piątek, 25 marca 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 35.

WIELKANOC




© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com



Jak to przystoi staruszkowi siedziałem sobie na przyzbie, patrząc na ten świat wprost przed siebie, bo mi przez tę moją kataraktę patrzenie w bok nijak nie wychodziło.Lewą nogę położyłem sobie na takim kamulku co go sobie tydzień temu przydźwigałem z potoczku żeby siedzieć mi łatwiej było, żeby to moje biodro, co doktor mówi, że wymienić trzeba, mi nie przeszkadzało,a prawą lekko przyciągnąłem bliżej, żeby pod ręką była jak kostkę od bólu będzie mi się potrzeć chciało.Ten paluch prawej ręki, com go sobie przedwczoraj drzwiami przyciął wciąż bolał, choć spuchnięcie już jakby mniejsze było, i dobrze bo te pęcherze com sobie wczoraj na drugiej ręce wrzątkiem zafundował jeszcze wciąż pieką. Patrzę więc przed siebie na ten piękny świat i wcale mnie do telewizji nie ciągnie. I to też dobrze, bo mój aparat słuchowy baterie sobie rozładował a NFZ za baterie nie zwraca.


Tak sobie siedzę i rozmyślam, czy by tej wizyty u laryngologa co za dwa lata na nią zapisany jestem nie przenieść dalej na jeszcze jeden roczek, bo tak jakby z nosa mi mniej kapało. A też myślę czy by się nie dało ten mój rozrusznik serca  na biegi przerobić, tak jak w tej mojej WFMce sprzed pięćdziesięciu lat co to trzy biegi miała. To bym sobie zamiast chodzić do kardiologa te biegi do góry i do dołu włączał.

A tu patrzę – stoi przede mną zajączek, a w łapinkach przed sobą pisaneczkę trzyma. I mówi:

- Wesołego Alleluja dziadku.

Jak się nie porwę na nogi, jak hołubca zawinę, jak w przysiady wokół tej jabłonki co koło płotu stoi pójdę, jak do warzywnika, żeby zajączkowi ze dwie marcheweczki w podziękowaniu dać nie pobiegnę... jak do komputera nie siądę, żeby prezydentowi, premierowi, opozycji, prymasowi, wszystkim ważnym i wszystkim przyjaciołom i czytelnikom bloga Wielkanocne życzenia wysłać – boć to:

WIELKANOC


więc i młodemu i staremu radować się trzeba.


KONIEC


Za tydzień opowiadanie "Człowiek który znał więcej liczb".

Polecam moje książki (wydawnictwo ATUT http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), są do nabycia w większości księgarni wPolsce, w Europie i w USA.
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł: 1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie niegdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili. W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store .
Recenzję mojej książki znajdziesz pod: http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html
Między majem a pażdziernikiem 2016 będę w kraju i planuję kilka spotkań promujących moje książki. Chętnie porozmawiam (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com) z zainteresowanymi placówkami.





sobota, 19 marca 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 34.

