowiczanin Stanisław Szczęsny Potocki miał dwór liczący 400 dworzan i służby.[6] Liczba w naszej rzeczywistości nierealna. W warszawskich osiedlach spółdzielczych na jeden dom przypada pewnie jedna piąta, a może jedna dziesiąta, jak to się teraz mówi, „gospodarza domu”.
Nocleg mamy zaplanowany w Baranowiczach a potem spędzimy na Białorusi jeszcze trzy dni. Jakoś nie ciągnie mnie do dalszego zwiedzania – może to już przesyt wrażeń, ale nie, chyba chodzi o coś innego – o odpowiedź na jedno pytanie. Decyduję, że w poszukiwaniu odpowiedzi może mi pomóc Jan. Wieczorem siadam więc z nim do białoruskiego piwa i pytam o twierdzę brzeską, o operację Barbarossa, o rok 1941., kiedy to Hitler napadł na Stalina.
W swojej opowieści Jan cofa się o dwa lata. Zaczyna nie od roku 1941., a od sierpnia czy września roku 1939., od sojuszu dwóch tyranów. Opowiada jak to, aby dotrzymać kroku intensywnej wymianie handlowej z Sowietami, Niemcy zbudowały na granicy niemiecko-sowieckiej dwa specjalne terminale przeładunkowe. Jeden z nich powstał w Małaszewiczach (tak, w tych Małaszewiczach niedaleko Terespola) na magistrali kolejowej Berlin – Warszawa – Mińsk - Moskwa, a drugi w Przemyślu. Naturalnie te dwa terminale wraz z rozpoczęciem operacji "Barbarossa" stały się kluczowymi centrami kolejowymi.
Jan mówi o wydarzeniach 22. czerwca 1941.,  pierwszego dnia ataku niemieckiego. Było to tak. Mosty kolejowy i drogowy na Bugu oraz stację kolejową w Brześciu Niemcy zdobyli przez zaskoczenie. Przebrani za sowieckich pograniczników żołnierze niemieckiego dywersyjnego batalionu Brandenburg wjechali na stację kolejową w Brześciu w zwartej kolumnie, a następnie pojechali do mostów, gdzie dokonali "zmiany warty".
Samo miasto Brześć padło już 22. czerwca o godzinie 7:00 rano. Brzeska twierdza broniła się, nie stanowiąc ze względu na szczupłość załogi (7 -8 tysięcy sowieckich sołdatów) zbyt wielkiego zagrożenia. Niemcy zostawili ją z tyłu i poszli dalej, a co do twierdzy, to choć walki w twierdzy ustały dopiero 29 czerwca, to po pierwszych pięciu dniach wojny nie zginął tam ani jeden niemiecki żołnierz.
- Słuchaj – mówi Jan – obrona twierdzy brzeskiej to czysta propaganda. Po wizycie w twierdzy przeciętny Białorusin jest przekonany, że mało brakowało do tego, żeby obrońcy twierdzy ruszyli do ataku i doszli wprost do Berlina. Natomiast o blisko trzymiesięcznej operacji ofensywno-obronnej Sowietów pomiędzy lipcem a wrześniem 1941 roku, w rezultacie której Armia Czerwona straciła w okrążeniu około 600 tys. żołnierzy oraz Kijów wraz z całą prawobrzeżną Ukrainą, Białorusin nie wie nic.
Planując naszą wycieczkę myślałem o tym, żeby poznać przeszłość krainy, która przez kilkaset lat związana była z Polską, krainy, którą opisywała Orzeszkowa w „Nad Niemnem”, żeby przejść się śladami Jana i Cecylii. Ale zmieniłem zdanie – myślę o czymś zupełnie innym.
Jak już wspomniałem, przed wyjazdem przeczytałem dwudziestowieczną historię Białorusi. Przeczytałem o rzezi jaką w latach trzydziestych Stalin zgotował ludności Białorusi. Mordował przede wszystkim Polaków, następnie wszystkich o których możnaby pomyśleć, że mają jakikolwiek związek z Polską, potem białoruską inteligencję i w końcu jakikolwiek się jego nkwdzistom Białorusin nadarzył. W Kuropatach, na przedmieściu Mińska (a to tylko jedno z wielu miejsc) zamordowano ponad sto tysięcy ludzi – byłem tam, widziałem ten las krzyży.
My Polacy wiemy o tym co się w tamtych czasach zdarzyło i gotowi jesteśmy walczyć aby nie mogło się to powtórzyć. Ale Białorusini? Czy i dlaczego po takiej jatce zgadzają się być dalej z Rosją? Odpowiedzią jest że zgadzają się – dobrze ponad połowa jest z obecnej sytuacji zadowolona. A dlaczego? Nie potrafię tego zrozumieć.
3 lipca tego roku w Nowogródku oglądałem obchody Święta Narodowego Białorusi. Tę datę wybrano, bo 3 lipca 1944. Armia Czerwona zdobyła białoruską stolicę - Mińsk. Razem z sowieckim wojskiem, zastępując Gestapo i SS, wszedł do Mińska sowiecki aparat terroru - NKWD, i także jego wojskowy odpowiednik o wybranej przez samego Stalina nazwie - Smiert Szpionom. A więc mitem założycielskim Białorusi stała się sfałszowana historia i terror sowieckiego okupanta? I to udało się! Najpierw Stalinowi a przez następne dziesięciolecia sowieckiej, a później rosyjskiej telewizji! Jak to możliwe?
To pytanie pozostaje ze mną przez pozostałe dni podróży. Jest ze mną w Zaosiu, w Muzeum Mickiewicza, w Wasiliszkach Starych gdzie urodził się Czesław Niemen, i w końcu w Bohatyrowiczach. W Bohatyrowiczach, gdzie wśród chwastów, a nie kwiatków, w walących się chałupach mieszka obecnie dokładnie siedem osób. Poznaję tam potomka rodu Bohatyrowiczów – młodego człowieka po studiach w Polsce obecnie pracującego w Warszawie. Wpadł do wsi na jeden dzień sprawdzić czy stare domostwo jeszcze stoi.
Moje pytanie prześladuje mnie i następnego dnia - w Grodnie, w Muzeum Orzeszkowej.
Bo niedawno przeczytałem myśl człowieka uczonego:
„Życie z dnia na dzień istotom ludzkim nie wystarcza; potrzebujemy transcendencji, … potrzebujemy … zrozumienia i wyjaśnienia. Potrzebujemy nadziei i wglądu w przyszłość. I potrzebujemy wolności.”[7]
I jeszcze słowa historyka:
Mit jest bytem niematerialnym. Nie można zmiażdżyć go czołgami, rozstrzelać ani zamknąć go w więzieniu. Wszystkie te zabiegi nie mogą zaszkodzić mitowi – przeciwnie, umacniają go.[8]
A może jednak nie każdy potrzebuje wolności i może prawdą jest, że tak jak wszystko inne, mit może być fałszywy. A skoro tak, to nie każdy mit jest niezniszczalny. Czyżby taka była lekcja z mojej wycieczki po Białorusi?
Bo jeśli tak, to tym cenniejsi są ludzie tęskniący za wolnością i kierujący się mitami prawdziwymi.



