czwartek, 22 grudnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 71.

Przyszedł do mnie Święty Mikołaj


    

© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

            (obejrzyj video i przeczytaj tekst (troszeczkę jedno od drugiego się różni)


Ze Świętymi Mikołajami jest tak jak z warszawską komunikacją. Chodzi mi o to, że komunikacja najlepiej działa w centrum i tak samo właśnie w centrum najłatwiej spotkać Mikołaja.

Tak się składa, że właśnie tam, w centrum, mieszkam, dlatego też kiedy w Wigilię usłyszałem dzwonek u drzwi pomyślałem że to może być Święty Mikołaj. I rzeczywiście był. Pamiętając jego zeszłoroczną wizytę[1] spojrzałem w głąb korytarza – powinna tam stać, tupając kopytkami szóstka zaprzężonych do sań reniferów. Nie było nic, ani sań, ani reniferów, a i twarz mojego tegorocznego gościa nie była mi znajoma, broda nie była tak elegancko wystrzyżona jak broda tego z zeszłego roku i w ogóle tegoroczny Mikołaj wyglądał tak jakoś mizernie. Ale Święty Mikołaj to Święty Mikołaj, otworzyłem więc szeroko drzwi.
- Proszę bardzo.
- Zmarzłem – powiedział Mikołaj – wygasili koksowniki.

Chciałem podejść do okna spojrzeć w niebo, ale otrzeźwiałem – na pewno nie chodziło mu o koksowniki gdzieś na Andromedzie czy Perseuszu. Pytająco uniosłem brwi do góry, tak jak to robią detektywi w kryminalnych serialach.
- Pod Sejmem – powiedział Mikołaj – pod Sejmem wygasili.
Co może Święty Mikołaj robić pod Sejmem? – Pomyślałem – czyżby Mikołaj w polityce?
- Tak synu, do tego, do polityki nam przyszło.

Uświadomiłem sobie, że tak jak przed rokiem Mikołaj czyta w moich myślach.
 - Zaraz zrobię herbaty – powiedziałem – proszę się rozgościć.
Spojrzałem na stojący na stole kieliszek z niedopitym koniakiem. Trzeba go zabrać, nie przystoi pić przy Mikołaju.
- Nie zabieraj, lepiej podaj drugi kieliszek – powiedział Mikołaj. W jego ręku pojawił się niewielki tablet:
- Czy ogląda TVN24? Tak. Czy Olejnik też? Czasami. A TVP? Nie. Wiadomości? Nie, tych to nie ogląda – mruczał pod nosem Mikołaj stukając w klawiaturę tabletu.

- No jak tak, to mogę wypić koniaczku - powiedział.
- Jak to mogę?
- Widzisz, tak się narobiło, że teraz są oddzielni Mikołaje. Są ci od rządu i ci od opozycji. Trzeba było tak zrobić, bo bywają awantury, już kilka razy elfy musiały ratować Mikołaja; teraz ci od rządu chodzą w asyście policji. A ja jestem od opozycji i dlatego rozdawałem prezenty pod sejmem – na ulicy. Ci rządowi mieli mieć łatwiej – mieli mieć drony, ale zamówienie jakoś nie wychodzi.
- Te francuskie – te karakany?
- Myli ci się synu. Myślisz o helikopterach, no prawda, ich też nie ma. A jeszcze całą obronę terytorialną muszą obsłużyć.
- W okopach?
- No nie, oni w biurach siedzą. Dopiero jak się coś zacznie, to oni z tych biur hop i do lasu kopać okopy. W ogóle rząd roboty ma mnóstwo – co noc to ze dwadzieścia uchwał uchwalają. A to emerytury skrócą, a to gimnazja zamkną. W ministerstwach też huk roboty – tego zwolnią, trzeba mu emeryturę naliczyć, a innego mianują.  A jeszcze sporo trzeba napożyczać – jak się tyle obraduje, to to kosztuje. A pomyśl ile trzeba ludzi, żeby listę zdrajców skompletować. Człowiek rano się budzi, nic nie wie, a tu patrz – już jest domniemanym zdrajcą. Albo w nocy coś domniemanego ukradł. Wyborcom też trzeba powiedzieć, żeby sobie nie myśleli że sąd to sąd, bo kupa sądów, tych z góry, tych najwyższych, to też tylko domniemanie. Trudno jest, na przykład ci Mikołaje co lotnictwo obsługują, to cały czas w sztucznej mgle się poruszają, a za prezenty to mają tylko popękane puszki Coca Coli i parówki.

- No to rzeczywiście – ci rządowi Mikołaje mają nielekko – powiedziałem.
- Nielekko synu, nielekko. Ale za to morale mają wysokie. Wczoraj jeden powiedział mi, że w przyszłym roku Mikołajów od opozycji nie powinno być, bo calutką opozycje przekonają. Kiedy zapytałem jak to zrobią, to powiedział, że oni już wiedzą jak.
- Wiedzą, czy domniemują – pomyślałem.
- A z prezentem w tym roku krucho, wiesz trzy procent deficytu, a ile też będzie za rok - ciągnął Mikołaj - musi ci wystarczyć dobre słowo:

WESOŁYCH ŚWIĄT

Czego i ja wszystkim moim czytelnikom życzę.

KONIEC

Ze względu na nadchodzącą Wigilię zamieszczam relację ze spotkania ze Świętym Mikołajem - zapowiadany poniżej odcinek książki ukarze się za tydzień.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Jeśli chcesz zadać mi pytanie o USA - pytaj.