Sport, kolega Pajączek i ja



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Kolegi Pajączka nie lubiłem.
Kolega Pajączek był starostą naszej trzydziestoosobowej grupy studentów pierwszego roku na Wydziale Mechanicznym, a także przewodniczyl naszemu kołu Związku Młodzieży Polskiej. Kolega Pajączek nigdy się nie uśmiechał, ponieważ swego czasu obejrzał radziecki film “Komisarz Rejkomu”. Ten komisarz - bohater filmu - chodził w skórzanej kurtce i miał spojrzenie robociarskie – ostre, wymagające i bardzo ponure. Kolega Pajączek bardzo się starał takie właśnie spojrzenie mieć. Nie zawsze mu się to udawało; szczególnie kiedy spoglądał na koleżankę Elę, to spojrzenie jego robiło się jakieś takie mało socjalistyczne.
Kolega Pajączek lubił pochody pierwszomajowe i prasówki.
- Nic nie wspomnieliście, kolego Później, o rekordzie świata radzieckiej dyskobolki Niny Dumbadze – powiedział mi kolega Pajączek po zakończeniu kolejnej czwartkowej prasówki – na przyszły wtorek przygotujcie się lepiej, powiedzcie też o radzieckich sukcesach na Olimpiadzie w Helsinkach.
Kim jest Nina Dumbadze wiedziałem; widziałem jej zdjęcia w “Sportowcu” - wyglądała jak Związek Radziecki – była nieobjęta dla ludzkiego oka, a w dodatku jak szło o nazwisko, to bardziej idiotycznego trudno byłoby wymyśleć. Mogłem też wspomnieć, że Olimpiada miała miejsce ponad rok temu. Ale koledze Pajączkowi należało odpowiedzieć inaczej:
- Wstrzymałem się, bo radzieckie pismo “Ogoniok” przygotowuje komsomolski profil Niny Dumbadze. Będę o niej mówił we wtorek.
Kolega Pajączek, wciąż ze swoim surowym spojrzeniem komisarza, zdobył się na żart:
- U was wszystko jest później, kolego Później.
Stojąca obok mnie koleżanka Ela uśmiechnęła się i powiedziała, że sport kobiecy jest bardzo ważny i że w Związku Radzieckim jest on otoczony opieką państwa.
- Czy ten uśmiech jest dla mnie, za to że tak ładnie łżę, czy dla tego głąba za idiotyczny żart – pomyślałem.
Następne dwa dni - piątek i sobota okazały się dla mnie pechowe. Zawaliłem termin oddania rysunku technicznego i mimo, że koleżanka Ela pożyczyła mi swoje notatki, nie udało mi się zaliczyć ćwiczenia z Laboratorium Metaloznawstwa - asystent oblał mnie na zakresie temperatur austenitu. Idąc spać w sobotę pocieszałem się, że całą niedzielę spędzę na przystani. I chyba dlatego przyśnił mi się sen żeglarski. W sztormie, pod pełnymi żaglami, mój jacht, otoczony przez radośnie igrające delfiny, z odpoczywającym na topie grotmasztu albatrosem, zbliżał się do cieśniny Magellana. Obudziłem się, kiedy albatros sfrunął z masztu i przemieniwszy się w profesora mechaniki płynów powiedział, że mam natychmiast opuścić wszystkie żagle, zdjąć kurtkę sztormową i że z dniem jutrzejszym, to jest z ostatnim dniem maja roku 1954. usuwa mnie z uczelni, co będzie ogłoszone podczas najbliższej prasówki. A pożyczone od koleżanki Eli notatki z Metaloznawstwa mam zdeponować u kolegi Pajączka.
Był to sen całkowicie absurdalny, bo po pierwsze od paru lat żaden polski jacht nie wypłynął nietylko do cieśniny Magellana, ale nawet na Bałtyk, chyba, że w celu ucieczki do Szwecji, a po drugie kurtki sztormowej nie posiadałem. Kiedy już się całkiem obudziłem, przypomniałem sobie o koledze Pajączku, prasówce, rysunku, oblanym zaliczeniu i notatkach koleżanki Eli. Pomyślałem, że sny kolegi Pajączka napewno są inne, na przykład może mu się przyśnić, że rektor uczelni wręcza mu, jako staroście i przewodniczącemu koła ZMP, w podziękowaniu za dobrą organizację prasówek skórzaną kurtkę, taką samą jak ta którą miał komisarz rejkomu, a przyglądająca się uroczystości koleżanka Ela uśmiecha się do niego.
Jedynym sensownym elementem mojego snu były żagle. Bo moim sportem było żeglarstwo - sport wychowujący twardych, odważnych mężczyzn. Bo chciałem być właśnie takim typem mężczyzny. I chciałem mieć sztormową kurtkę.
Niedzielę spędziłem na przystani, nie myśląc o uczelni, a przygotowując mój jacht do przyszłotygodniowych regat. Roboty było dużo, szlifowanie dna, listwy, zardzewiałe ściągacze. Ze śmierdzącym ale konserwującym ksylamitem skończyłem już wcześniej i teraz największy kłopot miałem z prującymi się żaglami.
W poniedziałek, w holu Wydziału, gazetkę ścienną “Błyskawica” otoczył przed wykładem tłumek studentów.
- Chyba się do Ciebie dobierają – powiedziała przyjaźnie koleżanka Ela. W odprasowanej, zielonej organizacyjnej koszuli i czerwonym krawacie wyglądała świeżo i ponętnie. Potwierdziło się to, co myślałem juz przedtem, to że koleżanka Ela wygląda tak ponętnie zawsze - w każdym stroju. Dalej były już myśli niecenzuralne i dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że koleżanka Ela tak jakby przeczytała moje myśli, a po jeszcze dłuższej, że powinienem jednak zobaczyć o co chodzi z Błyskawicą. 
Połowę arkusza gazetki wypełniała karykatura lilipuciego osobnika w przykrótkich spodniach patrzącego z przestrachem na stojącą nad nim potężną figurę kobiety z dyskiem w ręku. Z nogawek spodni wystawały prążkowane, różnobarwne skarpetki, z rodzaju tych jakie rok temu widywało się na plakatach piętnujących zgniły ferment wielkich miast - bikiniarzy.  Podpis “Kolego Później, czemu tak uparcie milczycie o radzieckiej rekordzistce świata Ninie Dumbadze?” wskazywał, że osobnikiem w bikiniarskich skarpetkach jestem ja. Nina Dumbadze na rysunku wyglądała jeszcze bardziej potwornie niż na zdjęciu w “Sportowcu”.
- Złośliwe – powiedziała Ela.
- Widocznie kolega Pajączek uznał, że ten czwartkowy uśmiech Eli był dla mnie – pomyślałem.
We wtorek jakoś tak wyszło, że powinienem być w dwóch miejscach naraz – powinienem zaliczać rysunek u asystenta i prowadzić prasówkę. Wybrałem zaliczenie. Popołudniu, przed ostatnim wykładem kolega Pajączek zawiadomił mnie, że moja sprawa będzie jutro rozpatrzona na zebraniu koła ZMP. Lekceważycie prasówki, sabotujecie naszą robotę polityczną, kolego Później – powiedział.
Po wykładzie tak jakoś się złożyło, że szliśmy z Elą w tym samym kierunku. A że po drodze był park Ujazdowski, to weszliśmy do  środka i usiedliśmy na ławce. Rozmawialiśmy o jutrzejszym zebraniu. Ela bardzo przejęła się moją sytuacją; ja byłem mniej przejęty, może dlatego, że już dzięki sportowi żeglarskiemu nauczyłem się być optymistą. Kiedy tak patrzałem w jej gorące czarne oczy poprostu musiałem coś zrobić. Powiedziałem:
- Masz taki ładny profil. Muszę Cię pocałować.
- Ależ, kolego Później – powiedziała. Potem wybuchnęła śmiechem:
- Później, kolego Później, później – a po chwili zanosząc się od śmiechu:
- Później, Później, później – przecież ja nawet nie wiem, jak masz na imię. Za to wiem, że jesteś łgarz i że specjalizujesz się w profilach: moim i Niny Dumbadze.
Zebranie koła Związku Młodzieży Polskiej zwołane specjalnie w celu rozpatrzenia mojej sprawy odbywało się następnego dnia.
Kolega Pajączek, bez cienia uśmiechu, wypunktował moją niepewność ideologiczną. Podkreślił mój brak zaangażowania w pracę społeczną na terenie Wydziału. Dwulicowość – kolega Później tylko symuluje swoje zainteresowanie sportem – nie wie nawet o rekordzistce świata – Ninie Dumbadze. W końcu zaatakował moje wyniki nauczania – w poprzednim tygodniu kolega Później nie zaliczył ćwiczenia z Metaloznawstwa. Czy możemy wierzyć, że jeżeli po studiach państwo postawi go przy piecu martenowskim w śląskiej hucie, to wystarczy mu wiedzy inżynierskiej, żeby zadbać o właściwą jakość wytopu stali? Ja wątpię. Koledzy, musimy coś postanowić. Proponuję usunięcie kolegi Późnieja ze Związku i zawiadomienie o tym władz uczelni. Władze podejmą wtedy odpowiednie kroki – zakończył kolega Pajączek.
Musiałem trzymać się obowiązującego schematu obrony:
- Koledzy, chcę złożyć samokrytykę – powiedziałem i ciągnąłem szybko dalej, aby nie dopuścić nikogo do głosu:
- Pomimo moich błędów doceniam rolę sportu, uważam, że jest niezbędny w każdej dziedzinie życia. Podnosi świadomość, podwyższa naszą sprawność. Jestem czynnym sportowcem – uprawiam żeglarstwo.
W tym miejscu usłyszałem kolegę Pajączka:
- Sport burżuazji.
- Ważne jest to, że państwo ten sport docenia i finansuje – odparowałem - tak jak  finansuje nasze zajęcia z wychowania fizycznego. Teraz na przykład chodzimy na basen.
- Chcę coś dodać – wtrąciła się Ela – kolega Później zobowiązał się nauczyć mnie pływać. To dowodzi, że kolega Później traktuje sport poważnie.
Dla męskiej części zebrania – a było nas chyba 80% - dowodziło to czegoś zupełnie innego. Spojrzałem na kolegę Pajączka – brakowało mu uśmiechu znacznie więcej niż zwykle, widziałem, że zaraz otworzy usta. Musiałem szybko coś zełgać. Przerwałem Eli:
- Koledzy, mam ważną propozycję - proponuję abyśmy podjęli zobowiązanie, że każdy z nas nauczy się pływać w ciągu dwóch tygodni.
I teraz przyszedł mi do głowy gwóźdź do trumny kolegi Pajączka:
 Koledzy, chcę się zrehabilitować za moje błędy. Kolega Pajączek nie umie pływać. Zobowiązuję się nauczyć kolegę Pajączka pływać. Najpierw strzałką, potem krawlem, żabką i na plecach. I to w ciągu jednego tygodnia. Koledzy, głosujmy.
- Głosujmy. Wszyscy głosujemy za. Ręce w górę – wykrzyknęła Ela.
Na koniec tej relacji wypada donieść, że kiedy kolega Pajączek trenował strzałki (a szło mu trudno) ja zastanawiałem się co jest powodem, że aby pozostać na uczelni muszę wciąż kłamać.
- Musisz się więcej zastanawiać. Na przykład zastanów się dlaczego nasze Katowice nazwali Stalinogrodem, a Armie Krajową faszystowską konspiracją - powiedziała Ela.