[1] Eliza Orzeszkowa, Nad Niemnem, Podsiedlik, Ranowski i spółka, Poznań, 1997.
[2] 27.5 litra czystego alkoholu na mieszkańca, 1 miejsce w statystyce, następnie Mołdawia, Litwa, Rosja tylko 23.9 litra.
[4] Rzeczpospolita http://www.rp.pl/artykul/1224479.html?print=tak&p=0 data dostępu 30.08.2015
[7] Oliver Sacks, neurolog amerykański.
[8] K. Modzelewski, Zajeździmy kobyłę kistorii, Iskry, Warszawa, 2013.


KONIEC 


Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".

Za tydzień: "Pamiętnik Piłsudskiego". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Komitet Obrony Demokracji w piątek 22 stycznia (grupa na facebooku) miał 55905 członków. 

sobota, 16 stycznia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 25.

Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć? Dokończenie.


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

(Pisane w roku 1997).

Kiedy wróciłem z Bratysławy zastałem świat odmieniony. W firmie działał nowy związek zawodowy - z atrybutami takimi jak jedyny, niezależny, samorządny, zawodowy, gwarantowany, patentowany i tak dalej. Pan docent Kruś był prezesem tego długoskrótowca, jak go nazywaliśmy. Wybijał się działacz z sąsiedniego Instytutu - Staszek. Siedzibą związku był pokój w moim oddziale - dwa kroki od mojego pokoju.
Garnęli się tu ludzie z całej Warszawy.
- Proszę Pana - mówiła starsza pani o gładko uczesanych włosach - zakładamy niezależny związek u nas w Liceum. Ja uczę tam polskiego, trochę historii i innych przedmiotów. Dyrektor mówi, że jak przyjdą Rosjanie to zamkną wszystkich członków nowego związku.
Podczas moich dyżurów w związku miałem do czynienia zarówno z wielką polityką, jak w przypadku gładko uczesanej nauczycielki, jak i z małą polityką. Zwaliła się ogromna fala pokrzywdzonych, poszkodowanych psychicznie. Przychodzili ludzie z memoriałami. skargami i podaniami. Szczególnie pamiętam przedługi, liczący 181 stron memoriał o kradzieży odkrycia naukowego. Podjęliśmy rzetelne wysiłki, aby rozpoznać sprawę. Tym nie mniej prawnik, który ochotniczo podjął się doradztwa prawnego dla długoskrótowca mówił, że podczas gdy jest to dla niego ulubiona lektura do łóżka, nie wyobraża sobie sędziego, przed którym mógłby wnieść tę sprawę na wokandę.
Marzena, Kryspin i ja piliśmy piwo. 
- Pytasz co będzie dalej ? - zastanawiał się Kryspin zerkając w głąb dekoltu Marzeny - Tak naprawdę to nikt nie wie. Na pewno zgodnie z prawami dialektyki ilość przeszła w jakość. Tego cofnąć się nie da. Natomiast pytanie jest kto z tego skorzysta. Czy wiesz, że zawodowy pisarz na Zachodzie produkuje trzy razy więcej książek niż tutaj? Czy wiesz, że większość aktorów na Zachodzie jest na kontraktach, a nie na etatach? Tu się wszystko zmieni, kultura będzie droższa. Inteligencja straci swój moralny autorytet, a nie zyska pieniężnie. Kto zyska to - przyszły biznesmen.
- To mi się nie podoba - wtrąciła Marzena.
- Kotku - odpowiedział Kryspin - Mnie się też wiele rzeczy nie podoba, ale muszę z tym żyć. Jest wiele rzeczy, które chciałbym mieć, a nie mam - tu znów przesunął wzrokiem po biuście Marzeny.
- Pomówmy o naszym zawodzie - o nauce. Być w naszej nauce to jest jak być najcięższym ptakiem latającym, o którym mi mówiliście.
- Drop - wtrąciła Marzena.
- Właśnie - kontynuował Kryspin - niby latasz, ale nie polecisz za wysoko.
- Nie zgadzam się z Tobą - powiedziałem - przy dostatecznej motywacji można w naszej nauce dużo zrobić.
- Tak -powiedział Kryspin - to powiedz mi jak pozbyć się leniuchów. Oceniam, że około czterdzieści procent ludzi w nauce dokładnie nic nie robi.
- Hej, hej - powiedziała Marzena - rozmawiamy o tym co będzie z krajem, a nie o naszych sprawach.
- Masz rację Marzeno - tu Kryspin zwrócił się do mnie - Twoim marzeniem od lat  było kopnąć w dupę członka Biura Politycznego. Zaczyna wyglądać że to Ci się wkrótce może udać. Członkowie spadają w cenie.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Rzeczywiście chęć kopnięcia członka Biura Politycznego w dupę deklarowałem od lat. Ale teraz wyglądało że nie jest to reakcja właściwa politycznie, a poza tym przestało mnie to specjalnie interesować.
Główny nurt długoskrótowca był poważny. Początkowo dzieło amatorów, związek zaczął obrastać w fachowców. Włączyli się socjologowie. Zaczął wychodzić wysokiej wartości intelektualnej biuletyn związku. Pan docent Kruś okazał się przywódcą z wyobraźnią, taktem i szerokim spojrzeniem. Przypuszczałem że podobnie jak Nikitin, w pewnym momencie musiał sobie powiedzieć, że przestanie się bać. Często stawał  przed trudnymi decyzjami. Kostek miał za sobą wyrok za Marzec 1968, doktorat z socjologii i szerokie horyzonty. Docent mówił:
- Słuchaj, ja Cię wezmę do Związku, ale nie teraz. To nie jest pora. Ty jesteś jak sen prowokatora. Jesteś Żydem, siedziałeś za marzec, pisali o Tobie że sypałeś kolegów. Na razie pisz do Biuletynu, a sam wiesz co pisać. Poznawaj ludzi. To samo mówię innym, jak temu gościowi z Ruchu Obrony Praw Człowieka co był tu wczoraj. Ja nie mogę mieć tu ludzi co aktywnie parają się polityką. Ja jestem w związku zawodowym.
Przyszedł listopad i zgodnie z porozumieniami gdańskimi nastąpić miała sądowa rejestracja Solidarności. Nie szło to łatwo, sędzia odmawiał, Solidarność apelowała, a rząd mówił że sędzia jest niezależny. W końcu Solidarność ogłosiła pogotowie strajkowe. Założyliśmy biało-czerwone opaski. Kryspin zastał mnie na drabinie przed wejściem do firmy w trakcie czynności zwanej oflagowywaniem. Wymachiwał Życiem Warszawy z oświadczeniem Lecha Wałęsy przed otwarciem rozmów z rządem.
- Pasjonuje mnie gramatyka elektryka. Studiuję ją w napięciu i z dużym natężeniem - powiedział Kryspin.
- Nie wygłupiaj się. Dla milionów Polaków najpierw jest Wałęsa a potem długo, długo nic. Gramatyka jest na końcu.
- Sądzę jednak że dobrze jest znać gramatykę choć jednego języka.
