poniedziałek, 27 maja 2019

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 187.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili", odc. 22


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


        
       Rozdział X. Najważniejszy dzień życia


Pani Wróblewska, moja polonistka w szkole ogólnokształcącej imienia Wandy Wasilewskiej, była nauczycielką srogą i systematyczną. Dwie były, znane każdemu jej uczniowi, właściwości systemu nauczania pani Wróblewskiej. Pierwszą była wywodząca się z nieznanych dla nas przyczyn niechęć do patronki szkoły pani Wandy – wiedzieliśmy, że: „lektur Wasilewskiej czytać nie trzeba”. Druga objawiała się na pierwszej powakacyjnej lekcji polskiego: „Na następną lekcję zadaję wam wypracowanie wakacyjne” – mówiła pani Wróblewska. Wiedzieliśmy, że to wypracowanie było jej sprawdzonym przez lata pociągnięciem w procesie kiełznania rozbuchanych wakacjami temperamentów młodych ludzi. Miało się do wyboru dwa tematy: albo „Najważniejszy dzień moich wakacji”, albo „Najpiękniejszy dzień moich wakacji”.

Wasilewskiej nie czytałem i tu problemu nie było. Gorzej było z wypracowaniem wakacyjnym. Nigdy nie miałem ochoty zwierzać się pani Wróblewskiej, a wymyślanie mikrosensacji czy mikrozachwytów szło mi ciężko; dlatego, którykolwiek temat bym wybrał, rezultat był zawsze ten sam: Pisany czerwonym atramentem na ostatniej stronie wypracowania komentarz pani Wróblewskiej proponował powtórzenie poprzedniej klasy bądź przeniesienie się do szkoły zawodowej, najlepiej takiej, która nie wymaga wiele wiedzy. Powyżej czerwieniła się zaopatrzona dwoma minusami cyfra 3.

Traf chciał, że przeczytałem o konkursie literackim na opowiadanie pod tytułem „Najważniejszy dzień życia”; temat natychmiast skojarzył mi się z panią Wróblewską i tą trójką na szynach. A może temat konkursu wymyślił jakiś były uczeń pani Wróblewskiej?

Wynalazca internetu powiedział kiedyś, że najważniejszym dniem jego życia był dzień, w którym internet osiągnął miliard użytkowników. Kolumbowi też było łatwo – miał dzień, w którym odkrył Amerykę, i już. Chociaż właściwie to Kolumbowi udało się nie za bardzo – do końca życia myślał, że dopłynął do Indii. A co ze mną? Uświadomiłem sobie, że nie potrafię wybrać najważniejszego dnia w moim życiu i postanowiłem o konkursie więcej nie myśleć.

A jednak ten koncept najważniejszego dnia jakoś się mnie uczepił. Przecież – myślałem – jeśli takiego dnia nie mam, to mogę go skonstruować, mogę wyobrazić sobie taki dzień mojego życia, który chciałbym nazwać „najważniejszym dniem”. Zastanawiając się nad definicją takiego dnia, znów przypomniałem sobie panią Wróblewską. Odpytując mnie z któregoś z romantyków, powiedziała kiedyś: „Tak jak on zajrzyj w siebie”, co uznałem za kolejną, płynącą z jej ust, polonistyczną bzdurę. Ale teraz jakoś to jej powiedzenie nabrało sensu. Uznałem, że najważniejszy dzień powinien być dniem, w którym mogła zdecydować się moja osobowość. I raptem wybór takiego dnia stał się dla mnie ważny. Stąd prosta droga powiodła mnie do uznania, że takim dniem byłby dzień, w którym mój ojciec wróciłby z drugiej wojny światowej do domu.

Pytanie – kiedy by wrócił, w którym roku? Jak zastałby rodzinę, to znaczy Mamę, mojego brata Maćka i mnie? Pozwalam sobie na niewielką dowolność i decyduję, że kiedy ojciec wraca, mam pięć lat, ojciec ma czterdzieści, a mój brat Maciek – jedenaście. I wybieram rok 1940, rok po kampanii wrześniowej.
A więc:

Jest 12 kwietnia 1940, Warszawa, ulica Filtrowa, godzina siódma rano, bawię się w kuchni pokrywkami od garnków. Z kuchni do przedpokoju jest blisko, więc pukanie do drzwi jest łatwo słyszalne. Idę otworzyć. Na progu stoi chłop, w brudnej maciejówce na głowie, w podartych wojskowych spodniach i kapocie, spod której wystaje brudna koszula. Jest nieogolony, w ręku trzyma wiklinowy kosz. U pasa wisi mu menażka wojskowa.
– Synu – mówi.
– Mamo, tu ktoś jest – wołam. Mama wybiega z kuchni:
– Fel, wróciłeś. – Bierze ojca w ramiona i zaczyna płakać.

Odstępuję na krok i się zastanawiam. Ten mężczyzna jest od ojca mniejszy i jakiś taki wyszarzały. I śmierdzi.
Po chwili moją uwagę przyciąga kosz. Z kosza patrzy na mnie czyjeś oko. To oko siedzącej w koszu przestraszonej kury.

W tym momencie nadbiega mój brat Maciek, rzuca się na... no powiedzmy – na ojca. Chwilę się waham i w końcu niechętnie, ale skoro Maciek uważa, że to ojciec, dołączam do nich. To znaczy obejmuję Maćka i Mamę w pasie. Bo ojciec wciąż wydaje mi się jakiś obcy i wcale nie chcę go uściskać czy też się przytulić. A moją uwagę zakrząta kura, jej oko i rozdziawiony dziób. Chcę o nią zapytać, ale się wstydzę.
– Zaraz, Felu – zastanawia się Mama – zaraz coś ci przygotuję.
Trącam Maćka i pokazuję mu kurę. Maciek pyta ojca:
– A kura?
– Chłop z pustym koszykiem do miasta nie idzie – odpowiada. Domyślam się, że ojciec przebrał się po to, żeby go nie złapali Niemcy. Tak czy inaczej – jest dla mnie obcy.