KONIEC


Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).


  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Następne opowiadanie Festynu za tydzień: "Z okazji Świąt Wielkanocnych". 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.


 Komitet Obrony Demokracji w piątek 18 marca (grupa na facebooku) miał 57785 członków. 

piątek, 11 marca 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 33.

Nad jeziorem Ontario



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Na licytację jechaliśmy bez pośpiechu, doliną rzeki Hudson, prowadził Mirek. Przydrożna tablica wzywała: “Uwolnij swoją zmysłowość”. Może to pod wpływem tego sloganu Halina, z tylnego siedzenia, zaczęła o Bohdanie: “Nie o to mi chodziło, że gonił króliczka, wy wszyscy gonicie. Ale jak dla mnie, to nałapał tych króliczków za dużo. I jeszcze ta wóda”. Nie słuchałem, poddrzemywałem, ożywiłem się dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się na kawę w West Point. To tutaj domniemany przodek Bohdana – Tadeusz Kościuszko zaprojektował i zbudował fort na rzece Hudson; teraz tu, w muzeum eksponują jego szpadę. Zanim znów siedliśmy do samochodu odszedłem na bok i tak jak było umówione zadzwoniłem do Bohdana.
Byliśmy już pięćdziesiąt mil za West Point, a Halina wciąż mówiła o Bohdanie: “Jest w Seattle ktoś, kto ma moc leczenia samym głosem, przez telefon. Napewno pomógłby Bohdanowi. Tylko muszę sprawdzić, czy to nie kobieta – nie, nie, może lepiej poprosić tego księdza, co leczy przez nakładanie rąk.”

Patrzyłem przez brudną szybę samochodu i myślałem: “W czym? W czym można mu pomóc?”. Bohdan był taki sam kiedy poznałem go ponad dwadzieścia lat temu, i taki sam później, kiedy na Halloween party w Albany, New York podszedł do mnie przebrany za obwieszonego orderami ruskiego generała, zasalutował, powiedział: “Stary, strzelisz sobie lufę?” i przypiął mi do krawata złotą gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego.
To były pierwsze miesiące Bohdana w Stanach. Przyjechał z Nigerii, gdzie właśnie stracił swoją firmę SuperAir. Wygryzł go miejscowy generał Gegadu Gad, którego żołnierze chodzili boso. Napełniając kieliszki Wyborową Bohdan mówił: “Jak zawsze, od początku świata, gady zagryzają małego gryzonia. Ale potem Gad chciał być jeszcze większy i jeden z jego samolotów, z nim w środku, zupełnie niespodziewanie rozleciał się w powietrzu”.

Kiedy już dojechaliśmy na miejsce okazało się, że licytacja tego co posiadał Bohdan nie wzbudziła większego zainteresowania i łatwo znaleźliśmy parking tuż koło domu. Pomyślałem, że to kryzys zniechęcił potencjalnych nabywców.
Pomimo że nad jeziorem postawiono obszerny namiot, licytacja odbywała się w domu, w dużym holu. Komornik stał u stóp schodów, nad nim, zza balustrady spoglądał na zebranych portret Bohdana, ten z płonącymi oczami. Namalowała go Halina, jeszcze przed rozwodem. Chyba już czuła, że coś z nimi jest nie tak, ale te oczy jeszcze ją urzekały. Opisać Bohdana jest łatwo – ja bym zaczął właśnie od tych płonących oczu, dopiero potem dodałbym uzupełnienie, że twarz i sylwetkę ma Bohdan chudą, uszy odstające, głowę na cienkiej szyi, ruchy raptowne, czasem rzuca głową, jakby po to by przedziurawić niebo. Duży jest, choć nie piękny; to że jest duży nie jest wśród Polaków częste, bo dużych, tych co rządzili, no poza międzynarodową arystokracją, Ruscy wyrżnęli w Katyniu, dołożyli się Niemcy w Palmirach, w Auschwitz, i w czterdziestym czwartym. I duzi rozmnożyli się ledwie, ledwie. A jeszcze tylko niektórzy z nich bywają piękni. Przy okazji jak jest mniej dużych, to i miłych w Polsce brakuje, bo przecież te kurduple, to tylko z kompleksami. Książę Bohdan Maria Zułęski, bo Bohdan, w odróżnieniu od wielu załganych polonusów jest autentycznym  księciem (no, z tych mniejszych książąt), do pięknych jak i do miłych nie zalicza się. Nie zachęca już choćby Bohdana mowa – ma głos skrzekliwy, o wysokiej nucie, natarczywy. A jeszcze wzrok utkwiony w rozmówcy, twarz obciągnięta napiętą skórą, z boku uszy jakby na tę skórę naciągnięte.

Był jeszcze drugi obraz. Ten namalowała Halina wcześniej, po tym, jak Bohdan  został mistrzem świata w akrobacji samolotowej. Bohdana tam nie ma, jest tylko samolot poskręcany w dziwne wygibasy i w dziwnych kolorach. To znaczy trzeba wiedzieć, że to jest samolot. I ten samolot, tak jak oczy Bohdana, też płonie, za ogonem samolotu ciągnie się smuga białego proszku – wiedziałem, że proszkiem jest Beflon - środek do opylania upraw bawełny zagrożonych kwieciakiem bawełnianym. Bohdan  zawsze uważał, że malując ten obraz, Halina była w nastroju katastroficznym.  
Komornik czytał standardowy opis posiadłości – że przedmiotem licytacji jest własność Bohdana Zułęskiego - dom z balów o powierzchni 3000 stóp kwadratowych, działka dziesięcioakrowa, 300 stóp linii wodnej jeziora Ontario, trawiasty pas startowy, hangar i samolot Cessna 182.

Obejrzałem to wszystko pięć lat wcześniej, kiedy Bohdan powiedział chodź, pokażę Ci co mam i zarzucił na ramię wyjętego z szafy kałasznikowa. Zapytałem ilu ma tu terrorystów, czy kałach na nich wystarczy i czy mogą uderzyć rakietami i poszliśmy wzdłuż jeziora, Bohdan  pogwizdywał na psa, a pies to biegł przed nami, to zostawał w tyle. Pomyślałem o gangsterach z okresu prohibicji uzbrojonych w pierwowzory kałasznikowa a szmuglujących przez jezioro whisky i gin. Ku północy, kilkanaście mil dalej, w jeziornej zatoce Georgia wciąż leżał wrak przemytniczego kutra. A dalej, na wschodzie, po szaleńczym biegu przez wodospady, rzeka Niagara dopadała mety – jeziora Ontario.
Pies pognał galopem za czymś małym, niewidocznym, ale szeleszczącym w trawie, po chwili zatrzymał się, na ugiętych przednich łapach rył zanurzonym w zieleń nosem. Bohdan  podrzucił kałacha na ramieniu: “Kiedyś zajechał tu do mnie szeryf i dał mi ulotkę nawołującą do ograniczeń w prawie do posiadania broni. Pouczył mnie tak skutecznie, że następnego dnia pojechałem do miasta i kupiłem kałacha”.