Dwie starsze panie od kilku minut obserwowały moją działalność. Teraz wyższa z nich podeszła bliżej i powiedziała:
- Przepraszam panów, ale chciałam zapytać, dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć ?
Spojrzałem na Kryspina. Gotowy do riposty otworzył usta, i w tym momencie dotarła do niego filozoficzna głębia pytania. Rzeczywiście, chcieliśmy dużo. Chcieliśmy zmienić bardzo dużo, a to oznaczało, że część obecnej rzeczywistości będzie zniszczona. To że ta część zasługiwała na zniszczenie było faktem drugiego rzędu.
- Proszę panów, ja przeżyłam wszystkie wojny, powstanie, nędzę, odbudowę. Ja chcę spokojnie żyć - ciągnęła starsza pani.
Szanowna pani - czułem że Kryspin odpowiada także samemu sobie - zmiany są konieczne. Jeżeli nic się nie zmieni teraz, to za parę lat będzie krwawa rewolucja.
- Proszę pana - nastawała starsza pani - a nie mogą inni najpierw zmienić. Rosjanie mogliby spróbować. U nich jeszcze gorzej. Dlaczego zawsze my mamy zaczynać ?
- Ma pani rację. Sam bym tak chciał.
- Panowie ! Dawajcie drabinę - przerwał wymianę zdań portier naszej firmy. Kryspin, który rzadko kiedy wycofywał się z jakiejkolwiek dyskusji, tym razem wydawał mi się zadowolony z dystrakcji.
Rejestracja Solidarności stała się faktem, powstało Mazowsze i przyszedł czas postanowić co robić z długoskrótowcem. Pan docent Kruś podjął decyzję. Długoskrótowiec łączył się z Mazowszem. Likwidacji długoskrótowca i inkluzji dokonaliśmy w jednym z warszawskich teatrów życzliwie użyczonym na tę okazję przez dyrektora. Docent Kruś zagaił zgromadzenie, obwieścił decyzję i wycofał się z działalności.
- Ten facet pokazał klasę. Dla mnie jest to lekcja pokory i dobroci. Pierwszy raz widzę polityka, który bezinteresownie odstępuje innym swoja pozycję powiedziała Marzena.
- Trzy miesiące temu mówił o walcu. Rzeczywiście nieźle powalcował.
Mazowsze otrzymało siedzibę na Szpitalnej. Staszek został etatowym działaczem Solidarności podobno za zasługi podczas procesu jednoczenia. Został skierowany do jednego z regionów. Łączyło się to wprawdzie z wyjazdem z Warszawy, ale kierowanie terenową strukturą Solidarności gwarantowało mu prawo decyzji na szczeblu ogólnokrajowym. Co do mnie ciągnąłem habilitację, a także dyżurowałem przy dalekopisie Mazowsza, wysyłając i przyjmując informację z regionów związku i zakładów pracy. Było fajnie. Wychodząc z Mazowsza wstępowałem po Marzenę która przechodziła intensywny kurs angielskiego i szliśmy na Stare Miasto.    
Widywałem Staszka w czasie jego częstych przyjazdów do Warszawy. Dla nikogo nie było tajemnicą, że w Solidarności zaczęły się rozgrywki personalne. Wyglądało na to że Staszek nie przegrywa, był już kwalifikowanym politykiem, jego nazwisko zaczęło pojawiać się w Biuletynach Związku. Był członkiem Rady Solidarności i często jeździł do Gdańska.
Któregoś dnia w początku Grudnia byłem w domu wcześniej niż zwykle, bo właśnie miał wpaść Staszek. Umawiając się prosił mnie żeby zaprosić także Kryspina. Kryspin przyszedł pierwszy.
- Marzena dała mi dla Ciebie tę paczkę.
W paczce była czarna, hebanowa maska afrykańska. Rzeźba była wewnątrz drążona. Wydłużona płaska twarz miała puste oczodoły, poniżej podbródka rzeźbiarz wyżłobił litery "Hetare, Ukudabwe". Tylna ściana maski była płaska. Potrząsnąłem maską, coś zaszeleściło.
- W środku coś jest - zauważyłem.
W tym momencie przyszedł Staszek.
- Solidarność jest na rozdrożu. Wpływy dawnych KORowców są równoważone przez wpływy Kościoła, Intelektualiści jak zwykle są niezdecydowani, głównie ogłaszają oświadczenia. Regiony walczą ze sobą. Doły robią co chcą, strajkują albo nie, kończą, lub zaczynają od początku.
Tu Staszek wymienił kto walczy z kim. Kontynuował:
- Krajowy Zjazd temu nie zaradzi.
- Nie wiadomo właściwie co kto chce - wtrącił Kryspin - a może ludzie sami nie wiedzą dokładnie co chcą.
Zaczynało mi to pasować do moich spacerowych filozofii. Odezwałem się:
- Ja sam jestem zdezorientowany.
Kryspin ciągnął dalej:
- Lata upłyną zanim dorobimy się prawdziwych polityków. Przedtem będzie niedopracowane prawo, korupcja, nadużywanie władzy itp. Niewyraźne kariery, niszczenie ludzi.
Staszek wyraźnie chciał iść po swojej linii:
- Jest grupa ludzi, która chce się zorganizować i zaradzić tym kłopotom. Parę tricków politycznych, wyborczych, trochę poparcia z zewnątrz i wszystko będzie dobrze.
To brzmiało nieźle, choć nie byłem na tyle politykiem, żeby doceniać o jakiego typu  trickach myśli Staszek.
Kryspin przerwał:
- Hej, hej, poczekaj chwilę. Idziesz trochę za szybko jak dla mnie. Ty już jesteś przy syntezie.
I znów wróciło moje poczucie niedowartościowania. Skąd Staszek czerpał taką pewność działania ? On był już gotowy, kiedy ja jeszcze nie rozumiałem sytuacji. A Kryspin ? Wyglądało, że czuł się jak ryba w wodzie, w miejscu gdzie ja tonąłem.
Kryspin kontynuował:
- Ty mówisz o grupie ludzi, ale jaki jest program ?
- Program jest łatwy - jedność, a właściwie można lepiej powiedzieć - solidarność.
- Toż przecież dokładnie to, o co w tej chwili chodzi. Ja przynajmniej nie widzę różnicy.
Staszek zawahał się, wyraźnie niepewny co powiedzieć dalej.
- Różnica jest w tym, że my będziemy liderami, a nie inni.
Kryspin wyraźnie wszedł w teorię i sprawdzał parametry.
- Kochany, to jest zupełnie abstrakcyjne. Nie masz nikogo, nie masz żadnego poparcia, z żadnej strony.
Staszek wciąż nie był zdecydowany co mówić dalej.
- Pójdźmy po elementach. Po pierwsze, grupa ludzi jest, złączona wspólnym interesem. Po drugie, grupy sojusznicze istnieją. Po trzecie, przeciwnicy są w rozsypce. Po czwarte - społeczeństwo - czyli przedmiot sporu - jest zdezorientowane. W końcu - sytuacja jest, jakby powiedział Lenin - rewolucyjna.
Zaczęło mi to wyglądać surrealistycznie.
- Co ty opowiadasz. Wszyscy będą przeciwko tobie.
- No nie tak wszyscy.
- Na przykład władza ludowa. Oni szukają każdej okazji, żeby dołożyć Solidarności. Dasz im atut do łapy.