Mama krząta się koło kuchni, próbując podać ojcu coś specjalnego. Myślę, że może zaproponować bardzo niewiele. Mamy chleb i fałszowaną marmoladę z buraków. Mamy pół kilo soczewicy, resztkę worka kartofli i w słoiku trochę mąki. Z warzyw chyba nic.
Kiedy tata je, Mama organizuje.
– Kurę trzeba zarżnąć.
– Daj dozorcy tak jak zawsze.
– O nie, to nie te czasy, Felu, dozorca teraz ma się lepiej niż my.

Myślę, że zaraz Mama opowie ojcu, jak jest niedobrze. Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy z matką i Maćkiem w kuchni – tam było najcieplej. Na ogrzewanie całego mieszkania nie mieliśmy węgla, to znaczy w ogóle go nie mieliśmy. Kuchnię oświetlał płomień gazowej kuchenki – z rozkazu Niemców elektryczność jest pod wieczór wyłączana. Rozmowa Mamy z sąsiadką, panią Janką – mamą naszego kolegi Jacka – była o pieniądzach. Mama powiedziała, że pięciotomowa encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego poszła w zeszłym miesiącu za mały worek kartofli. Lodówki nikt nie kupi, bez prądu jest bezużyteczna. Więc teraz kolej przyszła na suplement wydawnictwa – wydaną tuż przed wojną jednotomową encyklopedię XX wieku.
– Zanim ją sprzedam, chciałabym, żeby pani posłuchała – mówiła Mama i czytała z encyklopedii:
– Sukcesy nowych, dynamicznych systemów autorytarnych we Włoszech, Niemczech i Sowietach stawiają pod znakiem zapytania pojęcie demokracji. Czy też te nowe ustroje nie zapewniają społeczeństwu lepszej niż w systemie demokratycznym opieki i bezpieczeństwa?
Odłożyła ksiażkę i powiedziała:
– Pomyśleć o opiece i bezpieczeństwie, kiedy na ulicy obowiązuje godzina policyjna, a żandarmi strzelają do ludzi jak do kaczek. Chciałabym, żeby moi chłopcy spędzili jakiś czas na refleksji nad tym jednym zdaniem.
Nie bardzo wiedziałem, co to jest refleksja, i nie dowiedziałem się, bo pani Janka powiedziała, że ona sama próbuje sprzedać pianino, ale trudno o kupca. Mama ze zrozumieniem kiwnęła głową.

Głos ojca przywraca mnie do teraźniejszości:
– No to ja tę kurę zaraz zarżnę – mówi ojciec.
Mama woła z łazienki:
–Trzeba ci przygotować kąpiel. Włączam wodę.
– To ten piecyk gazowy wciąż działa?
– Działa, ale musimy oszczędzać na gazie.

Kąpiel jest już gotowa. Mama mówi, że po kąpieli tata musi się wyspać i żebyśmy poszli bawić się na podwórko i nie wracali, aż zawoła.
– To nie będę mógł bawić się w wannie? – pytam.
– Nie, tata musi mieć spokój, żeby się wyspać – odpowiada Mama. Chcę powiedzieć, że zawsze mogłem się bawić w ciepłej wodzie, ale widzę, że dzisiaj Mama nie ustąpi.

Idziemy z Maćkiem do Jacka i Maciek mówi Jackowi, że tata wrócił, że się kąpie i że teraz musi się wyspać. Pani Janka słucha, co Maciek mówi. Po chwili mówi:
– Tak, wasz tata musi się wyspać.
Maciek bawi się z Jackiem, a ja rozmyślam o ojcu. Nie tak go pamiętam i nie chcę, żeby był taki jak teraz. Właściwie to ja takiego ojca nie chcę.

W południe wracamy do domu. Tata już się wyspał, Mama chyba też się przespała, bo jest w szlafroku. Siadamy wszyscy w kuchni i tata mówi:
– No to teraz mówcie, chłopaki.
Maciek zaczyna opowiadać o ołowianych żołnierzach. Nie słucham, głowię się, co mógłbym powiedzieć temu obcemu człowiekowi. Maciek biegnie pokazać ojcu swoich żołnierzy. A ojciec mi się przygląda. Mama też. Potem patrzą na siebie, nic nie mówią. Czerwienię się, nic mi nie przychodzi do głowy. W końcu ojciec mówi:

– Opowiem wam, co się ze mną działo. Kiedy 17 września do wschodniej Polski weszli Rosjanie, ja byłem w Grajewie, niedaleko Augustowa, komendantem batalionu marszowego. Zanim dopiero w tydzień później Rosjanie dotarli do Puszczy Augustowskiej, Augustów był wolnym miastem z wciąż dużą koncentracją wojsk polskich, bo Niemcy w tamte strony w ogóle nie doszli.
Maciek wraca, trzyma w dłoniach kilku żołnierzy. Mówi:
– Ci stoją na baczność, ci strzelają na stojąco, a ci na klęcząco. Mam jeszcze dwóch oficerów, ale jednemu odłamała się podstawka.

Sięgam po jednego z tych klęczących – tych najbardziej lubię, bo na pewno łatwiej celować, jak się klęczy. Maciek chce mi go zabrać, bo nigdy nie pozwala mi się nimi bawić. Mama chwyta go za rękę:
– Zostaw go, Maciusiu. Niech się pobawi. A ty słuchaj, co mówi tata.
– Trzeba było decydować – ciągnie tata – może przedostać się na Litwę: była neutralna, może iść na pomoc jeszcze walczącej Warszawie, a może podjąć partyzantkę z bazą w Czerwonym Bagnie, w samym środku Puszczy Biebrzańskiej.
– Jak to partyzantkę? Przecież ty jesteś oficerem lotnictwa? – pyta Mama.
– Nie chodzi o bezpośrednią walkę z Armią Czerwoną. Nasz dowódca podpułkownik Dąmbrowski, „Łupaszka”, spodziewał się, że dojdzie do ofensywy przeciwko III Rzeszy ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. A po klęsce Hitlera polskie ziemie wyzwolimy przez narodowe powstanie[1].