Po tym spacerze upiliśmy się. Koło północy uznałem, że zostałem przez gospodarza obrażony, cisnąłem szklanką piwa w zajmującą całą północną ścianę salonu fotograficzną tapetę Bohdana i poszedłem spać.
Na tapecie był sfotografowany kabriolet Mercedes 300, widziany tak z trzech czwartych, na tablicy rejestracyjnej samochodu obok trzech liter IRQ wiją się robaczki alfabetu arabskiego. Kabina kabrioletu wypełniona jest białym proszkiem Beflonu, a obok samochodu stoi dwóch, również obsypanych na biało, Arabów. Z tyłu, za Arabami rozciąga się pustynia południowego Iraku. W to pustynne tło zdjęcia wmontowany jest napis: “Siódme: Nie kradnij”.
Po alkoholu często miewam sny. Tym razem śniło mi się, że Bohdan przedziera się przez zbudowaną na Białorusi tarczę antyrakietową i samolotem rolniczym opyla środkiem na kwieciaka wychylonego z okna swojego pałacu w Tokio zaspanego cesarza japońskiego. Sen był w kolorach, tarcza opalizowała zielonkawo, Bohdan wydawał mi się podobny do atakującego Gwiazdę Śmierci Luke Skywalkera, a samolot był tak samo dziwnie pokręcony, jak ten na obrazie Haliny.

Wczesnym rankiem obudził mnie warkot silnika. Przez okno zobaczyłem startującą Cessnę Bohdana. W salonie pies na mój widok leniwie machnął ogonem. Na tapecie piana z wczorajszego piwa wciąż pokrywała twarz arabskiego złodzieja samochodów. Nakarmiłem psa, Cessna kierowała się na zachód. Napisałem na kartce: “Pies żarł”, trzasnąłem drzwiami i odjechałem kierując się na wschód.
Prowadząc samochód i walcząc z bólem głowy przebiłem się przez otaczającą mój mózg alkoholową mgłę i doszedłem do przyczyny kłótni. Wiadomo, że nawet za środkowego Gierka, dzień mógł mieć tylko dwadzieścia cztery godziny. Wiadomo, że z pustyni pracy najemnej do oazy emerytalnej dociera się zdobywając wzgórze stawki godzinowej, gdzie im wyżej tym więcej napotyka się krzepkich, choć niskich, za to o szeroko rozprzestrzenionych gałęziach drzew dobrobytowych. Za środkowego Gierka stawki kontraktowe Polservisu w krajach takich jak Irak pozwalały na wspięcie się gdzieś do trzech czwartych wzgórza – tam każdy owoc takiego drzewa nosił portret jednego z prezydentów Stanów Zjednoczonych, był koloru zielonego i o kuszącym znacznym nominale. Powiedziałem w nocy Bohdanowi, że po takiej wspinaczce, dotarłszy do oazy, można już było zbudować bliźniak w Wawrze, wstawić do niego meble Swarzędz i lodówkę Siemens z Pewexu. Bohdan zaprzeczał, upierając się, że w tym czasie Pewex lodówek Siemensa nie prowadził. I właśnie ten upór Bohdana spowodował kłótnię.

Ale...  Czy czasem nie chodziło o to, że gdy, w czasach środkowego Gierka obaj wspinaliśmy się na wspomniane wzgórze, Bohdan wspiął się wyżej. Ja chałturzyłem w Algierze jako wynajęty profesor od historii, ekonomii i co było jeszcze trzeba, a Bohdan zaraz po przyjeździe na iracki kontrakt opylania zajął się przemytem samochodów z Kuweitu. Tu stawka godzinowa była wyższa. Moralna strona obu zajęć była wątpliwa, ale w PRL ze skrupułami uczyliśmy łamać się za młodu.
Tak więc to nie Bohdanowi, a szesnastoletniemu Hassanowi wypadło opylić tych dwóch złodziei ze zdjęcia. Hassana wyuczył Bohdan latać w dwa miesiące, a pierwszymi polskimi słowami, jakie poznał Hassan, były:”Wyżej, beduinie, wyżej, bo wpadniesz w bruzdę”. I kiedy Bohdan  organizował dla irackich dygnitarzy wycieczki do burdeli Bejrutu, to właśnie Hassan opylał bawełnę na polach zięcia Saddama Husejna, i to Hassan eskortował z powietrza przemycane z Kuwejtu samochody. W kabinie opylaczki trzymał Hassan wystawiony mu przez Bohdana dyplom pilota. Nagłówek dokumentu głosił: “Celni Urzad Praha Ruzyne”, a nazwisko Hassana wpisane było w rubryce: “Celni Organ Adresa a Podatelna Telefon”. Takie formularze pałętały się wśród irackiej Polonii, bo bracia Czesi też robili interesy w Iraku, głównie sprzedając swoją powszechnie cenioną broń, i czasem latając do Polski przez Pragę trafiało sie na ichnie urzędowe formularze.

Hassanowi płacił pensję polski Cementeksport, kierujący się w posunięciach gospodarczych teorią Kapitału Marksa. Z punktu widzenia tej teorii, wspieranie Hassana było zupełnie niecelowe; wnioskowałem z tego, że Bohdan, nakłoniwszy dyrektora Cementeksportu do wpisania Hassana na listę płac, dowiódł w drodze eksperymentu fałszu ekonomii marksistowskiej. Pomimo to, zachwalając algierskim studentom główne idee Kapitału Marksa, wiedzę o eksperymencie Bohdana zachowywałem dla siebie. Przyznam się, że z goryczą myślałem o okłamywaniu młodych głów. Pocieszenia szukałem w przysłowiach “cel uświęca środki”, “byt określa świadomość” i w książkach Henry Kissingera.
Ale Bohdana napędzały nie tylko pieniądze. Mirek powiedział kiedyś, że Bohdan zawsze trafia w takie miejsce, gdzie albo coś się dzieje, albo będzie się dziać. Tak jak w Kuwejcie podczas inwazji Saddama. Po podbitym przez Saddama Kuwejcie błąkał się, potrzebując neutralnych papierów, angielski attaché wojskowy, zresztą szkocki baronet, o nazwisku McAfee. Wtedy Bohdan zadzwonił do mnie: “Halina jutro rano przyleci do Algieru. Daj jej twój paszport. Potrzebuję go”. Wymyśliłem jakiś wykręt i nie dałem; było to trudne, bo musiałem znieść spojrzenie Haliny. Ani ja ani ona nie oszukiwaliśmy się – odmówiłem Bohdanowi nie ze względu na jego szare, pod stołem, interesy, ale z tchórzostwa.