- No, niezupełnie. Wydaje mi się, że władza ludowa może tego chcieć.
- Chwileczkę - powiedział Kryspin - Ty pytałeś ?
- Jasne, że pytałem - zaperzył się Staszek - kto pyta nie błądzi.
Kryspin zaczął węszyć smród. Staszek nie mógł tego dostrzeć, bo za mało go znał.
- A ten kogo pytałeś, to jest pułkownik czy generał ?
Staszek wahał się coraz bardziej.
- Nie wiem dokładnie, ale wysoko, wysoko.
- W porządku, załóżmy, że generał. Oczywiście pracuje na Rakowieckiej, koło więzienia i czasami nawet odwiedza więzienie, żeby porozmawiać z zatrzymanymi dysydentami. I oczywiście jest zatroskany o bezpieczeństwo państwa.
Kryspin wyraźnie wspinał się wyżej i wyżej po drabinie podniecenia.
- Dlaczego przychodzisz z tym do nas ? -zapytałem - my jesteśmy nisko w hierarchii.     
 Od kogoś trzeba zacząć - powiedział Staszek.
Nie wytrzymałem i rąbnąłem Staszka maską w nos. Maska pękła w połowie, Staszek odskoczył:
- Wy skurwysyny - zobaczycie kto będzie górą. Ja was zniszczę.
Pod nosem Staszka pojawiła się pierwsza kropla krwi.
- Ja was zapamiętam.
Monolog brzmiał coraz bardziej nosowo. Otarł ręką nos i zobaczył zakrwawioną dłoń. Odwrócił się i wybiegł, trzaskając drzwiami.
Kryspin podniósł skorupy maski i zaczął je oglądać.
- To ciekawa robota - zauważył - tu jest jakiś list. Podniósł leżącą na podłodze kopertę. Otworzyłem ją. List zaczynał się:
Kochany:
 Muszę Ci powiedzieć dlaczego odchodzę. Boję się zostać i dlatego jadę do Ukudabwe. Wszyscy wiemy, że coś się musi stać, wszyscy boimy sie najgorszego, a to najgorsze jest najbardziej prawdopodobne. Boję się czekać. Moi rodzice przegrali życie w ruletce drugiej wojny światowej. Ja odmawiam gry.
Kochany, umiesz latać. Pamiętaj - lataj wysoko. Nie tak jak drop.
Przerwałem czytanie i powiedziałem:
- Wszystko jest skończone. Marzena będzie hodowała strusie.
Nie wiedziałem co dalej. Bez Marzeny będę jak najcięższy ptak latający, ptak tylko z nazwy.
Kryspin obserwował mnie uważnie. Po chwili powiedział
- Jeszcze nie wszystko skończone.
                                                                          * * *
Radca naukowy ambasady Ukudabwe był miłym, wyjątkowo czarnym Bantu. Trzymając w ręku szklankę whisky and soda mówił nieskazitelnym oksfordzkim akcentem:
- Doceniamy Pański wysiłek, aby podnieść wydajność naszego rozwijającego się przemysłu cukrowniczego.
Zabawa polegała na uzyskaniu szybkiego zaproszenia do Ukudabwe pod pretekstem ekspertyzy technicznej. Kryspin ściągnął radcę na party do naszego znajomego i zapewnił mu dziewczynę. Radca wiedział, że będzie to kosztowało, ale chodziło tylko o państwowe pieniądze, a poza tym był przecież pociotkiem samego szefa Butubu.
- Jesteśmy marksistami a także profesjonałami. Taka kombinacja gwarantuje łatwe i szybkie osiągnięcie naszych celów. W ciągu dziesięciu lat dogonimy i przegonimy państwa europejskie, które poprzednio nami rządziły.
Było to stwierdzenie bardzo niecodzienne jak na Polskę roku 1980.
Zbierałem się do podróży. Mój profesor powiedział:
- Skoro i tak leci pan z Wiednia, może byłby pan tak dobry i wpadł do Bratysławy. Mam papiery do przekazania, a także trochę ustnych wiadomości. Chciałbym, żeby pogadał pan z Novakiem i ich dyrektorem.
Tak więc po trzech dniach byłem w Bratysławie. Pierwszy wieczór spędziłem na starym mieście. Nazajutrz doręczyłem Josefowi papiery.
Gabinet Josefa był jak zwykle słoneczny. Josef byl w nastroju do zwierzeń:
- Chcę ci powiedzieć coś bardzo osobistego. Najciekawsi ludzie jakich spotkałem, to według kategorii walki klasowej, moi wrogowie.
To było interesujące. Josef oczywiście nie musiał mieć racji - moje solidarnościowe doświadczenie nauczyło mnie że najciekawsi ludzie mogą być tak trudni we współpracy, że przestają być ciekawi, by ująć rzecz delikatnie. Ale Josef, tak jak go dotąd znałem nigdy by czegoś takiego nie powiedział.
- Co słychać u Veselego ? - zapytałem.
Oczy Josefa zabłysły.
- Vesely jedzie na rok do laboratorium Nikitina. Będzie pracował przy modelowaniu pojazdów kosmicznych.
- Kto mu to załatwił ?
- Od góry popychał Nikitin poprzez naszego prezesa Akademii. Ja popchnąłem trochę od dołu. Vesely to dobra głowa - powiedział Josef.
- Mógł to robić już dziesięć lat temu - zauważyłem.
- Mógł - powiedział Josef i w ten sposób zakończyliśmy dyskusję sprawy Veselego.
O czwartej po południu wsiedliśmy do samochodu Josefa żeby jechać na dworzec kolejowy, gdzie miałem złapać ekspress Chopin do Wiednia. W międzyczasie Josef zmienił się. Był podniecony, wyraźnie wiedział coś czego nie chciał mi powiedzieć.
- Zajedźmy do Małych Franciszkanów na pożegnalnego drinka - powiedział. Zaprotestowałem:
- Spóźnię się na pociąg.
- Nie spóźnisz się. Gwarantuję - powiedział Josef.
Weszliśmy do winiarni. Przy drugim stole na prawo, tym samym, gdzie pół roku temu siedziałem z Marzeną, znów zobaczyłem jej profil. Marzena siedziała po środku dębowej ławy. Potężny stół blokował dostęp. Na szczęście wciąż kopałem piłkę dwa razy w tygodniu. Wskoczyłem na ławę, na stół, i już byłem po stronie Marzeny. Pocałowałem ją w usta a potem pocałowałem ja w pierś poprzez szorstką materię sweterka. Szatniarka stojąca w drzwiach do sali splunęła, co w krajach demokracji ludowej bywało jednym z najmniej ryzykownych a najbardziej swobodnych sposobów wyrażania własnej opinii.
- Jesteś ze mną - powiedziałem - jak to się stało ?
- W Wiedniu po prostu wyszłam z samolotu trzy minuty przed startem. To było wczoraj. Wszystkie moje rzeczy są albo w Wiedniu albo już poleciały do Ukudabwe. Nic nie zostało w Warszawie. Ty jesteś jedyną rzeczą jaka mi została.
W odpowiedzi pocałowałem ją kolejny raz. Powiedziałem:
- Poeta powiedziałby że będzie to czas dwojga kochanków pośród narodu zdecydowanego naprawić Rzeczypospolitą.
Przeczuwałem że koszty naprawy będą ogromne. Chciałem wierzyć że cena naprawy nie będzie zawierała krwi, że wykonawcy będą uczciwi i że nie wszystko będzie zniszczone. 