Mama wygląda na zmartwioną.
– A teraz w końcu Niemcy się przeliczyli – ciągnie ojciec. – Trzy dni temu napadli na Danię i Norwegię. Ogłaszają sukcesy. Ale zaraz ruszą Francuzi i Anglicy. Uderzą na Niemców od zachodu i rozbiją ich. Bo tam Niemcy są osłabieni.
Ojciec patrzy na Mamę. Zmienia temat, zwraca się do mnie:
– A jakie masz zabawki?
Milczę. Nie wiem, co powiedzieć. Po co on mnie pyta, po co on w ogóle tu jest. Przychodzi mi do głowy konik na biegunach, ale przecież jak mu się nadłamał lewy biegun, to poszedł na opał. Wkładam palec do ust, zaczynam żuć paznokieć. Palec boli, bo paznokieć jest już obgryziony do końca. No, czym się najbardziej lubię bawić, to ojca maszynką do nabijania papierosów, bo tam jest taka korbka, którą można kręcić. Ale to przecież nie jest zabawka. Ciszę przerywa Maciek, trąca mnie łokciem i mówi:
– Palec. Zostaw palec.

Opuszczam rękę, kładę ją na stole. Ojciec patrzy na moją dłoń. Wszystkie paznokcie są obgryzione, a kciuk ma strupek przy paznokciu.
Mama przyciąga mnie do siebie, głaszcze mnie po głowie i mówi:
– Chłopcom potrzebne są zabawki. Po obiedzie pojedziemy do Braci Jabłkowskich. Jeszcze ich Niemcy nie zamknęli.
Ojciec otwiera usta, chce coś powiedzieć. Mama mówi:
– Choćby to był ostatni grosz. – I wskazuje oczyma na mnie. Ojciec po chwili kiwa potakująco głową. Maciek podskakuje z radości i woła:
– Bracia Jabłkowscy. Będą zabawki, będą zabawki.

Nie wiem, co to są bracia Jabłkowscy, i nie wierzę, że dostanę jakąś zabawkę. Myślę, że Maciek niepotrzebnie się wygłupia, ale nie chce mi się odezwać. Odchodzę od stołu, idę do kuchni i kopię piętą w ścianę. Pięta boli. Otwieram drzwi do spiżarki, opieram łokcie na półce i patrzę w ciemność. Do kuchni wchodzi Mama.
– Synku, nie stój w ciemności. Zaraz będzie obiad, a na obiad będzie kura – mówi.

Jest obiad i nie pamiętam, kiedy jadłem coś tak smacznego. Kura jest wspaniała, kartofle są podlane tłustym sosem. Dostaję dokładkę kury, Maciek też chce, mówi, że jest większy i musi więcej jeść, ale ojciec odpowiada, że tym razem ja dostanę więcej. I uśmiechając się, dokłada mi jeszcze trochę kartofli ze swojego talerza. Za to od Maćka dostaję szturchańca. Nic mnie to nie przejmuje, ja też bym go szturchał, gdyby dostał dokładkę. Pięta przestała boleć. I Mama podaje jeszcze gorącą prawdziwą herbatę. Z cukrem, a nie z sacharyną. Uśmiecha się do ojca i mówi:
– A herbatników nie mamy.
Ojciec z uśmiechem kiwa głową i mówi:
– A kiedyś, kiedyś, nie umieliśmy się bez nich obejść.

Do braci Jabłkowskich jedziemy tramwajem. Chcę wsiadać do pierwszego tramwaju, który nadjechał, ale Mama mówi, że to jest numer zero i że ten tramwaj jest „Nur für Deutsche”. Jedziemy następnym, już umiem rozpoznawać numery i wiem, że ten ma numer dziewięć. Ojciec podsadza mnie do wejścia, bo pierwszy stopień jest bardzo wysoko. A w tramwaju jest tłok. Na tylnym pomoście stoi pan z harmonią i śpiewa różne piosenki. Ludzie dają mu za to pieniądze. Piosenki mi się podobają – jest taka jedna o sercu w plecaku.

Teraz rozumiem, dlaczego Maciek cieszył się, kiedy usłyszał o braciach Jabłkowskich. Bo Bracia Jabłkowscy to jest sklep, który zajmuje cały dom. Pierwszy raz widzę sklep z tyloma zabawkami. Jestem olśniony. Zabawki są wszędzie, na parterze, na pierwszym piętrze i na drugim. A schody są po bokach, tak że ze schodów można widzieć wszystko, co jest na niższym poziomie. Chcę zobaczyć to wszystko od razu, chcę biegać po całym sklepie.
Ale nie mogę, bo przeszkadza mi Maciek. Nie opuszcza żadnej witryny, żadnej półki – zatrzymuje się przy każdym kontuarze.

Już na parterze wybieram sobie zabawkę – konia na biegunach – zamiast tego, co poszedł na podpałkę. Ale kiedy na drugim piętrze widzę wóz strażacki, wiem, że to jest to. Jest piękny. Ma ruchomą drabinę, pomalowany jest na czerwono. A po bokach siedzą strażacy i ciągnie za sobą przyczepkę z pompą do pompowania wody. Koń nawet się do strażackiego wozu nie umywa.
Kiedy z Maćkiem oglądamy zabawki, Mama rozmawia z ojcem. Nie zwracam na to uwagi. Maciek trąca mnie w bok:
– Mówią o tobie.
Nadstawiłem uszu:
– Wiesz, że Janka jest psychologiem. Mówi, że to porażenie uczuciowe, utrata więzi. Że brakuje mu poczucia bezpieczeństwa.