Za tydzień osiemnasty odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

 Sympatycy Komitetu Obrony Demokracji w sobote 17 grudnia (grupa na facebooku) mieli 65779 członków.
                          

wtorek, 29 listopada 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 68.

Co się mi wydarzyło w Andrzejki


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Ze względu na Andrzejki zaplanowany na ten tydzień odcinek "Jakże pięknie oni nami rządzili" ukaże się w następnym tygodniu. W zamian proponuję poniższą, andrzejkową historyjkę.

- Czy masz może komórkę? – Zapytał. Był to malutki człowieczek ubrany w nędzny, zielony płaszczyk z czerwonymi wypustkami i rzędem błyszczących guzików, właściwie były to dwa rzędy, tylko nie można było tego zobaczyć, bo tę połę płaszcza, na której mógł być ten drugi rząd, przykrywała druga poła z widocznymi, też czerwonymi pętelkami.
- Nie zapiął guzików, otulił się ciaśniej, żeby mu było cieplej – pomyślałem.
Na głowie miał zieloną czapeczką zakończoną żółtym pomponem, spod czapeczki wyglądała wyraźnie przestraszona twarz, pomyślałem że wytrzasnął taki ubiór ze śmietnika jakiegoś teatru, a że wyrzucili, to nic dziwnego, bo teraz nawet Hamleta grają albo pod krawatem, albo nago. Wszystko jedno, jakiś przegrany życiowo, jakaś szlaja.

 Miałem komórkę i to nie byle jaką, nowiusieńkiego iPhona. I co, dać iPhona włóczędze? Uciec nie ucieknie, na szybkiego nie wygląda, ale popsuje, rzuci gdzieś. Ale… ale  jak nie dam to naubliża, będzie rzucał chujami, a na to, to ja jestem wrażliwy, to niszczy mój, tak starannie podtrzymywany, zawsze optymistyczny nastrój, jak w tramwaju klną chłopcy, czy dziewczyny (a z dziewczynami to zdarza się coraz częściej) to zaraz, na najbliższym przystanku, wysiadam. Nawet jak są ubrani patriotycznie, a teraz czesto tak sie ubierają.
Musiałem coś zrobić, odmówić, ale przyjaźnie, z zatroskaniem, załagodzić odmowę.
- A gdzie chcesz dzwonić?
- Na Oriona. Do bazy.

Jakiś pomylony, dobrze go oceniłem. Jest filia Coca Coli, są różne banki, Złote Tarasy, Reduta, Arkadia, ale Oriona tu w Warszawie nie ma. Chodzi mu o konstelację, o gwiazdy – widział kiedyś w telewizji coś o UFO, jakiegoś zielonego ludzika (no tak, pewnie dlatego tak się ubrał) i teraz bredzi:
- Nie naładowana - skłamałem.
Rozejrzałem się, byliśmy na Placu Narutowicza. Nad placem królował olbrzymi gmach Domu Akademickiego:
- A tu i tak pewnie nie ma zasięgu. Idź tam – wskazałem na Akademik – tam mają telefon na portierni.

Uśmiechnąłem się do niego, chciałem wyglądać przekonywująco, zdobyć jego zaufanie, chyba nie bardzo mi się to udało, bo twarz łajzy stwardniała. Zauważyłem, że wargi łajzy poruszają się bezdźwięcznie, po chwili zatrzymały się i dopiero wtedy usłyszałem:
- Nie gadaj tyle. Dawaj komórkę. Już.
Pomyślałem że to coś dziwnego, to chyba więcej niż pół sekundy opóźnienia, no tak, łajza ma pewnie chore struny głosowe i wszczepili mu jakiś generator sztucznej mowy, w końcu czego to ludziom nie wszczepiają, sztuczne penisy to codzienność, a lada dzień będą seryjnie wszczepiać mózgi.

Nagle poczułem jakieś mrowienie w kieszeni gdzie zwykle chowam starannie włożonego w firmowy futerał mojego iPhona i po chwili, już bez futerału, aparat pojawił się w ręku łajzy.
- To jest niewytłumaczalne – pomyślałem – i już otworzyłem usta żeby zaprotestować, kiedy łajza powiedział:
- Przepłacasz za komórkę. Twoje apki są nieaktualne. Jesteś niechluj.
- O przepraszam. Ubieram się nieskazitelnie. Nie tak jak ty. Ten pompon na czapce wisi na jednej nitce – powiedziałem. 
Porządne ubranie (raczej w stylu włoskim niż brytyjskim) to coś, co jest dla mnie ważne. Miesiąc temu rzucając mnie, pewna niedobra dziewczyna powiedziała mi że jestem pieprzony esteta.
- A cóż ty wiesz o ciężko pracujących elfach?  – Powiedział włóczęga.
- O elfach? To ty jesteś elf?
 - Nie przeszkadzaj. Muszę się wytłumaczyć w bazie. Za dużo było ambrozji i za wcześnie wyruszyłem z bazy. Pomyliłem andrzejki z mikołajkami.
- A, to masz kaca? – powiedziałem z zadowoleniem – no tak, wyglądasz na takiego. Pijus, łajza, po prostu łajza. Ostrożnie z moim iPhonem.
- Cicho. Wbijam apki[1]. Już. Teraz jeszcze SMS na Oriona.
- Ciężka praca? Dla elfa? Robienie zabawek. Pewnie jakieś szmacianki, jakieś samochodziki bez czwartego koła – powiedziałem, bo czytałem parę lat temu o tym co robią elfy.
- Zabawki? To było, ale minęło. Sprywatyzowali nas. Jesteśmy na śmieciówkach. Trochę zabawek jeszcze robimy – dla niepoznaki. Ale to co naprawdę, to bitcoiny[2].