KONIEC 


Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".

Za tydzień: "Tydzień na Białorusi". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Komitet Obrony Demokracji w piątek 15 stycznia (grupa na facebooku) miał 55388 członków. 


sobota, 9 stycznia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 24.

Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć? Część 2/3.


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

(Pisane w roku 1997).


Josef Novak był dobrym kompanem do piwa. Poza tym był pierwszym sekretarzem partii w bratysławskiej firmie do której przyjechałem. Ojciec Josefa był weteranem budowy komunizmu na Słowacji. Josefa poznałem, kiedy przyjechał do mojej firmy do Warszawy, robić badania dotyczące maszyn analogowych. W danej chwili byliśmy u Josefa w domu i piliśmy, nie piwo, ale burcok - młode niedojrzałe jeszcze wino, beczkę którego Josef miał w piwnicy. Marzena kończyła opowiadać o ostatnim życzeniu górala, którego wieszali w Nowym Targu:
- A góral mówi - moim ostatnim życzeniem jest zapisać się do partii.
- Sędzia był w egzekutywie, prokurator był pierwszym sekretarzem, obaj spieszyli się do domu, więc bez większej zwłoki górala do partii zapisali. I wtedy sędzia pyta:
- A dlaczego góralu tak się upieracie przy tej partii?
- A góral na to - bo ja lubię jak komunistów wieszają.
Novak senior - weteran ruchu rewolucyjnego - nie był zachwycony kawałem.
- To ja wam powiem coś co jest mniej śmieszne, ale za to prawdziwe. W 1939 roku dużo Polaków uciekało na Zachód przez Słowację. W zimie tamtego roku nocowaliśmy jednego z uciekających polskich oficerów, który zdążył już siedzieć i w niemieckim i ruskim więzieniu. Opowiadał mojemu ojcu, że ruski śledczy, który go przesłuchiwał niekiedy potrafił być ludzki. Któregoś razu śledczy wdał się z przesłuchiwanym w dyskusję na temat wojny i katastrofalnej kampanii wrześniowej i powiedział:
- Nu tak, Stanisławie Konstantynowiczu, wy tańcowali, a my tanki diełali.
Tu Novak senior znacząco zawiesił głos. Marzena spojrzała na mnie pytając wzrokiem:
- Co senior chce przez to powiedzieć?
Rzeczywiście nie widziałem żadnego powiązania między kawałem Marzeny a historią uciekiniera. Chyba, żeby Novak senior celował nie w kawał, a w Marzenę, mnie, lub ogólnie Polaków. A jeżeli tak, to łatwo było zgadnąć morał:
- Wy Polacy tradycyjnie gładziej i więcej gadacie, niż naprawdę robicie.

Jakiekolwiek były powody reakcji Novaka seniora - strach przed przyszłością czy gniew, to co mówił nie było zupełnie od rzeczy. Gadulstwo, gnuśność spotykałem na co dzień. Więcej, w moim środowisku - środowisku naukowym - było wielu ludzi, którzy nie powinni tam być. Dobrze pamiętałem pewne seminarium wyników własnych, na którym doktorant Kryspina prezentował owoc półrocznych wysiłków. Obrażony i speszony ostrą krytyką Kryspina doktorant odpowiedział:
- Panie docencie, przecież ja wcale nie chciałem być naukowcem.
W zdenerwowaniu Kryspin zwykle się jąkał. Tak było i tym razem.
- K-k-k-k-im chciałby więc pan być?
- Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem - palnął speszony młody człowiek.
Kryspin odprężył się:
- Proszę pana, ma pan jeszcze tydzień czasu. Wybory Prezesa Akademii są w przyszłym tygodniu. Proponuję panu alternatywę- albo wybór na prezesa, albo rezygnacja z pracy w naszej firmie.
Według Kryspina sprawa nie polegała na zdolnościach:
- Ten doktorant jest zdolny. Rzecz w tym, że jego powodzenie w życiu nie zależy w tym ustroju od tego, w jakiej dziedzinie będzie pracował. Wszędzie będzie mniej więcej tak samo. Jedyną życiową decyzją w Polsce jest decyzja czy wstąpić do partii. Efektem takich układów jest społeczeństwo, które w większości, mam na myśli bezpartyjnych, unika podejmowania decyzji. Dalej - partyjni, a więc ci co podejmują decyzje, są często produktem selekcji negatywnej, a ponadto co najmniej uczestnikami wadliwego, szkodliwego procesu decyzyjnego. Z takim bagażem będziemy więc wchodzili w wiek dwudziesty pierwszy.