W końcu, bez jakiegokolwiek paszportu, Bohdan dwoma skokami wydostał baroneta z Kuweitu samolotem; Najpierw do Iraku, na bawełnianą farmę zięcia Hussajna, a potem do Ammanu w Jordanii. Dostał za baroneta jakieś angielskie odznaczenie; mówił o tym z lekceważeniem: “nie takie ordery mieli moi przodkowie, a tu mi dają order za dwa przeloty i koszt wycieczki dwóch irackich generałów do kasyn w Macao”. Co do przodków miał na myśli właśnie Tadeusza Kościuszkę, według Bohdana, jego nieślubnego przodka. O Kościuszce mówił Bohdan: “Nigdy nie bał się niczego oprócz nudy”, w domu Haliny i Bohdana znajdowało się kilka portretów i popiersi Kościuszki, a na jego samolocie wymalowała mu Halina znaki eskadry kościuszkowskiej. Ale jak sprawdziłem w jednej, nie pamiętam już w której, bibliotek uniwersyteckich, plotka o romansie Kościuszki z córką litewskiego magnata i o nieślubnym potomku, oczywiście fałszywa, zrodziła się tu w Ameryce. Bohdanowi tego nie powiedziałem.
Ból głowy powoli przechodził, przypomniałem sobie, że w pokoju, w którym spałem, zostawiłem portfel właśnie pod popiersiem Kościuszki. Zawróciłem. Przy wejściu do domu pies obwąchał mnie, znów machnął ogonem i ułożył się z powrotem do zakłóconego chwilowo przeze mnie snu. Wziąłem portfel, a kiedy wychodziłem pies wstał i zaczął lizać miskę.

Wróciłem do rzeczywistości. Komornik posegregował teczki z papierami i zabierał się za czytanie kolejnego dokumentu.
- Czy pies wchodzi w skład masy upadłościowej? – zapytała Halina. Potrząsnąłem przecząco głową i podszedłem do okna. Pies leżał na wygrzanym przez słońce podjeździe.
Tego psa nabył Bohdan już w Stanach, po tym jak generałowi zachciało się wprowadzić stan wojenny. Wtedy to dyrektor Polservisu zaraportował partii, że jego klienci, tacy jak Bohdan, Mirek i ja, rozleźli się po świecie jak pluskwy i przez następne kilkanaście miesięcy jednym z pytań zadawanym podczas kontroli granicznych podróżującym po świecie z polskimi paszportami było:
- Are you Polservice?
Jak twierdził Bohdan, do jednego z krajów o klimacie ciepłym udał się także, wkrótce po napisaniu raportu, ów dyrektor Polservisu.
Pies zdecydował, że czas przenieść się do cienia. Podniósł się, przeciągnął i odszedł w stronę zacienionej ściany hangaru.
Myślę, że Bohdan wziął psa dlatego, że akurat wtedy rozwiódł się z Haliną. Ale wcześniej, kiedy podczas warsztatu NASA Mirek pokazał Bohdanowi ten kawałek, psa jeszcze nie było. Mirek w tym czasie był już dobrze zakorzeniony w NASA i w dobrych stosunkach z kilkoma całkiem wysoko ulokowanymi profesjonałami.

Kawałek ważył nie więcej niż pięć gramów, dokładnie cztery i siedemdziesiąt siedem setnych grama. Ale bliźniak tego kawałka był na Marsie, gdzieś w środku marsjańskiego łazika – to o tym myślał Bohdan i oczy płonęły mu więcej niż zwykle. Właściwie na Marsie były dwa kawałki - w dwóch łazikach– to było prawie dziesięć gramów. Bohdan  wiedział, jak trudno napylić na skomplikowaną ceramikę mikronową warstwę platyny i berylu. Mirek był jednym z niewielu którzy to umieli. Oczy Bohdana płonęły, zapału mu PRL nie odebrał:
- Robisz coś, czego nikt nie umie. Poszerzasz świat. A ja – ja pyrkam tam i z powrotem na tych wynajętych wrakach Boeinga.
No i wynikiem tego spotkania był angaż Bohdana w NASA. Trwał krótko, to prawda, ale był. A ja – ja dalej byłem wynajętym profesorem, tyle że nie w Iraku, nie w Zairze, a w Stanach. Zmieniały się tylko kolory kart bibliotecznych i kształt okularów sekretarek w dziekanatach. O tego rodzaju życiu Bohdan mówił, że jest równie uciążliwe jak wysiłkowe nietrzymanie moczu. Miał rację, ale innego życia nie znałem.

Kiedyś pomyślałem, że w przeciwieństwie do Bohdana zawsze trafiam tam gdzie nie dzieje się nic. Zawsze. Zdarzało się, że byłem tylko o krok od wydarzenia, może o dwa kroki. O granicę, o ulicę, o dzień lub dwa dni. A najczęściej o decyzję. Na przykład to nie ja zdecydowałem o moim pobycie w Stanach. O tym zdecydował generał, kiedy wyprowadził wojsko na ulice. I kiedy ludzie z transparentami wyszli na te ulice, to mnie na tych ulicach nie było i nawet nie próbowałem tam być. A moje afrykańskie chałtury – te były rezultatem rozwodu. I znów – to ona podjęła decyzję – nie ja. To, że wypędziła mnie z mieszkania było wtórne. Ale mimo że miałem dosyć, to nie ja podjąłem decyzję o rozstaniu.
Praca Bohdana w NASA trwała krótko, skończyła się po pół roku słynną awanturą o psa.  Pies, nigdy nie mogłem zapamiętać jego imienia, miał według Bohdana prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń, w tym do cleanroomu. Tam wziął na ząb prototyp czipa. Koszt był duży, w setkach tysięcy, może nawet milion, anegdotkę o psie usłyszał nawet prezydent Stanów. A Bohdanowi personalna postawiła warunek: “NASA tak, ale bez psa”. Bohdan wybrał psa.

Otrząsam się ze wspomnień. Licytacja trwa, komornik ględzi swoje, Mirek kręci się na krześle i spogląda na stojącego przy oknie szeryfa - od historii z kałachem szeryf ma oko na Bohdana. Podchodzę do uchylonych drzwi i znów patrzę na północ.  Podobno wrak przemytniczego kutra lokalni entuzjaści historii przenieśli do muzeum i wkrótce będzie całkowicie odrestaurowany. Na bliższym planie obok postrzelanej na wylot pociskami kałacha skrzynki na listy stoi wóz szeryfa. Ślady pocisków na skrzynce są świeże – pewnie wczorajsze. Przy skrzynce leży pusta butelka po kanadyjskiej whisky Black Velvet. Dzisiaj też Bohdan sobie podpił i powiedział Halinie: “Moi przodkowie zdobyli pół Ukrainy a ich ostatni potomek nie ma nawet domu”.
Cena wywoławcza wynosi jeden milion osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów – mówi komornik. Wszystko to jest napisane w elegancko wydrukowanym folderze, bo banki likwidują swoich klientów przestrzegając zasad dobrego smaku. Halina mówi, że nie wystarczy to na długi Bohdana.