Koncentruję się na wozie strażackim. Wóz jest ważniejszy od tego, co mówią. I o dziwo, za chwilę ojciec kupuje mi wóz, bez żadnych wielkich próśb i nalegań.
Wieczorem, kiedy bawię się moim wozem, Mama opowiada ojcu o jej wczorajszej wizycie w sądzie. Mówi, że teraz w Generalnej Guberni sądy orzekają nie w imieniu Rzeczypospolitej, a w imię słuszności ustaw i sumienia. Sędzia nie ma już orła przy sędziowskim łańcuchu.
Ojciec zacina usta:
– Sumienia! Tego sumienia, co im brakuje, kiedy mordują ludzi – mówi.
– Niepotrzebnie łaziłam do tej parodii sądu. Bo już wróciłeś i uprawnienia kuratora naszego majątku, jeśli można to, co mamy, nazwać majątkiem, są już mi niepotrzebne – mówi Mama i uśmiecha się do ojca.
– No, nie wiem – mówi ojciec. – Nie powinienem się pokazywać, poza tymi sprawami, które zlecono mi załatwić. – Kładzie ręce na rękach Mamy i patrzy na nią znacząco. Mama zaciska usta, ale po chwili uśmiecha się do niego.
– Tak więc dużo będę siedział w domu. Razem z dziećmi. Potrzebują tego, a mnie to zrobi na razie dobrze. Chyba więc lepiej będzie, jak dalej będziesz załatwiała te sprawy.

Podnoszę się z podłogi i wpycham się na kolana ojca. Cieszę się, że będzie w domu. Czuję się ciepło, czuję się bezpieczny. Przytulam się do ojca. Mama patrzy na nas i zaczynają jej drgać usta.
Datę dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku wybrałem, ponieważ jest to najbardziej prawdopodobna data śmierci mojego ojca. Ojcowskiego ciepła brakowało mi przez całe życie. Chyba i poczucia bezpieczeństwa.
I dalej nie wiem, co to znaczy mieć ojca.




[1] Wykorzystałem wiadomości z książki profesora Tomasza Strzembosza Czerwone bagno oraz z portalu: http://www.focus.pl.



KONIEC 

Poszukuję współpracownika - chodzi o napisanie scenariusza bazującego na mojej twórczości. Proszę o kontakt mejlowy. 




Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

W sobotę, 6 kwietnia 2019 w Fundacji Kościuszkowskiej w Waszyngtonie ( link tutaj ) odbył się wieczór autorski obu autorów. 

A w trzy tygodnie później profesor Targowski został laureatem konkursu "Wybitny Polak w USA":

Wyboru zwycięzców konkursu "Wybitny Polak w USA" w pięciu kategoriach określających różne profesje i dziedziny życia oraz aktywności zawodowej dokonała 30-osobowa Kapituła tej nagrody, składająca się z polonijnych liderów oraz przedstawicieli różnych organizacji i instytucji.

Po więcej szczegółów kliknij tutaj
Serdecznie gratuluję współautorowi.

Książkę Hybrydowi Polacy możesz kupić w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska, albo w księgarni Bolesława Prusa na Krakowskim Przedmieściu na przeciw Uniwersytetu Warszawskiego.


A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? 

Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * *

A teraz o odcinku który przeczytałeś. Jeśli tekst podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".

Możesz też dodać komentarz.

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Jak dotąd Festyn Opowiadań osiągnął prawie pięćdziesiąt tysięcy otwarć.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.


Ważne - Facebook zmienia swoje algorytmy i nie zawsze wyświetla prawidłowo moje posty. Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. W okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". 
Aby otrzymywać powiadomienia Facebooka o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu. 

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet. 

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

poniedziałek, 20 maja 2019

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 186.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili", odc. 21


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


    Rozdział IX. Rafał, Churchill i inni (c.d.)


Kilka miesięcy wcześniej mama Rafała znalazła pracę w fabryce cukierków. Kiedy mama zawijała cukierki w papierki, Rafał zostawał pod opieką pani Morawskiej. Pani Morawska była gruba, jąkała się i zawsze wiedziała lepiej, w co Rafał powinien się bawić. Tego dnia Rafał miał oglądać katalog dywanów perskich, dywanów, które przed wojną sprzedawał jej mąż.

– Ppopatrz – mówiła pani Morawska – jakie piękne wzory. Tto jest lew, a tutaj jest kwiat. 

Rafał nie widział żadnego lwa. Kwiat, jeśli był, to krzywy i miał idiotyczne liście. W życiu Rafała było dużo nudnych rzeczy, takich jak oglądanie katalogu, a mało zabawek. Zabawki skończyły się zeszłej zimy, kiedy to mama wymieniła je u chłopów na jedzenie. Najbardziej żałował Rafał konia na biegunach. Wydawało mu się zresztą, że koń na biegunach nie był na wsi na miejscu. Prawdziwe konie na pewno by go nie lubiły i go kopały. Rafał wzdrygał się na myśl o kopnięciu przez prawdziwego ogromnego konia. Poza koniem Rafał żałował także hełmu strażackiego i trąbki.

Rafał ze znudzeniem przewracał strony katalogu i słuchał, jak pani Morawska rozmawia z sąsiadką z trzeciego piętra. 

– Oni mieli wsssszystkie pieniądze w kkakkao. 

Rafał wiedział, że pani Morawska mówi o jego rodzinie, bo od początku wojny mama ciągle narzekała na kakao. Początkowo nie dziwiło go to, bo nie lubił kakao, a szczególnie kożuchów z mleka. Później mama zaczęła mieszać kakao z pieniędzmi, i tego już Rafał nie mógł zrozumieć. Wreszcie kiedyś mama dostała list z kakao i wtedy okazało się, że kakao to była Komunalna Kasa Oszczędności. 