Słyszałem trochę o tej cyfrowej walucie, a niedawno przeczytałem, że banki słabo płacą; oczywiście jak idzie o prezesa, to ten wypłaca sobie miliony. Trochę mi się zrobiło elfa żal.
Po chwili patrząc na ekran iPhona elf powiedział:
- No dobrze, mogę już wracać. A właśnie, zobaczyłem, że ty jesteś Andrzej – no to na twoje imieniny dodałem ci apkę – będziesz mógł sobie co jakiś czas ściągnąć trochę bitcoinów. Byle nie za często i nie za dużo; z niewielkimi wypłatami w tej walucie nasz warszawski bank nie umie się połapać.
Poczułem w kieszeni znajomy dotyk iPhona.
- Trzymaj się – powiedziałem. Źle ubrany, to prawda, ale nie on jeden. Nie wielu jest takich jak ja - rozumiejących co jest w życiu ważne.
* * *
Okazało się, że nie za dużo, to nie jest wcale tak mało. Wystarcza na powłóczenie się po szerokim świecie, a i ubrać porządnie też się można. Elfy to jednak bardzo porządne chłopaki.





[1] 
https://www.google.com/search?site=&source=hp&q=apka&oq=apka&gs_l=hp.1.0.35i39k1j0l3j0i10k1j0l2j0i10k1j0l2.3289.4578.0.7047.5.5.0.0.0.0.91.296.4.4.0....0...1c.1.64.hp..1.3.225.0.y-eW-ZELXbg
[2] 


KONIEC


Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Jeśli chcesz zadać mi pytanie o USA - pytaj.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Za tydzień siedemnasty odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".

 Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.



  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Sympatycy Komitetu Obrony Demokracji w niedzielę 27 listopada (grupa na facebooku) mieli 61814 członków.

piątek, 9 września 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 58.

Mój czeski przyjaciel z Vermontu


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Zacznijmy od błądzącego z zepsutym GPSem po bocznych drogach Vermontu nowojorczyka. Zdezorientowany i mocno zdesperowany, szukając jakiegokolwiek śladu człowieka mija stojące co kilometr lub dwa gospodarstwa, w końcu trafia mu się operujący jakimś tam rolniczym urządzeniem farmer na traktorze. Nowojorczyk wysiada z samochodu skacząc przez bruzdy dochodzi do traktora i przekrzykując hałaśliwą maszynę pyta:
- Słuchaj, jak ja stąd dojadę do Nowego Jorku?
Farmer drapie się w spalone słońcem czoło i odpowiada:
- Jakbym ja miał jechać do Nowego Jorku, to bym stąd nie zaczynał. 

W Vermoncie spędziłem w roku 1982. moje drugie w Ameryce Święto Dziękczynnienia (Thanksgiving Day) - najważniejsze święto narodowe, a i rodzinne Stanów Zjednoczonych. Na święto zaprosił mnie Stanislav - mój starszy kolega uniwersytecki. Był Czechem, pochodził z Pardubic, a na vermonckim uniwersytecie wykładał aerodynamikę i mechanikę lotu. Ciekawym zbiegiem okoliczności było to, że była to dziedzina w której kształciłem się dwadzieścia lat wcześniej. No ale skoro tych rzeczy uczył Stanislav, to mnie przypadła inna, choć niedaleka działka - przedmioty takie jak mechanika continuum, teoria sterowania, mechanika analityczna.


Czech był człowiekiem dla mnie wyjątkowo ciekawym. Podobało mi się to jego swojskie imię - Stanislav, a moja ciekawość wynikała z faktu, że to właśnie Stanislav stworzył nowe, dotąd nieznane na świecie zajęcie: porywanie samolotów. 

Ciekawość ciekawością ale był też ważniejszy powód, przynajmniej z mojej strony, dla którego nasza przyjaźń rozwinęła się szybko i mocno. Pierwsza praca Polaka za granicą jest czynnością przez pracodawcę wyraźnie określoną: Wybraliśmy właśnie ciebie, tu jest do wykonania przez ciebie zadanie, zadeklarowałeś, że masz kwalifikacje, dysponujesz wiedzą i niezbędnymi do pracy narzędziami (na przykład językiem) - no to bierz się za robotę, teraz, od dzisiaj. Jeszcze jedna rada - uważaj, żeby nie zapaść na depresję - to się czasem zdarza i jest nam wtedy bardzo przykro.

A czynnikiem sprzyjającym depresji jest brak dookoła swojaków. Każdy nowy przybysz, nawet taki, który już po pół roku od przyjazdu wyklina własnych rodaków (są, są tacy), na początku ich szuka. Albo półswojaków - na przykład Słowaka, Czecha, czy Ukraińca, a jak już jest zupełnie źle to jakiegokolwiek świeżego emigranta. A takich świeżych zdarza się multum, bo co chwila gdzieś tam na świecie jakaś kolejna szuja albo nawiedzony religiant (to jeszcze gorzej, bo taki to wierzy w cuda) przejmuje władzę i zaraz potem co poniektórzy obywatele tego gdzieś tam pojawiają się w Stanach w charakterze uchodźców. 