Bohdan  gdzieś zniknął, znudzony Mirek wyszedł z domu i ogląda ślady pocisków na skrzynce pocztowej. Pewnie myśli to samo co ja – że Bohdan używał tu wczoraj swojego kałacha.
W hangarze zawarczał silnik samolotu. Bohdan wykołował przed hangar w chwili, kiedy Mirek biegnąc w jego stronę potknął się o psa. Wymachujący ramionami szeryf  był jeszcze o trzydzieści stóp za Mirkiem. Cessna potoczyła się na pas startowy, Bohdan zwiększył obroty silnika i po chwili samolot był w powietrzu.
Mechanizm powietrznego nurkowania zbadałem później na internecie. Samolot sportowy potrzebuje około ośmiu minut aby wejść na wysokość 4000 metrów. Z tej wysokości skoczek rozpoczyna powietrzne manewry – spada z prędkością 50 metrów na sekundę i ma około minuty powietrznego nurkowania. Na wysokości tysiąca metrów otwiera spadochron i bezpiecznie ląduje, stykając się z ziemią przy prędkości około 5 metrów na sekundę.
Rozgorączkowany szeryf rozmawiał z policyjnym dyspozytorem. Zajrzałem do środka hangaru – panował porządek, pies, niezrażony kopniakiem Mirka, myszkował po kątach. Zawołałem psa, poszedłem do samochodu, poczekałem aż pies wskoczy na tylne siedzenie i odjechałem w kierunku północy. Bohdan krążył nad jeziorem nabierając wysokości.
Kiedy dojeżdżałem do jeziornej zatoki, tam gdzie dziesięć lat temu leżał kuter szmuglerów whisky, rytm silnika zmienił się – samolot przestał się wznosić. Przechylił się na skrzydło i oddzielił się od niego obły, ciemny na tle nieba, kształt.
- Ma jeszcze minutę – powiedziałem psu i zatrzymałem się. Bohdan szybował w powietrzu w typowej pozycji nurka powietrznego – z rozpostartymi ramionami, rozchylonymi nogami, ciało prawie poziomo. Spadochron otworzył Bohdan tylko kilkaset stóp od nas i chyba niżej, niż ten tysiąc metrów, o którym czytałem w internecie. W każdym razie w pół godziny później byliśmy w Kanadzie.
Oczywiście można to było zrobić łatwiej. Ale to był Bohdan i musiał wyreżyserować swoje odejście w sposób teatralny.

Niewiele mieliśmy czasu na montrealskim lotnisku Trudeau - samolot Bohdana do Londynu odlatywał za godzinę. W Londynie czekał na niego baronet McAfee i kontrakt pilota helikoptera w Afganistanie. Bohdan miał wspierać tamtejszą misję armii brytyjskiej.
Powiedziałem Bohdanowi do widzenia i zacząłem się zastanawiać co popchnęło mnie do pomocy w kryminalnym przedsięwzięciu, które w dodatku zamykało Bohdanowi powrót do Stanów. Kiedy samolot z Bohdanem i psem rozpędzał się na pasie startowym, a ja siedziałem w lotniskowym barze nad kieliszkiem brandy, telewizja CNN nadała flash o wydarzeniach nad jeziorem Ontario. W roli głównej występował szeryf. Był tam także jachtsman, który nagrał komórką skok Bohdana i na pniu sprzedał nagranie CNNowi.

Bohdan zginął dwa lata później zestrzelony w akcji przeciw Al Kaidzie w górach Bora Bora na pograniczu Afganistanu i Pakistanu. Była to druga tura jego kontraktu – majlował mi, że zdecydował się na nią, bo choć miał propozycje pracy w Stanach, będąc ściganym przez amerykańskie prawo, nie mógł ich przyjąć, a powrót do Polski planował na rok następny. Psem zaopiekowali się początkowo koledzy Bohdana, później zabrała go Halina i wtedy dowiedziałem się, że nazywa się Burek.

A ja medytuję nad skrupułami, obliczam ile zostało mi do emerytury i zastanawiam się, czy skutkiem mojej jedynej w życiu odważnej, ale tylko dlatego odważnej, bo wymuszonej przez Bohdana, decyzji nie była śmierć przyjaciela. Czasem przemyka mi przez głowę myśl, czy nie powinienem zrobić coś odważnego na własną rękę. Ale co? Zniszczyć moją kartę biblioteczną? Pić rano o jedną więcej kawę?


KONIEC

Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).



  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.


Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Następne opowiadanie Festynu za tydzień: "Sport, kolega Pajączek i ja". 


Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.





  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

sobota, 5 marca 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 32.

Ruscy we wsi


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Pod rozchełstaną kapotą Indora, na brudnym swetrze przyszyta była polska flaga.
- Źle ją przyszyłeś. Czerwone ma być na dole, a białe na górze - powiedziałem.
- Teraz będzie inaczej. Czerwone na górze. A potem będzie jak u Ruskich – tylko czerwone. Ojciec mówi, że będzie siedemnasta republika.
Zaciskając w rękach kamienie Indor przelazł między belkami płotu i już na pastwisku ruszył w stronę byka. Zostały mu jeszcze dwa rzuty, a potem będzie moja kolej. Chyba że Indor znów oszuka. Może oszukać, bo taki jest, że oszukiwać lubi. I bić, bić też lubi.
Byk stał nieruchomo, przyglądał się leżącym wokoło niego, a ciśniętym przed chwilą przez Indora kamieniom.
- Może on umie je policzyć – pomyślałem.
Spojrzałem na moje trzymane w dłoni kamienie – – im też się byk dobrze przyjrzy. Zobaczy, że są nie mniejsze niż te rzucane przez Indora.
Byk wciąż stał w miejscu, ale ogon z wiechciem brudnej sierści na końcu powoli podnosił się do poziomu. Nagle pochylił łeb i ruszył w kierunku Indora.
- Ale dostał pędu – pomyślałem.  
Indor biegł z rozwianymi połami połatanej kapoty, ślizgając się na stwardniałym śniegu, chude ramiona pompowały powietrze wysoko nad głową. Krzyczał:
- Aaaaaa.

Kierował się w ten róg wygonu, koło drogi, gdzie jeszcze trzy dni temu w rowie leżał zabity Niemiec. Byk wydalając z nozdrzy kłęby pary gnał za Indorem. I zaraz zobaczyliśmy dlaczego Indor uciekał w stronę drogi, a nie tam gdzie miał bliżej do płotu. Dlatego, że tam gdzie miał bliżej, to płot oddzielał wygon od gospodarstwa właściciela byka – grubego Kundzielaka, i tam właśnie, koło stodoły czaił się Kundzielak czekając z batem na któregoś z nas. Widząc, że Indor uniknął pułapki, wściekły, czerwony na twarzy Kundzielak ruszył w pogoń. Krzyczał:
- Ty gnoju, ścierwo jedne, nogi z dupy powyrywam.
Byk Indor i Kundzielak byli teraz wierzchołkami trójkąta równoramiennego – wiedziałem jaki to trójkąt, bo przeczytałem o nim w książce „Piętnastoletni kapitan”. Indor był w tym spiczastym wierzchołku, właśnie udało mu się w pełnym biegu zrzucić kapotę, a bykowi było teraz bliżej do Kundzielaka niż do Indora. Zdezorientowany mnogością celów byk zwolnił. Indor dobiegł do płotu, był już bezpieczny.
- Szkoda że go Kundzielak nie dopadł – pomyślałem – dobrze by było gdyby oberwał. Przestałby się czepiać. A najlepiej byłoby gdybym był taki jak piętnastoletni kapitan – Indor nie mógłby mi nic zrobić.
No ale do piętnastu brakowało mi jeszcze cztery lata.
Drogą szło trzech ruskich żołnierzy, jeden z nich wskazywał ręką na byka. Kundzielak z batem w jednej ręce, a kapotą Indora w drugiej przyglądał im się podejrzliwie. Spojrzałem na stojącego znów nieruchomo byka. Był jakby większy niż przed szarżą i trzymane w ręku kamienie wydały mi się bardzo małe.