Novak senior należał do aktywmych decydentów. Tu dochodziliśmy do następnego szczebla w rozumowaniu - jakość i etyka podejmowanych decyzji. Przypomniałem sobie historię Veselego, podwładnego Josefa. Niektórzy w Bratysławie przypuszczali że Novak senior, który choć emeryt, siedział w Komisji Kontroli Partyjnej, maczał w tym wydarzeniu palce.
Vesely był młodym utalentowanym inżynierem, najlepszym specjalistą maszyn analogowych w Bratysławie. Pech chciał, że zbyt silnie uwierzył w Dubczekowy komunizm z ludzką twarzą. W efekcie, w podubczekowym roku 1969, akurat kiedy miał gotową pracę doktorską, został podejrzanym o wrogość do ustroju. W tym momencie naukowe problemy Veselego mocno się skomplikowały, choć trzeba powiedzieć, że partia nie podeszła do sprawy po prostacku.
Vesely miał prawo podchodzić do doktoratu. Jednak jednym z warunków otrzymania doktoratu w Czechosłowacji było zdanie egzaminu z Marksizmu-Leninizmu, nauki, która była bazą (a może i nadbudową) socjalistycznego państwa. Czy wróg ustroju, nawet jeżeli obkuje się w sposób doskonały teorii wartości dodatkowej, może zdać taki egzamin ? W Akademii zdania były podzielone. Inżynierowie, którzy mimo marksistowskiej dialektyki lubują się w kanonach logiki dwuwartościowej sądzili, że może, twierdząc, że wynika to z samej definicji egzaminu. Kierownictwo, zarówno instytutowe jak i partyjne uważało że należy patrzeć głębiej. Łatwo zgadnąć, że ta opinia przeważyła. Stąd Vesely nigdy nie został doktorem nauk technicznych.
Sprawa Veselego nie mogła być tematem towarzyskiej rozmowy z Novakiem seniorem, co najwyżej mogła być powodem do awantury. Tak więc nie znalazłem dobrej riposty dla Novaka seniora i wkrótce w nie najlepszej atmosferze spotkanie polsko-słowackie u państwa Novaków zostało zakończone. To i lepiej bo mogliśmy pójść z Marzeną na Stare Miasto i pobyć ze sobą. Był to jej ostatni wieczór w Bratysławie i na samą myśl o tym robiło mi się nijako.
Nie miałem pojęcia że w najbliższych dniach będę świadkiem następnego etapu sprawy Veselego. Odbywało się kilkudniowe Seminarium Maszyn Analogowo-Cyfrowych. Ranki i popołudnia upływały nam albo w sali konferencyjnej, albo w laboratorium. Seminarium zdobił towarzysz profesor Nikitin, autorytet w tej dziedzinie we wszystkich krajach Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Był to sympatyczny Rosjanin, łysy, około sześćdziesiątki. Wydarzenie było ważne dla Veselego, który został z urzędu przydzielony do pomocy towarzyszowi Nikitinowi. Przypuszczam, że było to dla Veselego pierwsze pozytywne wydarzenie w ciągu ostatnich lat. Vesely, jak pisywał Sienkiewicz, pił beczkami mądrość z ust towarzysza Nikitina i żeby nic z niej nie utracić, zawsze, gdy tylko mógł ciągnął się w jego ogonie. W sali seminaryjnej Nikitin siadał w pierwszym rzędzie, a Vesely zaraz za nim, w drugim.

Traf chciał, że tego słonecznego wrześniowego popołudnia, kiedy to towarzysz Nikitin wrócił z zakrapianego piwem śniadania z prezesem Słowackiej Akademii Nauk, na salę zabłąkała się lekko ogłupiała, leniwa jesienna mucha. Łysina towarzysza Nikitina stała się dla muchy bazą, wokół której uprawiała swoje rejsy. Vesely kilkakrotnie zapobiegł lądowaniu muchy na łysinie profesora, w końcu jednak zdecydował, że sytuacja wymaga bardziej zdecydowanej akcji. Narzędziem odstraszania muchy stała się zwinięta w trąbkę Bratysławska Prawda. Machanie gazetą speszyło muchę na chwilę, ale łysina Nikitina była zbyt przyciągająca. Mucha znów wylądowała na łysinie. Tego było już za dużo. Vesely energicznie palnął gazetą i osiągnął bezpośrednie stuprocentowe trafienie w muchę i łysinę. Wyrwany z drzemki Nikitin zerwał się, stanął na baczność i zameldował:
- Cela nomier szest, zakliuczonnyj Nikitin.
Przyszły mi na myśl słowa piosenki Wysockiego:
- Towariszcz Stalin, ja prostyj zakliuczonyj...
Za plecami Nikitina Vesely z oczyma w słup, z gazetą w wyciągniętej w kierunku Nikitina ręce powtarzał:
- Mucha... mucha...
Nikitin, wciąż w innej rzeczywistości, wykonał przepisowy zwrot w tył, wziął gazetę z ręki Veselego i zaczął ją rozwijać. Na głośny szept innego członka rosyjskiej delegacji:
- Sadis! - Usiadł wciąż rozwijając gazetę. Zafascynował go czerwony tytuł "Bratislavskiej Pravdy". Powiedział głośno:
- Bratisława - tu przerwał i po chwili dodał - Eto nie tiurma.
Wyraźnie wracał do rzeczywistości. Nagle rzucił gazetę na ziemię, zakrył twarz rękami i zaczął szlochać. Na sali powiało grozą. Nikitin płacząc powtarzał:
- Wsie eti leta, wsie eti leta...

Zarządzono przerwę w obradach. Dobrze poinformowany, a przyjazny Słowak, który znał Nikitina od trzydziestu lat potwiedził że Nikitin siedział, dawno, dawno temu. Było to w okresie późnego Stalina. Nikitin był wtedy początkującym naukowcem, a siedział za idealistyczną cybernetykę. Kiedy wracaliśmy do sali, prowadzący obrady demonstracyjnie wskazał czerwonemu, spoconemu Veselemu miejsce w ostatnim rzędzie.