Stanislav przez jakiś czas pełnił wobec mnie taką rolę półswojaka - do chwili kiedy się zaprzyjaźniliśmy. Od Stanislava uczyłem się Vermontu. A było się czego uczyć, bo jak anegdotka z farmerem pokazuje Vermont jest inny niż reszta Stanów - nie tylko to że nie jest bogaty, ale też to, że jest uparcie niezależny. Pokazał to już ponad dwieście lat temu, kiedy zadeklarował się jako niepodległe państwo i o mało co nie wybrał się na wojnę z sąsiadem - stanem Nowy Jork. Dopiero po kilkunastu latach niepodległości Vermont wszedł w skład Stanów Zjednoczonych. I od tej pory Vermont produkuje najwięcej syropu klonowego w całych Stanach.

Więc teraz jak to było z porywaniem. Podczas drugiej wojny światowej Stan służył w angielskim lotnictwie – kojarzyło mi się to z pełną chwały historią polskiego dywizjonu 303 i innych polskich formacji lotniczych w Anglii. Z końcem wojny wrócił do ówczesnej Czechosłowacji i został jednym z dyrektorów czeskich linii lotniczych. Był nim niedługo, bo w trzy lata po zakończeniu wojny Czechosłowacja stała się komunistyczna. Wtedy właśnie, w roku 1948, Stan załadował samolot pasażerski linii której dyrektorował - Douglasa DC3 - pilotami, nawigatorami i mechanikami z tejże linii i poleciał do Londynu. W czasie lotu na pytanie praskiego lotniska: „Kiedy wracacie” odpowiedział: „Jeszcze nie wiem, ale to może potrwać”.

Nie pamiętam już brzmienia tego zdania, kiedy kończąc swoje opowiadanie Stan wypowiadał je po czesku. Pamiętam za to błysk w oku Stana kiedy puentował relację jednego, pojedyńczego człowieka pokonującego diabelski reżim.
- A ty do tego twojego generała czasem nie próbuj wracać - upewniał mnie -  zaczekaj aż spokornieje. Niech on ci życia nie dyktuje.
I tak zrobiłem - do kraju poleciałem dopiero wiosną roku 1983. kiedy Jaruzelski zniósł stan wojenny.
I dalej myślę, że nikt mi życia dyktować nie będzie. 

KONIEC



Ostatnio przybyło mi sporo czytelników w Niemczech. Cieszy mnie to - czytajcie proszę, oby się Wam dalej podobało. Ciekawi mnie powód - czy to jakiś kurs polskiego? Napiszcie do mnie - andrzej.f.olas@gmail.com. 

Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).

  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Jeśli chcesz zadać mi pytanie o USA - pytaj.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Za tydzień ósmy odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".

 Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). W grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.


 Komitet Obrony Demokracji w poniedziałek, 12 września (grupa na facebooku) miał 59130 członków.


sobota, 20 sierpnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 56.

Egzystencjalne wyzwanie w Portborough


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Kiedy lecąc nad Atlantykiem[1] wspominałem moją poprzednią wizytę w Portborough nie miałem pojęcia że już w dwa dni później będę brał udział w operacji „Polski Klub”.
Zadanie przydzielone mi przez Petera było jasne: Miałem wystąpić nie jako agent-dywersant, nie jako taki co porwie klubowego barmana, albo zniszczy pisuar w męskiej toalecie. Nie - miałem być agentem-szpiegiem, miałem zbadać co dzieje się w ukradzionym nam klubie.

Peter zapewniał mnie, że nikt mnie nie pozna, bo dopiero co przyleciałem, ostatni raz byłem tam, w Polish American Social Club w Portborough, Connecticut pięć lat temu, a teraz muszę tam iść, bo od czasu kiedy ukradli nam klub nikogo z naszych już tam nie wpuścili. Zadanie wydawało mi się podobne do tych jakie wykonywał Hans Kloss, nawet Peterowi o Klossie wspomniałem, oczywiście Peter nic nie zrozumiał, bo przecież nigdy w życiu polskiej telewizji nie oglądał, a w Stanach „Stawki większej niż życie” nie wyświetlali, a nie wyświetlali, bo wygodniej było im promować swoje własne, choć gorsze filmy z Hollywood. Tak czy inaczej kiedy umilkłem, Peter z oczyma utkwionymi w mojej twarzy i dłonią zaciśniętą na moim ramieniu powiedział żebym przestał się wygłupiać, bo tu chodzi o polski klub, skradziony Polsce klub.

Pięć lat temu, było inaczej – wtedy ze ścian wielkiej sali w Polish American Social Club patrzyli na mnie polscy bohaterowie narodowi, naprzeciw wejścia był portret Kościuszki, obok Piłsudski i Chopin, a po prawej był skrzywiony, wyglądający na niezadowolonego Paderewski. Brzmiała muzyka, szurały stopy i trzęsły się w podrygach siwe emeryckie głowy - to zespół Kielbasa Kings grał polkę „Mańka on the bridge”, Nie znam się na polkach, więc wstrzymywałem się z uwagą że grają źle aż do chwili, kiedy harmoniście zespołu palce ześlizgnęły się z okropnym zgrzytem od góry do dołu wzdłuż calutkiej klawiatury. Powiedziałem wtedy Peterowi, że to przez tego harmonistę Paderewski jest taki niezadowolony. A - przypomniałem sobie jeszcze coś – zaraz po wejściu do klubu zasalutowałem marszałkowi Piłsudskiemu.
Wtedy, te pięć lat temu, ten polonijny klub liczył sobie czterdzieści lat i nikt nie podejrzewał, że już po czterech następnych latach zniknie, odejdzie w nicość. Kiedy dodałem sobie cztery do czterdziestu i wyszło mi czterdzieści cztery, tylko ze smutkiem pokiwałem głową – znów pokazały się te pechowe dla naszego narodu czwórki – przecież czwórka to numerologiczna liczba Stalina.