Tydzień temu wieś zadrżała – z daleka zahuczały armaty. Nadchodzili Ruscy. Sześć lat temu Niemcy przyszli i poszli dalej tak szybko, że nikt nie zdążył nic schować, mówiła babcia, choć wszystko było przygotowane. No ale nie można było wciąż liczyć na szczęście, na to że Ruscy tak jak Niemcy tylko przyjdą i pójdą, więc cała wieś znów wzięła się za przygotowania. Co jest cenne zakopać pod klepiskiem, chudobę – konie, krowy, świnie – jak kto ma - do lasu, tylko żeby nikt nie ukradł i nie tam, gdzie mogą siedzieć Niemcy, bo pewnie w lesie ich trochę odciętych może zostać. Niemcy zabierali na kontyngenty, a Ruscy co znajdą, to pewnie zrabują odrazu. A jeszcze mówiła babcia ciotce, że nie wiadomo, co zrobić z kurami i innym ptactwem.
 Bo u nas było tylko ptactwo i wciąż nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. To było tak jak u Kundzielaka -  też nie wiedział co z bykiem zrobić, nie mógł go w lesie schować, no bo jak takie wredne bydlę w tą i z powrotem prowadzać. Co do nas samych, to ciotka z babcią postanowiły, że jak front już będzie blisko, to przeniesiemy się do loszku, tam gdzie była resztka ziemniaków, bo tam bezpieczniej. Pytanie było kiedy. Ja myślałem, że przenieść się jest rozsądnie, a chowanie się nie było dla mnie nowe, bo w powstaniu chowaliśmy się w piwnicy. Tam się bałem, więc wiedziałem, że tu też się będę bał. Takie banie się to było co innego, niż strach przed Indorem, bo Indora wogóle się nie bałem, choć był większy i ciągle chciał mnie bić. Jemu się nigdy nie dawałem, też potrafiłem dać mu kopa jak się odwróci. A złapać mnie nigdy mu się nie udało, bo byłem szybszy.
Zastanawiałem się co wziąć do loszku, żeby się nie nudzić. U babci i cioci była tylko książeczka do nabożeństwa, książki nie było ani jednej. Grać też nie było w co, z Dzidkiem któregoś dnia graliśmy w pasek, ale po godzinie to już było tak nudne, że chciało się ziewać. Ani halmy, ani warcabów nie było, a jak raz zagraliśmy w okręty, to Dzidek się zdenerwował, bo mu się J8 z H10 pomyliło i więcej nie chciał grać. Zresztą papieru w kratkę było mało. W ogóle, jak mnie mama po powstaniu do ciotki i babci przywiozła to nie  najlepiej mi się wiodło. Indor od początku uwziął się na mnie, o książkach nie było z kim gadać, kto to był pan Andrzej Kmicic żaden chłopak nie wiedział, a w pikuty nikt nie grał bo nikt nie miał noża. Podobała mi się gra w krąg, ale w loszku w krąg grać nie można.
W krąg gra się na szosie, tylko śnieg musi już być choć trochę udeptany. Gra cała wieś – ci od strony Radomia rzucają krąg przeciw tym z drugiej strony. Trzeba uważać, bo rzucany krąg swoje waży i może nieźle okaleczyć. Rok wcześniej któryś z chłopaków jak dostał w żebra to wylądował u doktora w Radomiu.
Jak zaczęła się kanonada to o kręgu nie było już mowy. Trwała trzy dni, w loszku schowaliśmy się dopiero trzeciego dnia, a potem przez wieś przewaliła się na Radom pełna szosa rosyjskich czołgów. Były bardzo duże i były z nimi najprzeróżniejsze samochody – niektóre ruskie, a niektóre widać było że zdobyczne - niemieckie. Wtedy to zabili tego Niemca, ale zanim go zabili to zniszczył jeden czołg – to znaczy rozwalił mu gąsienicę. Dzidek opowiadał, że miał taką rurę, jakoś tak dziwnie wycelował, nie jak karabinem, coś nacisnął i poleciał z rury ogromny płomień, do przodu i do tyłu, a potem coś uderzyło w czołg. Tego samego dnia Ruscy ten czołg odciągnęli, a trup Niemca został w rowie. Bez butów. Wszyscy go oglądaliśmy, Indor powiedział:
- Ale dostał. Aż mu flaki wyszły.
Koło trupa leżała ta rura z której wystrzelił do czołgu. Starsze chłopaki mówili że to pancer, ale później Indor powiedział że to się nazywa panzerfaust. Indor wiedział, bo ojciec Indora powiedział, że rura może się do czegoś przydać wziął ją i wrzucił do stodoły. A Indor spytał ojca co to jest a potem ją sobie w stodole obejrzał.
Jak czołgi goniące Niemców już przejechały, to przez wieś przechodziła ruska piechota. Zatrzymywali się żeby odpocząć, czasem gdzieś tam spali i rano odchodzili. Włóczyliśmy się koło nich, próbowaliśmy rosyjskich słów. W dwa dni po wejściu Rusków wiedziałem już co to jest da, niet, odin, ale za nic nie mogłem przetłumaczyć sobie co to jest wsiora. Rymowało się z maciora, ale rym tu nic nie znaczył. Było jeszcze wno i to mogło być w nos. Powiedziałem Indorowi, że dam mu wno, ale nic to nie dało, tyle, że chciał dać mi kopa.
Jeszcze zanim podglądanie ruskiego wojska się nam znudziło, przez wieś jechały wozy z rannymi ruskimi żołnierzami z frontu. Pierwszy raz widzieliśmy tak dużo rannych w bandażach z plamami krwi, a niektórzy wyglądali jakby zabici. Dopiero trzeciego dnia nawykliśmy do takich widoków i jak zaczęliśmy o tym gadać to Indor powiedział, że on nigdy nie dałby się zranić ani zabić. Powiedziałem Indorowi że jest głupi i musiałem szybko uciekać bo znów chciał mi wlać. A przecież w powstaniu dużo było takich co nie chcieli dać się zabić, a i tak zginęli, tak jak nasz dozorca.
Potem już się tymi rannymi czy zabitymi w ogóle nie przejmowaliśmy. Znów gromadziliśmy się przy wygonie. Właśnie kiedy zastanawialiśmy się czy nie wrócić do zabawy z bykiem to w końcu Kundzielakowi udało się obłożyć batem Indora.
Pomyślałem, że jeszcze Kundzielak popamięta te baty bo Indor urazów nie zapominał – o tym wiedziałem, bo sprawdziłem to na własnej skórze. A z Kundzielakiem to było nie tylko o te baty, ale Indorowi chodziło jeszcze o jego kapotę – bo choć Kundzielak kapotę na wygonie zostawił, to wdeptał ją w krowią kupę.
Ale te baty, które dostał Indor nie były ważne, bo zaraz potem znaleźliśmy nową zabawę – zabawę we wszystko co wybucha. Było tego dookoła sporo. Wydobywaliśmy proch z nabojów karabinowych, szybko nauczyliśmy się rozróżniać naboje niemieckie od ruskich. Proch w niemieckich nabojach miał kształt maleńkich kwadracików, a w ruskich był cieniutki jak tutka trawy, tylko krótszy. Proch palił się jaskrawym prawie białym płomieniem. Uderzany kamieniem proch detonował z hukiem, spod kamienia sypały się iskry. Eksperymentowaliśmy. Paląc ogniska i wrzucając naboje do ognia czekaliśmy w którą stronę po wybuchu spłonki poleci pocisk.
Starsi chłopcy rozbrajali pociski artyleryjskie, ale na to mogliśmy tylko popatrzeć, to było dla nas za trudne. Za to w poszukiwaniu tego co zostało po Niemcach i wciąż jeszcze przechodzących Ruskich byliśmy nie gorsi niż oni – penetrowaliśmy całą okolicę Każdy z nas marzył żeby coś znaleźć. Najlepiej karabin maszynowy, taki co strzela długimi seriami. Albo pistolet, taki z długą lufą. Albo granat, tylko trzeba go umieć rzucić.
Kiedy Indor znalazł w lesie panzerfausta to zebrał nas wszystkich na wygonie.
- Kto chce odpalić panzerfausta? – zapytał.
- Ja – powiedziałem.
Powiedziałem tak, bo tak powiedziałby piętnastoletni kapitan. Wziąłby panzerfausta i gdyby na przykład zaatakowała go łódź podwodna  to by ją tym panzerfaustem zatopił.
Indor potoczył wzrokiem po grupie.
- Fujara, ty to zrobisz.
Fujara zgodził się.
Mama kiedyś powiedziała, że głupota jest tak rozprzestrzeniona w świecie jak azot. Jak się spytałem co to jest azot, to powiedziała, że to jest gaz. Więcej już nic nie powiedziała, i pomyślałem, że może to jest tak, że azot powoduje głupotę. We wsi o azocie nikt nic nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, że to Stasiek zwany Fujarą jest ten najgłupszy.
Indor zaprowadził nas bliżej miejsca gdzie stał byk. Położył rurę panzerfausta na ramieniu Fujary i starannie wycelował w byka. Pomajstrował coś przy rurze, potem pokazał Fujarze taką jakby klamkę na wierzchu rury i powiedział:
- Tu naciśniesz jak ci powiem - i odskoczył w naszą stronę.
Fujara położył palec na klamce i odwrócił się do nas. Rura patrzała Indorowi prosto w oczy. Fujara zapytał:
- Teraz?
- Nie, nie – wrzasnął Indor – Patrz na byka.
Fujara odwrócił się w stronę byka, chwilę pomyślał i znów odwrócił się do nas z rurą:
- Tu nacisnąć? Teraz?
- Podnieś w górę – krzyknąłem.
Nie tego, ale dopiero następnego dnia zastanawiałem się co zrobiłby wtedy pan Andrzej Kmicic, albo piętnastoletni kapitan albo ten powstaniec, którego widziałem strzelającego do Niemców pierwszego dnia powstania. Teraz poprostu padłem na ziemię. Indor też już leżał i krzyczał „stój, stój”, a od stodoły biegł Kundzielak. Był bez bata i też coś głośno krzyczał. Razem z Kundzielakiem biegł jego sąsiad z drugiej strony szosy.
Fujara podniósł rurę w górę i z palcem na klamce powoli obracał się w \stronę Kundzielaka. Gdzieś w połowie obrotu jakoś nacisnęło mu się na klamkę.
Rozległ się huk, z przodu rury wyleciał olbrzymi jaskrawy płomień i a w środku płomienia było coś jakby duży kamień - napewno to był pocisk. Z tyłu rury wydostawał się biały dym, ognia nie było, pomyślałem że to inaczej niż opowiadał Dzidek. Pocisk przeleciał niedaleko byka i wybuchł na brzegu rzeczki. Byk podniósł głowę i niezadowolony odszedł w przeciwny róg wygonu.
- Ale rąbnęło – powiedział z podziwem Fujara.
Kundzielak z sąsiadem byli już niedaleko. Trzeba było zwiewać i to szybko. Tak szybko, że nikt już o rurze od panzerfausta nie pomyślał i została tam na ziemi nikomu się nie przydając.
Wcześniej czy później oberwałoby się nam od Kundzielaka, jego sąsiada i innych ze wsi, gdyby nie to, że sprawę przejęli Ruscy. Na wszelki wypadek zaczęli ostrzeliwać drugi brzeg rzeczki a wszystkim zakazali wychodzić z chałup. Aż do jutra, do południa. Cała wieś martwiła się co będzie z chudobą co w lesie schowana, a Kundzielak martwił się o byka. To było tak jak na koniec powstania na Mokotowie kiedy weszli Niemcy i zakazali przez całą noc wychodzić z piwnic.
Ciocia i babcia powiedziały że Indor dostał okrutne pranie od ojca, a u nas jakby w chałupie był mężczyzna to ja też bym dostał.   