– Tttrzymali tam wszystkie pieniądze, bo dyrektor KKO był przyjacielem jej męża. Całą gotówkę wwwziął jej mąż na wojnę – ciągnęła dalej pani Morawska. – Kiedy kończyło się oblężenie Warszawy, dzień przed wejściem Niemców, KKO wypłacało wszystkie oszczędności. Tylko że trzeba się było tam dostać. Dyrektora nie było, bo też poszedł na wojnę, a gdzie tam się kobiecie dopchać do kasy w takiej panice. A Niemcy, jak tylko weszli, to zamknęli kasy i zaraz potem wymienili pieniądze. Mąż nie wrócił z wojny. A teraz to, co wolno wziąć miesięcznie, to pięćdziesiat nowych złotych. Tyle co dwa bochenki chleba. 

Rafał chciał zrobić papierowy samolot. Wprawdzie nie wiedział jeszcze dokładnie, jak złożyć kartkę papieru, aby wyszedł kadłub samolotu, ale postanowił spróbować. Papieru było pod dostatkiem – niektóre wzory dywanów w katalogu były tak bardzo brzydkie, że z pewnością nie powinny w ogóle tu być. Rafał wybrał taką stronę, wydarł ją i próbował złożyć, tak jak składał Maciek. Nie wychodziło, więc wydarł następną stronę. Przy wydzieraniu trzeciej strony zastała go pani Morawska. 

– Nic..., nic..., nic... – zacinała się pani Morawska.

Chyba chce powiedzieć, że nic się nie stało – pomyślał Rafał. 

– Nicpoń, nicpotem – eksplodowała pani Morawska – idź do kuchni i nie wychodź, dopóki cię nie zawołam. 

Przez uchylone drzwi Rafał słyszał, jak pani Morawska mówiła do sąsiadki: 

– Jego naprawdę trudno lubić. Jeszcze z tymi krostami, z tymi cieniutkimi rączkami. Ja wiem, że to szkorbut, krzywica i niedożywienie. 

Połowę stołu kuchennego zajmowała stolnica ze stożkiem białej mąki na środku. Rafał dotknął palcem wierzchołka. Strużka mąki zsunęła się w dół wzdłuż powierzchni stożka. Rafał zanurzył całą dłoń w mąkę. Mąka była miękka, ustępowała łagodnie pod palcami Rafała.

Pani Morawska ciągnęła: 

– Wwwie pani, czasem tak mi go żal, ale jest tak brzydki i odpychający, jeszcze w tych ubraniach po starszym bracie. A w dodatku jeszcze taki przemądrzały.

Podłoga wokół stołu pokryła się cienką warstwą mąki. Każde delikatne tupnięcie Rafała zostatwiało na podłodze precyzyjny ślad buta. 

Pani Morawska ciągnęła dalej: 

– Mmmiałam o nim taki straszny sen. Śniło mi się, że ma suchoty. To wydawało mi się logiczne, przecież on się garbi jak suchotnik. Śniło mi się, że widziałam go takiego malusieńkiego, bladego w łóżeczku i już nic nie mogło mu pomóc. 

Rafał nie chciał słuchać dalej. Postanowił uciec. Pójdzie na ulicę, będzie chodził wyprostowany, bez żadnego garbienia się. Kiedy będzie po godzinie policyjnej, złapią go Niemcy. Kiedy będą go rozstrzeliwać, on krzyknie do wszystkich: 

– To wina pani Morawskiej. Ją trzeba rozstrzelać. 

Tupał coraz mocniej, wiotkie obłoki mąki unosiły się w powietrzu. Przez mgłę ukazały się w drzwiach sylwetki pani Morawskiej z sąsiadką. 

– Boże ppprzenajświętszy. Mmoje klussski zmar... zmar... 

– Pani kłamie, ja się nie garbię! – krzyknął Rafał. 

Pani Morawska zastygła z otworzonymi ustami: 

– On wsszystko ssłyszał. Dddlaczego jja tyle paplę?

Pani Morawska otoczyła Rafała ramionami.

– Dziecko, jjja tylko żartowałam. Nie wwwierz w to, co mówiłam.

Rafał nie bardzo chciał uwierzyć pani Morawskiej. Poza tym nie chciał być tak blisko niej. Sam nie wiedział, dlaczego pomyślał:

Jakby ją chcieli rozstrzelać, to powiem, żeby tego nie robili. I powiem pani Morawskiej: – Mmoże pppani iść dddo dddooo... dddommmu.

Zwykle Rafał budził się pierwszy. Kiedy mama i Maciek spali dalej, Rafał leżał w łóżku, nudząc się. Nad łóżkiem wisiała przywieziona z przedwojennych wakacji w Zakopanem, pomalowana jaskrawymi kolorami góralska płaskorzeźba Morskiego Oka. Jezioro miało kolor niebieski. Z pobytu w Zakopanem Maciek i Rafał mieli ponadto po ciupadze. Ciupaga Rafała leżała teraz koło łóżka. Rafał sięgnął po nią, rozważając, czy można ją zaliczyć do zabawek. Byłaby to wtedy jedyna zabawka Rafała. Mama bez wątpienia uważała, że jest to zabawka, bo często, kiedy Rafał próbował się z mamą bawić, mówiła: 

– Teraz nie mam czasu. Idź pobaw się ciupagą. 

Były dwa możliwe sposoby używania ciupagi. Ciupagą można było walczyć, i jedynym dostępnym partnerem do walki był Maciek. Ale Maciek był cztery lata starszy, wiedział, jak walczyć, i mówił, że jest Janosikiem. W pierwszej walce tak uderzył Rafała w plecy, że Rafał nie mógł się wyprostować co najmniej przez godzinę. Drugim sposobem było walenie ciupagą w przypadkowo wybrane przedmioty. Jednak kiedy Rafał bawił się, waląc ciupagą w stół, to dostał od mamy burę, bo narobił szczerb. 