Klub założyli w latach osiemdziesiątych miejscowi Polacy, głównie emeryci. Potrzebowali miejsca w którym mogliby tańczyć polkę i grać w bingo. W misji klubu zapisali że ma szerzyć polską kulturę, że nie będzie w klubie dyskryminacji, zadbali o portrety wybitnych Polaków, nad barem umieścili białego orła, po lewej od wejścia polską i amerykańską flagę i zarejestrowali klub jako stowarzyszenie wyższej użyteczności. I popełnili dwa błędy. Pierwszym błędem, błędem wynikającym z naszego tradycyjnego myślenia mocarstwowego było to że zamarzył im się budynek mający dość miejsca, aby tańczyć polkę mogło prawie 400 osób. I taki zbudowali.
A kiedy zaczęli wymierać, kiedy coraz ich mniej tańczyło polkę, to po to żeby zapełnić salę, trzeba było przyjmować każdego – objaśniał mi tuż przed moją wizytą Peter – i w zarządzie klubu było coraz mniej Polaków, potem był tylko Janusz, a w końcu nie było żadnego, bo Janusz, jedyny, którego ci z zarządu się bali, wyjechał, został konsulem w Nowym Jorku.

Słucham Petera i przypominam sobie że ponad pięć wieków temu tak właśnie zdarzyło się wymrzeć Jagiellonom. Skończyło się to niedobrze, bo sprowadzony z Francji na Wawel nowy król uciekł do Paryża już po paru miesiącach. Pomyślałem, że coś mu się w królestwie w którym miał rządzić musiało nie spodobać, a po chwili zdałem sobie sprawę że i teraz są u nas rzeczy, które ludziom z zachodu też się nie podobają. Że tym ze wschodu też, to już żadna nowina, bo z nimi to zawsze. No, a nam samym? Każdemu z nas coś się nie podoba, tylko że jednym to, a drugim zupełnie co innego.
A Peter ciągnie dalej:
 – To że nikogo w zarządzie nie było, to był błąd drugi i ostateczny.
- To jak z Jagiellonami, szkoda, bo jak by nie wymarli, to nie byłoby wolnej elekcji i liberum veto – wtrącam. Peter milknie, przez chwilę bezskutecznie próbuje odnaleźć się w historii Polski, ja już mam na języku uwagę o Stefanie Batorym, ale Peter mówi dalej:
- Później choć nie popełniła żadnego błędu, wyleciała z pracy polska szefowa kuchni, a wkrótce potem powstała opinia zarządu, że w klubie nie należy mówić po polsku i troszczyć się o polską kulturę. Według Wojtka, prawnika a zarazem speca od nieruchomości, było to dlatego, że, że ceny nieruchomości w Portborough zaczęły iść mocno w górę i budynek klubu wraz z działką okazał się wart koło miliona dolarów.
- A teraz zarząd wyrzucił z klubu resztę Polaków, między innymi ciebie i zmienił nazwę - zamiast Polish American Social Club jest teraz Portborough Social Club. I ci z zarządu dysponują całym majątkiem – mówię, bo o tym dowiedziałem się wczoraj, zaraz po przylocie.
- Tak – mówi Peter – założyliśmy więc New Polish American Social Club, jestem prezesem, ale dopiero procesujemy się o budynek i działkę. A to w Ameryce jest kosztowne. Pieniędzy nasz klub nie ma, jedyne co udało się uratować to ten dziesięcioosobowy autobusik Mercedesa, i to też tylko dlatego, że tamci poszkapili się z rejestracją.

Peter jest inny niż był pięć lat temu. Zastanawiam się nad jego przemianą. Pięć lat temu był to stary człowiek, narzekający na niską morfologię i wciąż poprawiający aparat słuchowy. Teraz, choć wciąż nie umie sobie poradzić z aparatem słuchowym, jest to pełen energii starszy pan.
- Jak ty to wszystko robisz? – Pytam – przecież lata ci lecą.
- Ktoś powiedział, że kiedy przybywa nam lat, otwierają się nam coraz to nowe widoki, niby w podróży za każdym zakrętem drogi – odpowiada Peter.

Zawsze uważałem, że jeżeli mężczyzna napotyka na swojej drodze bar (mam na myśli nie jakiś tam bar kawowy, tylko taki prawdziwy bar, gdzie jest alkohol i są wysokie stołki), właśnie wtedy, kiedy jest on mu potrzebny, to nie jest to jakiś nieciekawy zbieg okoliczności, ale jest to uśmiech losu, dar uczyniony mu przez któregoś z sączących ambrozję olimpijskich bogów. Wchodząc do byłego polskiego klubu pomyślałem że taki uśmiech losu przydałby mi się właśnie teraz, kiedy występuję w roli agenta. I tak się stało - bar był tuż przy wejściu - tam gdzie pamiętałem go sprzed pięciu lat. Tyle że choć wysokie stołki pozostały, to czuwającego poprzednio nad barem białego orła zastąpił migocący neonowy napis: „Today: Our Latin Night”.
- Gin martini. Double – powiedziałem barmanowi. Kusiło mnie żeby dodać „stirred not shaken” ale przecież byłem, nie tak jak Bond, agentem tajnym i nie wolno mi było się zdekonspirować.
Atmosfera Latin Night była gęsta, przypominała mi atmosferę w namiocie smażalni ryb w Mikołajkach, tyle że zamiast żeglarskich szant tutaj decybelami atakowała egzotyczna salsa. W powietrzu unosił się odór oleju kukurydzianego, resztki papierowych talerzy na których kuchnia serwowała sizzling fajitas walały się na podłodze i brudnych stołach, a trzymany w moim ręku gin martini podany był w plastikowej szklance.