Następnego dnia seminarium osiągnęło to, co młodsi naukowcy uważają za apogeum każdego spotkania naukowego - bankiet w reprezentacyjnym nocnym klubie Bratysławy. Kiedy idzie o teorię i praktykę organizowania uroczystości Słowacy zawsze byli mi bliscy. Część oficjalna bankietu była krótka, główną troską organizatorów była część rozrywkowa, na którą składały się występy estradowe włączając strip-tease. Strip-tease był zaaranżowany w formie wydarzeń w haremie, sześć dziewczyn wykonywało coś w rodzaju tańca siedmiu zasłon. Tuż przed strip-teasem Nikitin przysiadł się do mojego stolika. Wyglądało to na sprytne pociągnięcie, bo mój stolik był usytuowany strategicznie na obrzeżu kręgu tanecznego, w samym środku sali z centrum kręgu o kilka kroków od stolika. Okazało się, że źle oceniałem intencje Nikitina, bo gdy tylko usiadł, zaczął rozmowę o Solidarności, a po chwili wzniósł toast za Wałęsę. Dryfujący za nim młody Słowak Peter, naznaczony w miejsce Veselego po incydencie z muchą, wyparował natychmiast. Strip-tease rozpoczął się w chwili gdy Nikitin odstawiał kieliszek na stolik.  Stripteaserki były zapowiedziane jako "Anita And Her Exotic Dancers". Sześć smukłych dziewczyn w przezroczystych powiewnych kaftanikach i hajdawerach przedefilowało o pół metra przed naszym stolikiem. Formacja zatrzymała się w rzędzie dwa metry od nas. Ręka Nikitina zamarła i kieliszek zatrzymał się centymetry od powierzchni stołu. Twarz Nikitina poczerwieniała,  uszy spurpurowiały. Bylem świadkiem opisywanego w podręcznikach medycyny szoku emocjonalnego. Tym razem był to przypadek "mam sześćdziesiąt lat i pierwszy raz w życiu oglądam strip-tease".

W miarę rozwoju sytuacji na scenie, kiedy dziewczęta ganiane dookoła sceny przez tłustego, odrażającego eunucha z mieczem u pasa dumnie prężąc krągłe biusty pozbywały się kolejnych powiewnych woali, chust, bluz itp., twarz Nikitina zaczęła nabierać koloru dojrzałego fioletu. Adrenalina w sposób oczywisty szalała w jego krwioobiegu. Widziałem że nie był przygotowany na to, co jak sądziłem, może nastąpić.
- Towariszcz profesor - zacząłem...
- Patom, patom - odburknął Nikitin, nie spuszczając oka z dziewczyn. W tle, po drugiej stronie sceny widziałem zaalarmowanego Petera, który tak jak ja wydawał się zgadywać co się może wydarzyć. Na scenie akcja nabrala tempa, eunuch zdwoił swoje wysiłki, i wkrótce Anita, śliczna blondynka, uciekając znalazła się na kolanach Nikitina, obejmując go ręką za szyję. Jej kształtna pierś wsunęła sie pod klapę marynarki Nikitina. Któryś z widzów głośno przełknął. Nikitin odruchowo objął ją ręką w talii. Ten ruch wytrącił go z zaskoczenia i przywrócił do równowagi. Spojrzał na mnie porozumiewawczo, mówiąc wzrokiem:
- Aha, to o tym chciałeś mi powiedzieć.
Rozluźnił się i był wyraźnie zadowolony z rozwoju sytuacji. Zajął się wzrokowym inwentarzem uroków Anity. Pozostali uczestnicy akcji na scenie nie próżnowali. Wprawdzie eunuch, z wyciągniętym mieczem, zatrzymał się w pościgu i w pozie pełnej komicznej groźby zamarł o krok od Nikitina, ale zgorączkowany Peter zaczął przedzierać się w naszym kierunku. Anita zadomowiła się na kolanach Nikitina. Wyprostowała się, wyzwalając pierś spod klapy marynarki, obejrzała krawat, akceptując jego wzorek, rozluźniła go lekko. Rozejrzała się dookoła i puściła do mnie oko. Biła z niej radość życia.

Radość życia. Znałem to uczucie szczęścia od czasu naszych spotkań z Marzeną. Zarys dachów kamienic Starego Miasta na tle nocnego nieba, twarz Marzeny oświetlona księżycem, skrzypce orkiestry cygańskiej - wszystko to, bez względu na tandetność detali chciałem zapamiętać, objąć, tak żeby pozostało ze mną na zawsze. Teraz Anita, na kolanach Nikitina, wydała mi się doskonale szczęśliwa. Patrząc na nią uśmiechnąłem się szeroko i delikatnie dwukrotnie klapnąłem w dłonie, symulując oklaski. Bractwo ludzi szczęśliwych nie ma niestety uniwersalnego kodu porozumiewania się.
Moja refleksja została przerwana przez interwencję Petera. Z pewnością kiedy po incydencie z muchą Peter został wyznaczony na opiekuna Nikitina nakazano mu:
- żadnych incydentów.
Teraz, zbełtana sieć neuronów w mózgu Petera rozpoznawała jedynie powtarzający sie sygnał:
- Anita Incydent, Anita Incydent.
Peter wszedł na skraj sceny i rozkazującym gestem dłoni nakazał Anicie wstać z kolan Nikitina. Tego tylko było Anicie potrzeba, aby zagrać scenkę z niemego filmu. Z przerażoną twarzą wskazała prawą ręką na Petera. Byłem pewien że doskonale wiedziała jak ten gest uwypukla zarys jej piersi. Następnie pochyliła głowę i zakryła dłońmi oczy. Zastygła w tym geście wysyłając posłanie:
- Jam zgubiona, i nic już mnie nie uratuje.
Teraz dłonie lekko oddaliły się od twarzy i zza ich zasłony oczy Anity poszukiwały zbawcy. Zbawca był. Zbawca był tuż, tuż, choć jeszcze o tym nie wiedział. Nikitin z ręką wokół kibici Anity i twarzą w twarz z jej piersiami był w stanie nirwany czyli błogości. Raptem, tak jakby nastąpiło przełączenie kamery, pole widzenia Nikitina zmieniło się całkowicie. Plan bliski zawierał złożone razem w geście proszącym o opiekę dłonie Anity, podczas gdy w dalszym planie Nikitin widział jej proszące oczy. Zanim przystosował się do nowej sytuacji Anita przytuliła prawą dłoń do jego twarzy. Widownia gorliwie śledziła akcję.

Peter niebacznie zbliżył się do Anity i Nikitina. Anita natychmiast wykorzystała okazję, aby prosić o litość. Chwyciła Petera za rękę i przyłożyła ją w proszącym geście do serca, to znaczy do gładkiej powierzchni lewej piersi. Peter osłupiał. Gdy spróbował wycofać rękę, Anita sfingowała utratę równowagi. Zastygł więc w niewygodnej pozycji, podczas gdy Anita gładziła jego dłoń. W tym momencie wkroczył do akcji eunuch i kolnął Petera mieczem w tyłek. Peter, spocony i z pałającymi policzkami, nie przewidział takiego rozwoju sytuacji. Wykonał półmetrowy skok w górę i kończąc skok piruetem wylądował twarzą do eunucha. Anita oczywiście parsknęła śmiechem, na co Peter ryknął coś soczystego w ojczystym języku i rzucił się na eunucha. Próbując zgadnąć co krzyknął Peter spojrzałem na siedzącego dwa stoliki dalej Josefa, który do tej chwili skupiał się na podziwianiu wdzięków Anity. Rejestrując dynamikę sytuacji na poboczu portretu Anity wzrok Josefa przesunął się na Petera, by bez zatrzymywania się powrócić do Anity. Nagle, w połowie ruchu powrotnego, Josef zamarł. Dolna szczęka opadła mu wolno, oczy rozszerzyły się. Raptem eksplodował ogromnym śmiechem, tylko o ułamek sekundy wyprzedzając kolosalny, radosny ryk reszty widowni. Dołączyliśmy z Nikitinem do eksplozji śmiechu dopiero gdy między atakami wesołości Anita wykrztusiła:
- Peter przyrzekł eunuchowi ze mu utnie jaja.

Śmiech wygasał powoli, występ, choć spontaniczny doszedł do swojego logicznego finale, widownia się rozluźniła. Wciąż nierozwiązana była sprawa eunucha i Petera, grupy stojącej pośrodku sceny, z Peterem trzymającym lekko podduszonego eunucha pod brodę. I tu Anita pokazała swoje możliwości. Wstała z kolan Nikitina i dotykając dłoni Petera zaciśniętej na szyi eunucha powiedziała:
- Puść, proszę.
Ustawiwszy Petera po lewej a eunucha po swojej prawej stronie zmusiła ich do wdzięcznego ukłonu. Widownia wybuchnęła brawami, a Anita pocałowała eunucha i Petera w czoło. Powiedziałem:
- Ostatnio w Warszawie zadecydowano, że stripteaserki należą do klasy robotniczej. Kto wie do jakiej klasy należy zaliczyć eunuchów ?
Nikitin ryknął śmiechem. Ta krótka chwila złamała bariery wieku, doświadczenia i wiedzy między nami.

Po bankiecie wybraliśmy się z Nikitinem na spacer. Było to na pewno dobre dla jego organizmu, nadrabiającego adrenalinową eksplozję. Nikitinowi zebrało się na wspomnienia.
- Znajesz synok - zaczął. Nie wiem dlaczego uparł się na synoka, ale wybaczyłem mu to. Wkrótce rozmowa zeszła na jego młodość, a szczególnie na więzienie.
- Siedziałem na Łubiance. Moim problemem nie był ośmioletni wyrok. To był standard.
- Słyszałem o tym - wtrąciłem. Z lektury Sołżenicyna wiedziałem o sławnym paragrafie 58 i zwyczajowych ośmiu latach.
- Mój problem był w tym że bez mojego aktywnego udziału byłem zamieszany w coś znacznie większego, coś co jest tajemnicą do tej pory. Wiesz, że ojcem rosyjskiej broni jądrowej był Igor Wasiliewicz Kurczatow. Byłem wtedy, w 1952 roku, młodym doktorantem. Zostałem wydelegowany do obsługi aparatury zapisującej efekty jądrowe podczas testów w Instytucie Kurczatowa. Aparatura była prototypowa i wiele czasu spędzałem sprawdzając kable w różnych dziurach, kanałach i zakamarkach hali. Kurczatow zachodził do hali kilka razy w tygodniu. Któregoś razu Kurczatow przyszedł z kimś drugim, właśnie kiedy siedziałem w szczególnie niedostępnym kanale pod podłogą hali, w miejscu całkowicie niewidocznym. Porównywali dane eksperymentów z danymi - jak mówili - z czarnej księgi. Na koniec Kurczatow powiedział refleksyjnie:
- Żeby tylko świat wiedział że laureaci Nobla szpiegowali dla nas. Jakie oni mieli motywy?
Nikitin kontynuował:
- Ta czarna księga była najwidoczniej dokumentem wykradzionym Amerykanom. Aresztowali mnie pół roku później. W tym czasie posiadanie takiej informacji było zabójcze. W Ameryce McCarthy prowadził swoje dochodzenia. Taka informacja trafiłaby na pierwsze strony amerykańskich gazet. Co do mnie siedziałem i byłem przesłuchiwany. Wiedziałem że jeżeli tylko śledczy zabierze się do mnie wystarczająco ostro i długo, to znajdzie sposób żeby mnie złamać. A wtedy jakaś maszynistka w NKWD napisałaby protokół trójki w trzech egzemplarzach i to byłaby moja czapa. Szczęśliwie, mój śledczy był znudzony i nie oczekiwał awansu. Skończyło się więc na biciu, ósemce i amnestii po śmierci Stalina - tu Nikitin znużonym gestem potarł ręką czoło.
- Ale lęk pozostał do tej pory - kontynuował. - Moje biurko jest ustawione w ten sposób że nikt nie może podejść do mnie z tyłu, a to dlatego że zaskoczony reaguję postawą na baczność. Czasami zdarzają się takie sytuacje jak wczoraj na Seminarium.
Nikitin przerwał. Raptem wybuchnął śmiechem:
- Dzisiejszy strip-tease jest na pewno dobrą rekompensatą za wczoraj. Ale nie o tym chcę mówić. Wczoraj znów spojrzałem swojemu strachowi w oczy. Tym razem zdecydowałem że przestanę się bać. Jestem już dostatecznie stary żeby mówić to co myślę. 


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ


Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to".

Za tydzień: "Dlaczego panowie chcą wszystko zniszczyć", część ostatnia. 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Komitet Obrony Demokracji w czwartek, 7 stycznia miał 54678 członków. 
Szukaj go na Facebooku.