Rafał przyglądał się ciupadze, próbując zgadnąć, co jeszcze można nią robić. Zauważył, że wyciągając rękę, może ciupagą dosięgnąć obrazu. Delikatnie puknął ciupagą w jezioro. O dziwo – w jeziorze ukazała się mała brązowa rybka, a z obrazu sfrunął malutki płatek farby. Następne puknięcie wykreowało drugą rybkę. Rafałowi odpowiadała znakomicie rola kierownika jeziora. Leniwie mnożył stado ryb i myślał o bajkach. Poprzedniego wieczora mama opowiedziała mu bajkę o dzielnym królewiczu. Królewicz spełnił trzy życzenia króla i w nagrodę ożenił się z królewną. Na końcu bajki było huczne wesele. Mama zapytała:

– Jest bal w ogromnej, pięknie udekorowanej sali, oświetlonej pięknymi żyrandolami. Pełno tam ludzi, są rycerze, paziowie, szlachta. Czy podobałoby ci się tam?

– Pewnie. Każdy chciałby być królewiczem – powiedział Rafał.

– Miałbyś wtedy piękny kapelusz z piórami i błyszczący kaftan. Czy widzisz tam siebie?

Rafał zastanowił się. 

– Nie, nie widzę. Tam jest dla mnie za ładnie. 

Mama Rafała posmutniała. Kiedy mama odeszła, Rafał postanowił opowiedzieć jakąś bajkę sobie samemu. Rano mógłby powtórzyć ją mamie, co na pewno by ją rozweseliło. Na bohatera bajki wybrał czarodzieja. Niestety akcja szybko się zatrzymała, kiedy czarodziej nie potrafił wyczarować jedzenia i zabawek, a Rafał nie umiał go do tego przekonać. Zasnął więc, nie dopełniwszy swego celu. Teraz, rano, zastanawiał się, dlaczego nie umiał namówić czarodzieja do spełniania dobrych uczynków. Może to dlatego, że czarodziej był niedobrym człowiekiem. Wszyscy naokoło mówili, że pełno jest niedobrych ludzi.

Maciek obudził się, kiedy Rafał wypełnił już rybkami dolną część jeziora. 

– Daj, teraz ja – powiedział i brutalnie zabrał protestującemu Rafałowi ciupagę. Toteż, gdy po chwili Maciek obrywał od nieuczesanej jeszcze mamy burę za zniszczenie obrazu, a także za cyniczne zwalanie winy na Rafała, Rafał uważał to za słuszne i sprawiedliwe.

Było jedno interesujące zajęcie – pisanie na maszynie. Rafał przepisywał z „Baśni” Andersena i innych dziecięcych książek. Robił to pierwszej wojennej zimy i chyba nauczył się w ten sposób trochę czytać, choć nie był tego tak całkiem pewien, bo dużo tekstów znał na pamięć. Ponieważ taśma maszyny była dwukolorowa – u góry czerwona, a na dole czarna – Rafał mógł pisać ważniejsze części tekstu na czerwono. To zadowalało jego poczucie estetyki.

Przed wojną i aż do wiosny 1940 roku obok maszyny do pisania, maszynki do papierosów i telefonu stało w biurze radio. Na wiosnę 1940 roku zabrali je Niemcy. Przyszli wieczorem, przed siódmą, bo światło jeszcze było. Było dwóch Niemców w cywilu, jeden w mundurze, z karabinem, i do tego tłumacz, o którym mama później mówiła „ten czeski tłumacz”. Kiedyś pani Morawska zapytała:

– Skąd pani wie, że to byl Czech?

– Jestem o tym przekonana. Nie lubię Czechów za Zaolzie.

– Ostatnim razem to myśmy im wzięli Zaolzie, a nie oni nam – zauważyła pani Morawska. 

Niemcy, po natarczywym dobijaniu się, wtargnęli do mieszkania, gdy tylko mama otworzyła drzwi. Wyższy z cywilów sprawdził coś w cienkiej książeczce i zapytał: 

– Wo ist Felix Kozlowski?

– Gdzie jest Feliks Kozłowski? – przetłumaczył Czech. Cywil sprawdził w książeczce i powiedział:

– Kapitan Felix Kozłowski? Redaktor Felix Kozłowski?

Maciek trącił Rafała w plecy i szepnął:

– Oni są z Gestapo. 

Mama Rafała, jąkając się, powiedziała, że we wrześniu 1939 roku ojciec był na froncie wschodnim i dostał się do niewoli u bolszewików. Jest w obozie jenieckim w Kozielsku, koło Smoleńska. 

– Rafał, przynieś pocztówki od tatusia – powiedziała.

Dwie pocztówki od ojca, wyproszone od mamy, Rafał trzymał w swojej szufladzie. Były niecodzienne, inne niż te od rodziny z Lublina czy Krakowa. Na tych ostatnich Rafał mógł łatwo przeczytać na znaczku „Generalgouvernement”. Te od ojca miały jakieś dziwne litery, których nigdzie indziej Rafał nie widział.

Mama Rafała trzęsącymi się rękami pokazała Niemcom pocztówki. Uznawszy, że ojca Rafała nie ma, Niemcy stracili zainteresowanie i ze znudzeniem rozglądali się po pokoju. Oczy wyższego Niemca wędrowały przez półki biblioteki i zatrzymały się na maszynie do pisania. Ożywił się i powiedział coś do Czecha.

– Herr Unterkommissar postanowił, że zostanie zrobiona rewizja – przetłumaczył Czech. 

W biurze znaleźli radio. 

– Proszę panów – powiedziała mama Rafała – ja od wojny nie włączam radia, bo nie mam pieniędzy na elektryczność. 

Czech powiedział, że sprawa jest poważna. Herr Reichsminister Dr Frank przywiązuje ogromną wagę do wykonywania zarządzeń władz niemieckich w Generalnej Guberni. Herr Reichsminister uważa, że porządek prawny jest najważniejszy. 

– Dla tych, którzy tak jak pani i ja wiedzą, że Dr Frank jest prawnikiem, jest jasne, że jego opinia jest skutkiem zarówno decyzji naszego Führera, jak i zawodowej preferencji samego Dr. Franka – ciągnął dalej Czech. 