Po następnym double martini zdecydowałem że mój organizm zdecydowanie potrzebuje świeżego powietrza i że mam już dosyć tej klubowej tandety. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, od grupki stojących przed wejściem do klubu Meksykanów doszedł mnie zapach marijuany. Zastanawiając się ilu z nich jest w Stanach nielegalnie, poszedłem dalej, potknąłem się o pustą plastikową butelkę po Coca Coli i o mało nie wyrżnąłem głową w słupek tablicy „No parking Wednesday morning”. Zatrzymałem się, oparłem się o stojący za znakiem pojemnik na śmieci i patrząc z wyrzutem na tablicę powiedziałem:
- Teraz nie rano a wieczór, nie środa a czwartek – no to po jaką cholerę tu się wymądrzasz? Odpowiadaj!
O bok pojemnika oparty był obraz. Jakiś portret. Przyjrzałem mu się bliżej:
- Panie marszałku – czy trzeźwy czy podpity, zawsze Pana rozpoznam – powiedziałem portretowi i już podniosłem do salutu rękę, ale kiedy przypomniałem sobie, że nie salutuje się do nienakrytej głowy czym prędzej ją opuściłem:
- Melduję posłusznie, że to ja odkryłem pański pamiętnik i że nie zostawię Pana tutaj – powiedziałem. Pomyślałem, że ani Hans Kloss ani agent 007 też marszałka by tak nie zostawili.
Kiedy następnego ranka, z lekkim kacem, ale już trzeźwy zadzwoniłem do Petera i zrelacjonowałem mu co widziałem w klubie i przy okazji wspomniałem o porwanym portrecie, Peter powiedział:
- Znam kilka osób które by chciały mieć ten portret. I już wiem kto go dostanie. Mam nadzieję, że lubisz Chopina.

Czas płynął, życie w Portborough toczyło się wartko na dwóch niekolidujących ze sobą torach. Uniwersytet znał mnie jako starannego wykładowcę dwudziestowiecznej historii Polski a u miejscowej Polonii zyskałem miano wybawcy Piłsudskiego. Już w dzień po kradzieży portretu Piłsudskiego byłem bohaterem przyjęcia wydanego przez Krystynę, zamożną entuzjastkę wszelkich sztuk. Podczas obiadu towarzyszyła nam muzyka Chopina, po obiedzie zwiedziłem niewielką lecz dobraną ze smakiem kolekcję obrazów zebranych przez gospodynię, a z niejasnych jej uwag przy deserze należało się domyślać, że zajmuje się też twórczo literaturą. Mając doświadczenie ze znajomości z kilkoma lepszymi i gorszymi literatami wiedziałem, że do spraw twórczości własnej każdego piszącego należy odnosić się dyskretnie i dlatego nie podjąłem tematu.
 - Świece były? – Pyta przez Skype’a moja żona Kalina z Warszawy kiedy relacjonuję jej przyjęcie.
- Świece, kompozycja kwiatowa, białe obrusy, koziołki, a talerze były kwadratowe. Były zakąski, były zupy, ale prawdziwe niebo to befsztyk – gruby na dwa cale.
- Od befsztyku się tyje.
- Dumą kolekcji obrazów Krystyny jest „Ułan i dziewczyna” Kossaka – zmieniam niewygodny temat – a Krystyna do niedawna miała, jak powiedział mi Peter, dwa Kossaki – nie wiem co się stało z tym drugim.

Opowiadam Kalinie, że decyzją Petera ukradziony przeze mnie portret Piłsudskiego dostał się właśnie Krystynie i znalazł się w jej kolekcji. Dodaję, że dziadek Krystyny w czasie zamachu stanu Piłsudskiego był w wojsku i walczył. A portret wisi nieeksponowany, tak trochę z boku, pewnie dlatego, że ojciec Krystyny walczył nie po stronie Piłsudskiego, tylko po tej drugiej, rządowej stronie. „Oto piękny przykład wpływu polityki na sztukę” – dodaję.
Ale nie o sztuce i nie o polityce myślę po zakończeniu rozmowy. Wydawałoby się, że to nic, ot, drobna uwaga troskliwej żony, ale prawdy uniknąć nie można, prawdy, że od dobrze podanego befsztyku się tyje. I to szybko. „To ja, zawsze dumny ze smukłej sylwetki mam utyć?” – Myślę. NIE, NIE I JESZCZE RAZ NIE. Biegałem w Warszawie, będę biegał i tutaj, w Portborough.

W niedzielę jako wyraziciel opinii polskich mieszkańców Portborough i okolic demonstruję protestując przeciwko złodziejom którzy ukradli polski klub.
Trzymając osadzony na drążku plakat z napisem „Thieves. Board stole Polish Club[2]” stoję na poboczu ruchliwej drogi prowadzącej z Portborough do stolicy stanu Salem. Dwa kroki ode mnie Krystyna rozwija pasiastą, upstrzoną gwiazdami flagę amerykańską, nie jesteśmy z Krystyną sami, razem z nami demonstruje chyba ze czterdziestu członków nowego klubu. Pod tablicą z napisem „Portborough Social Club” wymachuje białoczerwoną flagą Peter, a obok Petera Wojtek, ten adwokat, trzyma plakat „Honk if you support Polish Club[3]”. Kilkanaście metrów dalej błyskający niebieskim światłem samochód policyjny ostrzega kierowców o odbywającej się demonstracji.
- Prosto stąd jedziemy do Petera na grilla – mówi mi Krystyna.
W drodze na grillowanie obserwuję drogę i stwierdzam, że będzie to znakomita trasa do biegania - pod klub i z powrotem, dystans nie za długi i nie za krótki. Kiedy układam w myślach plany na następne kilka dni, Krystyna pyta mnie o przyczyny zamachu Piłsudskiego. Odpowiadam obszernie, przecież jestem w tym temacie fachowcem, i akurat kiedy wspominam konflikt Wincentego Witosa z Piłsudskim, Krystyna przerywa mi:
- Jesteśmy na miejscu.

Grillowanie odbywa się z tyłu domu Petera, obok basenu, gdzie za rozstawionymi stołami błyszczy potężny grill.
Początku awantury nie dosłyszałem, bo schroniwszy się w cieniu, z plastikową szklanką piwa w ręku, wysłuchiwałem opowieści także unikającej słońca Marianny. Marianna dopiero co wróciła z podróży po Europie. Największe wrażenie wyniosła z dwóch sławnych z cudów miejsc - Lourdes i Fatimy. Opowiadała o zdarzających się tam zjawiskach nadprzyrodzonych. Właśnie kiedy przypomniawszy sobie stronę z niedawno przeczytanej dziewiętnastowiecznej broszurki przytoczyłem teologiczną definicję cudu: „Cud jest to czasowe zawieszenie przez Boga praw natury” a Marianna powiedziała z wahaniem „No nie wiem. Może?” – z grona siedzących przy stojącym obok grilla ogrodowym stole doszedł nas bełkotliwy głos:
- „Jesteśmy zarzucani with brain droppings[4] przez ludzi, którzy w życiu nie dokonali nic twórczego a teraz rzucili się na tak zwaną "literaturę”. W większości wypadków jest to sraczka werbalna devoided of any literary substance[5].
Mówił to Wojtek. Chwiejąc się lekko, perorował z zaczerwienioną twarzą, widać było że jest podpity. Zamilkł na chwilę, poczem, powstrzymując czkawkę, z wyrazem niesmaku na twarzy powiedział:
- I po co ona to nabazgrała?
W chwilę potem, w zapadłej ciszy wybrzmiał podniesiony głos Krystyny:
- Nie! Nie mam zwyczaju pozostawać w towarzystwie chama. Chama! Tak jest – chama! Pijanego chama!
Krystyna wstała od stołu, rzuciła serwetkę na ziemię i wyszła demonstracyjnie trzaskając ogrodową furtką; hałas przeniósł mój umysł ze sfery spraw nadprzyrodzonych do rzeczywistości, i właśnie stamtąd doszedł mnie szept Marianny:
- Oni są rozwiedzeni. Po rozwodzie Krystyna napisała książkę. Bardzo uduchowioną. Jej bohaterowie mieszkają na wyspie szczęśliwości, są weganami i żyjąc życiem przepojonym pierwiastkami niematerialnymi są bliscy osiągnięcia świadomości kwantowej. A Wojtek lubi dobre drinki. Za bardzo.
Napięcie wśród zgromadzonych przerwało pytanie majstrującego przy aparacie słuchowym Petera:
- Czy ktoś ma może jakąś baterię do mojego aparatu? Bo nie usłyszałem nic z tego co Krystyna powiedziała.

- Jest niedobrze – mówił dwa dni później Peter – odebrałem właśnie jeden po drugim dwa telefony. Krystyna mówiła o chamstwie na jakie napotyka się w klubie, a Wojtek twierdził, że za dużo w klubie snobizmu i nieporadności.
- Każde oddzielnie grozi, że natychmiast złoży rezygnację z Zarządu i z członkostwa klubu – ciągnie dalej Peter – a tak naprawdę to Wojtkowi idzie o ten portret Piłsudskiego, który uratowałeś ze śmietnika. Krystyna powiesiła go gdzieś z boku, ale Wojtek powiesiłby go na ścianie na której wiszą skrzyżowane dwie szable i ryngraf z Matką Boską, pod Kossakiem.
- To Wojtek ma też Kossaka?
- Mieli z Krystyną dwa. Rozwodząc się, podzielili się kolekcją - każde dostało po jednym Kossaku.
- Trudni ludzie. Konfliktowi – powiedziałem.
- Trudni ale wpływowi. Wzięliśmy ich do zarządu klubu, bo bez nich go nie odbierzemy – Wojtek jest jedynym polskim adwokatem w promieniu dwustu mil, więc to on prowadzi naszą sprawę sądową. Z kolei Krystyna ją finansuje. Jest bogata. Czuje się mecenaską wszystkich sztuk, a szczególnie ma bzika na punkcie Chopina. To ona w zeszłym roku zorganizowała i pokryła koszty prywatnego recitalu fortepianowego pary polskich pianistów.
Zamyślam się. Lata temu przekonałem się że często konflikt dodaje energii, mobilizuje, jest pozytywnym wyzwaniem. Tak było kiedy wojowałem z nieuczciwym ministrem[6] albo kiedy zdemaskowałem nieuczciwego policjanta w Puerto Vallarta[7].
- Ale konflikt może być też niepokojącym zakłóceniem życiowej równowagi, egzystencjalnym wyzwaniem – konkluduję, tym razem głośno.
- Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak egzystencjalne wyzwanie – zauważa Peter.
O tym że my, Polonia w Portborough, stoimy w obliczu egzystencjalnego wyzwania i o tym jak możemy stawić mu czoła myślałem cztery godziny później, kiedy zmuszając zastałe kończyny do wysiłku biegłem rekreacyjnie w stronę ukradzionego klubu. Żeby nie zwątpić, biegnąc powtarzałem sobie: „Świat jest naprawialny, świat jest naprawialny”.

Peter był zdziwiony kiedy do niego zadzwoniłem:
- Jutro? O szóstej rano? Naszym autobusikiem? Pod klubem?
- Tak. Bo jutro jest środa. Ale nie akurat pod klubem tylko jakieś sto metrów dalej – odpowiedziałem.

Następnego dnia rano otwierając bagażowe drzwi autobusiku Peter powiedział:
- Zupełnie niezniszczony. Skąd wiedziałeś że on tam będzie?
- Tak, nawet nie ma żadnego zadrapania – potwierdziłem przyglądając się odkupionemu od śmieciarzy portretowi Chopina – a wiedziałem że tam jest, bo widziałem go już wczoraj popołudniu. Przecież ja tamtędy biegam.
- No to skoro się tak udało to należy nam się dobre śniadanie. Bardzo dobre śniadanie. W „Big American Breakfast”.
- Dla mnie tylko kawa – powiedziałem. Peter spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Tyje się szybciej, chudnie się wolniej – wyjaśniłem.
 Kiedy trzymałem w ręku plastikowy kubek z niesłodzoną, czarną kawą Peter powiedział:
- Powiedz mi więcej o tym egzystencjalnym wyzwaniu.

Po śniadaniu pojechaliśmy do domu Petera. Ze zdziwieniem rozpoznałem stojący na podjeździe samochód Krystyny, a kiedy podjechaliśmy bliżej zobaczyłem, że o ścianę garażu oparty był portret Piłsudskiego. Sama Krystyna rozmawiała przez komórkę. Kiedy zaparkowaliśmy obok jej samochodu przerwała rozmowę i powiedziała:
- Proszę odwieźć ten portret na miejsce. Nie chcę go. Nie chcę oskarżeń o kradzież. Nie chcę klubu. Rezygnuję.
Otworzyłem drzwi bagażnika i wyciągnąwszy portret Chopina ustawiłem go obok Piłsudskiego. Wydało mi się że dwóch przystojnych panów – muzyk i polityk – spojrzało na siebie przyjaźnie. Peter wskazał na Chopina i powiedział:
- Tego nie odwieziemy. Jacek go kupił. Całkowicie legalnie. Zapłacił pięćdziesiąt dolarów.
Krystyna podniosła dłoń do ust. Zrobiła krok do przodu i wykrzyknęła:
- To przecież Chopin. Odkupię, dam pięćset. Dam tysiąc.
- Nie Krystyno – powiedziałem - cena jest inna.
- Jaka?
- Zgadnij – powiedział z uśmiechem Peter. Krystyna zawahała się:
- Polski klub – powiedziała po chwili.
- A ten? Co z nim zrobić? – Krystyna wskazała na Piłsudskiego.
- O marszałka się nie martw – powiedziałem – mam dla niego dobre miejsce.
Peter medytował. W końcu powiedział:
- Chyba będzie o jedno egzystencjalne wyzwanie mniej.
Krystyna spojrzała na niego podejrzliwie. Roześmiałem się i powiedziałem szeptem:
- To są dla Petera nowe słowa.
- Ale nie dla mnie – powiedziała po zastanowieniu Krystyna.
- Co wy tam szepczecie. Znów mi baterie wysiadają – powiedział Peter.

Nie trzeba dodawać, że po otrzymaniu portretu Piłsudskiego Wojtek także wycofał swoją rezygnację z klubu.
A teraz, już w Warszawie, oczekuję wiadomości o nadchodzącym wyroku w sprawie sądowej o posiadanie klubu.


[1] Poprzednia wizyta profesora historii Jacka Długosza w Portborough opisana jest w opowiadaniu „Pamiętnik Piłsudskiego” ( http://tugdziejestem.blogspot.com/2016/01/festyn-opowiadan-nr-27-pamietnik.html ).
[2] Złodzieje. Zarząd ukradł polski klub.
[3] Zatrąb jeżeli popierasz polski klub.
[4] Mentalnym gównem, mózgowym łajnem.
[5] Pozbawiona jakiejkolwiek wartości literackiej.
[7] Patrz opowiadanie „Sześć dni w Puerto Vallarta”
http://tugdziejestem.blogspot.com/2016/02/festyn-opowiadan-nr-28-szesc-dni-w.html


KONIEC 

Ostatnio przybyło mi sporo czytelników wśród Polonii niemieckiej. Cieszy mnie to i zarazem ciekawi - czy to jakiś kurs polskiego? Napiszcie do mnie - andrzej.f.olas@gmail.com. 

Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).

  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Jeśli chcesz zadać mi pytanie o USA - pytaj.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Za tydzień siódmy odcinek: "Jakże pięknie oni nami rządzili".

 Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). W grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.


Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.



 Komitet Obrony Demokracji w sobotę 22 sierpnia (grupa na facebooku) miał 59179 członków.