O tym co znaczy wsiora dowiedziałem się w miesiąc po pamiętnym strzale z panzerfausta.
Było to po pogrzebie Fujary. Bo Fujarze żyć długo przeznaczone nie było. Od odpalenia tego panzerfausta cały swój czas poświęcił szukaniu broni. W końcu znalazł w lesie granat. I łatwo zgadnąć jak to się skończyło.
Niedługo po pogrzebie rozmawialiśmy na  wygonie o Fujarze. I to Indor zakończył naszą rozmowę o Fujarze. Powiedział:
- Żyje czy nie żyje - wsio rawno.
I wtedy zrozumiałem, że „wsiora wno” to poprostu „wszystko jedno”, bo "rawno" to "równo". I bardziej się tym odkryciem przejąłem, niż śmiercią Fujary. Zresztą nikt z nas się tą śmiercią nie przejął.

Bo takimi nas ta wojna zrobiła.


KONIEC

Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).



  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.


Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

W tym tygodniu publikuję jeszcze króciutki filmik "Czego życzyć 70-latkowi".  Do Festynu Opowiadań filmik dostał się właściwie przez przypadek. Powstał kiedy szwagier kończył 70 lat.

Następne opowiadanie Festynu za tydzień: "Nad jeziorem Ontario". 


Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.



  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.