Mama Rafała była coraz bardziej zaniepokojona:

– Proszę pana, bardzo proszę, niech pan coś zrobi. To radio nie działa, mąż przed wyjazdem na wojnę poprawiał coś w nim i wyjął wszystkie lampy. – Tu mama otworzyła szufladę, do której nie wolno było Rafałowi zaglądać, a w której leżały błyszczące lampy radiowe.

Czech zastanawiał się przez chwilę. 

– Herr Unterkommissar – tu Czech pokazał głową na wyższego Niemca, który właśnie uruchomił mechanizm przełączania taśmy z czarnej na czerwoną i leniwie stukał w klawisze maszyny do pisania, rujnując ostatnie dzieło Rafała – jest bardzo uczulony na przestrzeganie prawa. Zachodzi tu jednak pytanie, czy rzeczywiście posiada pani radio, czy też jest to stek starych, nieużywanych części radiowych. Spróbuję zapytać Herr Unterkommissar, co on o tym myśli. 

Tu Czech wdał się w rozmowę z wysokim Niemcem. Pokazał na radio, wyjęte lampy i na mamę, Rafała i Maćka. Niemiec machnął ręką i wziął pod pachę radio. Powiedział coś do Czecha. Czech podniósł sztywne pudło maszyny do pisania, załadował maszynę do pudła i podał Niemcowi do drugiej ręki. Czech zwrócił się do mamy Rafała:

– Herr Unterkommissar zdecydował, że nieużywane części radiowe będą skonfiskowane. 

Drugi Niemiec rozejrzał się dookoła i podniósł ze stołu gramofon. Czech sięgnął po niebieski metalowy syfon, który sam robił wodę sodową. Wyraźnie zbierali się do odejścia. Żołnierz nerwowo rozglądał się dookoła, próbując znaleźć coś ruchomego.

– Proszę pana – zaprotestowała mama – dlaczego panowie zabierają nasze rzeczy? Co ja powiem mężowi, jak wróci?

Niższy Niemiec zrozumiał bez tłumaczenia, spłoszył się, odstawił gramofon i sięgnął po trzymany przez Czecha syfon. Czech, ociągając się, oddał go Niemcowi. Mama zaczęła głośno wyrzekać. Wyższy Niemiec wydawał się wahać. Spojrzał na trzymane w ręku pudło z maszyną do pisania i powiedział coś ostro do Czecha. Czech zwrócił się do mamy:

– Proszę pani, Herr Unterkommissar mówi, że w każdej chwili może panią aresztować. A za posiadanie radia grozi kara śmierci. 

Mama załamała ręce. Czech powiedział: 

– No to do widzenia. – Spojrzał na swoje puste ręce i sięgnął po płyty gramofonowe.

Mama przełknęła.

– To jednak pan też?

– Proszę pani – powiedział Czech – zrobiłem pani przysługę. Oni mogli panią rozstrzelać. A to tylko płyty. Ach te wasze polskie kabarety. Lubię Ordonkę, Zimińską. 

Zrezygnowana mama powiedziała: – Nie mam teraz kabaretów w głowie. 

Niemcy byli już w korytarzu, żołnierz otwierał drzwi. Rafał musiał coś zrobić. Nie mógł dopuścić do utraty maszyny do pisania, a nie można było liczyć na pomoc mamy. Gdyby mógł odwrócić na króciutki moment uwagę Niemców, może udałoby mu się schować maszynę. Powiedział do tłumacza:

– Panowie nie zrewidowali służbówki, a tam jest jeszcze dużo rzeczy.

Służbówka miała oddzielne wejście z klatki schodowej. 

Maciek zasyczał: – Gazetki, durniu.

Mama zzieleniała. Rafał o chwilę za późno uświadomił sobie, że w piecu w służbówce są ostatnie gazetki. Czech powiódł oczyma po wyraźnie zszokowanej mamie, przestraszonym Maćku i speszonym Rafale. Powiedział:

– Niech pani jeszcze raz wytłumaczy dzieciom, co to jest wojna. – I wyszedł za Niemcami.

W ten to sposób Rafał stracił maszynę do pisania. Strata nie była dotkliwa w lecie, kiedy było dużo zabaw na podwórku. Teraz, kiedy zaczynała się zima, Rafał odczuwał ją dotkliwie. Może dlatego, a może z innych przyczyn, Rafał zainteresował się polityką. Wiedział już, kim jest Hitler, a kim Churchill, wiedział też, że ostatnio Niemcy napadli na swoich dotąd serdecznych przyjaciół – bolszewików. Wiedział, że Niemcy są źli; jak mówiła pani Morawska, gdyby rewizja zastała ojca w domu, to już byłby rozstrzelany jak inni aresztowani. Bolszewicy też chyba byli źli – trzymali ojca w niewoli i nie pozwalali mu pisać listów do domu. Zima mijała głodno i nudno.

Pewnego dnia na wiosnę mama otworzyła list z Lublina i powiedziała: 

– Jedziemy na wieś... To znaczy do Lublina; wujostwo mają folwark, który leży w granicach miasta – objaśniła, widząc niezrozumienie w oczach Rafała.

Już pierwszego dnia w Lublinie ciocia powiedziała:

– Trzeba Rafała trochę odżywić. Musi być silny, żeby pracować przy żniwach. 

– Jajecznicą na boczku? – ucieszył się Rafał.

– No, nie codziennie, śniadanie będzie na zmianę: jajecznica i płatki owsiane. Dziś wieczorem przy kąpieli obejrzymy ciebie i zobaczymy, czego ci brakuje. Wtedy będziemy wiedzieli, co trzeba zrobić. 

Rafał nie miał ochoty na oględziny, wiedział, że nie wypadną one dobrze. Był chyba jeszcze chudszy niż wtedy, kiedy podsłuchał panią Morawską, a krosty wcale nie znikły. Wprawdzie próbował zawsze chodzić wyprostowany, ale co będzie, jak ciocia powie: „Rafał się garbi”. Albo kiedy powie: „Suchoty”. Wtedy nie ma już ratunku.

Oględziny nie wypadły jednak najgorzej. Ciocia nie mówiła nic o garbieniu się, o krostach powiedziała, że damy sobie z nimi radę później. Wujek powiedział, że Rafał ma prawą rękę silniejszą niż lewą, ale że temu też się zaradzi. Pokazał Rafałowi swoje muskuły i objaśnił, że to od ciągnięcia wody ze studni. – Powinieneś spróbować, jak twoje muskuły się rozwiną, kiedy będziesz ciągnął wodę – powiedział. Po kąpieli Rafał chciał iść ciągnąć wodę, ale wujek zaproponował, że może to zrobić rano. 

Króliki były w klatkach wzdłuż ściany stajni. Niektóre były szare, z kłapczastymi uszami, inne były czarne, ale najpiękniejsze były angory, białe, z czerwonymi oczyma i prawie przezroczystymi uszami, w których przeświecały delikatne żyłki. Rafał spędzał przy klatkach długie godziny. W końcu wuj powiedział, wskazując na dorodnego króla angorę:

– Ten duży król może być twój, pod warunkiem że znajdziesz dla niego dobre imię i będziesz się nim opiekował.

– Nazwę go Churchill. 

Wujek pomyślał chwilę: 

– Czy wiesz, co to jest konspiracja i co to jest pseudonim?

– Konspiracja jest przeciwko Niemcom, którzy są źli, i nikt nie powinien mówić o konspiracji przy obcych. Pseudonim to jest to, co używa się w konspiracji, zamiast prawdziwego nazwiska, żeby Niemcy nie wiedzieli. 

Wujek powiedział, że widzi, że Rafał zna się na konspiracji. Wobec tego Churchill będzie pseudonimem królika. Gdy królik ma pseudonim, to nie musi mieć nazwiska, bo przy obcych może być po prostu królikiem. 

– Jak będzie rewizja, to ja schowam Churchilla w stodole – powiedział Rafał.

Mijały letnie miesiące, zaczęły się żniwa, prowadzone przy gorliwej pomocy Rafała. Ciocia co tydzień ważyła Rafała na dużej gospodarskiej wadze, aby sprawdzić, czy przybywa mu wagi. Rafał natomiast, choć nie zawsze było to łatwe, ważył Churchilla, żeby sprawdzić, czy dobrze się nim opiekuje. Obu waga przybywała. W środku lata krosty Rafała znikły. 

W polityce Rafał nauczył się nowego nazwiska. Ciocia z wujkiem często rozmawiali o generale Sikorskim, co był w Londynie, ale dowodził polskimi armiami w Rosji, Afryce i Anglii. 

– Boję się, że ta wojna nigdy się nie skończy – mówiła ciocia.

– Niemcy są na krawędzi. To ich ostatni wysiłek, rozpędzili się za daleko. Amerykanie wygrali wielką bitwę morską u wysp Midway i odtąd będą panowali na Pacyfiku. Wojsko Polskie wychodzi z Rosji i wróci do kraju z Zachodu, razem z Rafała ojcem – pocieszał ciocię wujek.

Aż któregoś wieczoru Rafał znów spróbował opowiedzieć sobie bajkę o czarodzieju. Był to wieczór po dobrym dniu. Tego dnia po raz pierwszy Rafał wyciągnął dziesięć wiader wody ze studni i wujek powiedział, że takie coś to jemu samemu rzadko się udaje. Czarodziej Rafała miał elegancki cylinder, był w dobrym humorze i już, już był blisko, żeby zrobić dobry uczynek. Wciąż jeszcze czegoś mu brakowało. Rafal głowił się, co to mogło być. I raptem zrozumiał. Każdy czarodziej musi mieć w swoim kapeluszu królika.

Churchill był dokładnie tym, co było potrzebne. Teraz czary były łatwe. Czerodziej zamienił złego smoka w kłębek dymu, a zbója Madeja, który byl podobny do wysokiego Niemca, przywiązał do madejowego łoża. Po nakarmieniu siedmiu głodnych braci czarodziej zatarł ręce i powiedział:

– Komu jeszcze potrzeba dobrych uczynków?

Rafałowi podobała się ta bajka. 

Muszę pamiętać, żeby opowiedzieć ją mamie, kiedy wrócę do Warszawy. Może do tego czasu wojna już się skończy – pomyślał i zasnął.


KONIEC ODCINKA 21

Poszukuję współpracownika - chodzi o napisanie scenariusza bazującego na mojej twórczości. Proszę o kontakt mejlowy. 


Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

W sobotę, 6 kwietnia 2019 w Fundacji Kościuszkowskiej w Waszyngtonie ( link tutaj ) odbył się wieczór autorski obu autorów. 

A w trzy tygodnie później profesor Targowski został laureatem konkursu "Wybitny Polak w USA":

Wyboru zwycięzców konkursu "Wybitny Polak w USA" w pięciu kategoriach określających różne profesje i dziedziny życia oraz aktywności zawodowej dokonała 30-osobowa Kapituła tej nagrody, składająca się z polonijnych liderów oraz przedstawicieli różnych organizacji i instytucji.

Po więcej szczegółów kliknij tutaj
Serdecznie gratuluję współautorowi.

Książkę Hybrydowi Polacy możesz kupić w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska, albo w księgarni Bolesława Prusa na Krakowskim Przedmieściu na przeciw Uniwersytetu Warszawskiego.


A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? 

Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * *

A teraz o odcinku który przeczytałeś. Jeśli tekst podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".

Możesz też dodać komentarz.

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Jak dotąd Festyn Opowiadań osiągnął prawie pięćdziesiąt tysięcy otwarć.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.


Ważne - Facebook zmienia swoje algorytmy i nie zawsze wyświetla prawidłowo moje posty. Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. W okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". 
Aby otrzymywać powiadomienia Facebooka o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu. 

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet. 

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .