sobota, 31 października 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 14.

Zbrodnia i miłość na żaglach w letniej porze, cz. 1/3

© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)



Dojeżdżając w pobliże kaliningradzkiego portu i parkując Golfa Jacek rozważał różne sposoby odwrócenia uwagi wartownika. Fortele okazały się jednak niepotrzebne, bo kiedy podkradł się do stróżówki usłyszał chrapanie. Prześlizgnęli się więc cała trójką pod szlabanem, ominęli leżącą w kałuży butelkę po wódce i skierowali się w stronę pirsu. Wzdłuż pirsu stały małe frachtowce.
- Basen jachtowy jest tuż przy falochronie – prowadził Robert.
Nie ukrywając się zbytnio doszli do kei.
- Arabella jest zacumowana do boi – tam – wskazał Robert – idę szukać jakiejś łódki.
Znalezienie portowego bączka, zresztą cieknącego, z wodą sięgającą do kostek, ale zaopatrzonego w parę wioseł, zajęło Robertowi trochę czasu. Krótka, poszarpana cuma przywiązana była luźnym węzłem cumowym do pachołka na kei.
Pięć minut później cała trójka siedziała w bączku. Robert ostrożnie wiosłując podpłynął do Arabelli. Jacht nie był okradziony, wszystko było na miejscu. Po zapuszczeniu potężna Yamaha cicho międliła swój wydech. Jacek przeszedł do forpiku wyciągnąć foka. Wrócił z pustymi rękami i powiedział:
- Mamy problem. Na foku leży ciało. Zimny trup, ale świeży.
- No tak – powiedziała Kalina – trzynasty dzień wakacji – wiadomo, że coś się musiało stać.
- Może jest jakiś sens w tej numerologii Kaliny – pomyślał Jacek.
Tydzień wcześniej, a więc szóstego dnia wakacji, na Śniardwach, było mokro i było śmiesznie. W jednej chwili, balastująca na burcie jachtu trójka żeglarzy upajała się radością pędu. Za moment, przewrócona dnem do góry Omega nurzała się w zielonkawej wodzie jeziora, a Jacek, uczepiony przy dziobie łodzi, patrzał jak Kalina, wisząc lewym ramieniem na płetwie sterowej, dźgała plecy stojącego na dnie Omegi Mirka trzymanym w prawej ręce pagajem:  
- Utopiłeś, draniu, cały gar fasolki po bretońsku. Zachciało ci się, baranie, robić zwrot na szkwale. Topielicę to ja gram w teatrze, jak mi pan reżyser każe.
Mirek, ślizgając się na zaglonionym dnie Omegi, ostrożnie wycofywał się z zasięgu pagaja:
- Kalina, pamiętaj, że żyć naprawdę, to znaczy żyć niebezpiecznie.
- To zabij się na tej twojej lotni, ale po żarcie do mnie już nie przychodź.
- Spokojnie, spokojnie, zaraz nas stąd podbiorą – Mirek wymachiwał rękami do zbliżającej się żaglówki i po chwili trójka rozbitków znalazła się na jej pokładzie. 
Od sześciu dni para kochanków, Jacek i Kalina, żeglowała na mazurskich jeziorach. Nawet gdy wszystko jest miłością, jeść trzeba, toteż, gdy poprzedniego dnia wyczerpały im się zapasy, ściągnęli na zakupy do Mikołajek. I tu w wiosce żeglarskiej dopadł ich Mirek, kolega Jacka z Uniwersytetu, kiedyś jego żeglarski towarzysz, a teraz zapalony lotniarz. Namówił ich na przejażdżkę Omegą:
- Ten wasz jacht, ten wasz Kivu, jest taki nieruchawy. Pożeglujmy w wadze lekkiej. Przez te kilka godzin przecież Wam go nie ukradną.
Kilka godzin po wywrotce, zgłodniali, a pozbawieni fasolki po bretońsku, kochankowie wybrali się na obiad. Początek nie był dobry. Restauracja Pod Szczupakiem nie prowadziła Tyskiego.
- Mamy umowę z Żywcem, nie wolno nam Tyskiego – powiedziała ruda kelnerka. Kalina parsknęła za odchodzącą z dezaprobatą.
- Trudno, cieszmy się tym, co mamy – powiedział Jacek wskazując na jezioro. Szmaragdowa tafla Mikołajskiego leżała paręnaście kroków od stołu.
- Każdego letniego ranka - ciągnął dalej - świtem, od Wierzby do Mikołajek przechodzi jeziorem Święty Mikołaj, patron żeglarzy i miasta. Tu poprawi rozczochraną trzcinę, tam pogrozi zbyt żarłocznemu szczupakowi, ale co najważniejsze, przypomni miejscowym wiatrom, żeby się zachowywały. Szczególnie wiatrowi z zachodu – temu od Śniardw, bo ten zachowuje się najgorzej. Ale niech Bóg ma żeglarzy w opiece, jeśli w letni wieczór Święty Mikołaj troszkę za dużo wypije i zaśpi... O właśnie, przy bufecie masz Świętego Mikołaja – to musi być właściciel.
Pod spreparowanym pyskiem szczupaka, oparty o bufet, stał mężczyzna z szopą siwych włosów, z okrągłą twarzą, z czerwonymi policzkami, częściowo zakrytymi przez sutą brodę i wąsy. Czujnym spojrzeniem omiatał salę restauracyjną.
- Dla ciebie Święty, a dla mnie zbój Madej. Popsułeś puentę – powiedziała Kalina.
Kończyli obiad, kelnerka zbierała talerze. Patrząc na hałasujące pod mostem motorówki Jacek wspominał dawne Mazury. Myślał o tych, co z rejsu już nie wrócili, o nocach pod okryciem żagla, mleku kupowanym wiadrami z okolicznych PGRów, o osmolonych w ognisku garach, o czasach, kiedy żeglarskich Mazur było więcej.
- Proszę poprosić właściciela – zwrócił się do kelnerki. Kalina spojrzała na niego pytająco.
W chwilę później Jacek powiedział:
- Proszę pana. Dwanaście lat temu tu, w pańskiej restauracji, na tej sali, z tym samym szczupakiem, byłem pod wpływem alkoholu. Zachowałem się wtedy niewłaściwie, bardzo niewłaściwie, zarówno wobec gości jak i wobec pańskiego personelu. Uważam, że powinienem pana za to przeprosić.
Święty zbierał myśli:
- Eeeee.... za komuny - wtedy to było państwowe.
Kalina, wcielona w rolę zaangażowanej urzędniczki:
- To trzeba przeprosić i Głównego Księgowego.
- Eeeee... Główny Księgowy umarł.
Jacek:
- Skoro restauracja była państwowa, jestem tym bardziej zobowiązany do przeprosin.  Państwo jest przecież naszą wspólną własnością; powinniśmy państwo szanować i nim się chlubić.
Kalina energicznie potakiwała głową. Wreszcie właściciel poddał się:
- No to... no to ... czego się państwo napiją - on the house?
- Poproszę o piwo Tyskie – patrząc na Jacka, powiedziała triumfalnie Kalina.
Kilka minut później kelnerka nalewała piwo do szklanek:
- Po Tyskie musiałam iść aż do rynku. To pan tu był dwanaście lat temu?
- I wcześniej też. A pana właściciela to jakbym sobie przypominał.
- On był sierżantem wtedy - komendantem milicji.
Kalina ze szklanką w ręce zapytała:
- Powiedz za co przepraszałeś?
- Ryba – Jacek wskazał na szczupaka nad barem - lubi pić, więc dałem rybie w gardło setkę wódki i na utrwalenie trochę piwa. A potem to już była regularna burda z nogami od krzeseł i pagajami. Mirek też tam był. Z okrzykiem – hajda na Wołmontowice – prowadził atak na bar. A finał był na posterunku. I pewnie właśnie stamtąd pamiętam Świętego, tyle że bez wąsów i brody. A może to zapach - ten zapach milicyjnego posterunku – tak jakbym go teraz poczuł.
Kalina zmarszczyła nos:
- I cała ta awantura była o setkę wódki?
- Właściwie o to, że to nie była moja wódka. Studentów nie stać na dzielenie się własną wódką z rybami. Mirek też tak sądził.
Rankiem po wywrotce otwierało się nad żeglarską wioską mazurskie niebo dobrej pogody. Na ciemnej ścianie lasu odznaczały się białe żagle manewrujących na jeziorze jachtów. Kochankowie jedli śniadanie na deku jachtu. Kivu kołysał się łagodnie na niziutkiej fali jeziora Mikołajskiego. Na wschodzie, niedaleko od kuli podnoszącego się słońca ukazała się motolotnia.
- To Mirek – Jacek wskazał na lotnię – wczoraj się wykąpał, a dzisiaj lata.
W południe przyszli Mirek z Robertem i grzecznie poprosili o wejście na jacht. Chcieli rozmawiać o Arabelli – skradzionej łodzi Roberta. Robert relacjonował:
- To nie tylko moja Arabella. W ciągu trzech miesięcy sezonu skradziono siedem łodzi. Komendant powiatowy mówi, że wszystko to jest na północy – gdzieś w okolicach Królewca – Kaliningradu.
- Na własnych nogach te jachty tam nie doszły. Ktoś musiał im pomóc – powiedział Jacek.
- Policja nie widzi szans w udzieleniu jakiejkolwiek pomocy. To jest poza Polską – ciągnął Robert.
Rozmowa zakończyła się stwierdzeniem Jacka, że gdyby fajka Stalina nie przecięła Prus Wschodnich na dwie części, to kradzież Arabelli nie miałaby miejsca. Roberta taka analiza nie zachwyciła.
Kochankowie pożeglowali w stronę Guzianki – śluzy na jeziorze Bełdan. Przed wejściem do wąskiej śluzy kłębił się tłum kajaków, jachtów i motorówek. Po przejściu przez śluzę w poszukiwaniu samotności skierowali się w stronę Prania. Zrezygnowali z miejscowego przysmaku - placka cygańskiego - i zatrzymawszy się przy osieroconym pomoście wybrali kochanie się.
- Siódmy dzień wakacji, a siódemka to liczba miłości – powiedziała Kalina.
Jacek palcami zarysował w powietrzu siódemkę i opuścił dłoń na prawą pierś Kaliny.
- Obawiam się, że zaniedbuję synogarlicę – powiedział nakrywając pierś dłonią.
- Skąd Ci przyszły do głowy takie nazwy – sarenka, synogarlica?  To są porządne kobiece piersi, a nie leśne zwierzęta.
- Dla mnie to są żywe, zmienne istoty – Jacek czuł jak nabrzmiewa pierś Kaliny.
- No to twój kochacz też jest żywą istotą. Znów jest jak sierp.
Stary pomost życzliwie chwiał się i skrzypiał w takt ich kochania się. Unosiła się nad nimi bogini Numerologii, po twarzy Kaliny tańczyły siódemki roześmianych wodnych elfów i rusałek, a wzdłuż pomostu płynęło siedem łabędzi.
Trzy dni później Mirek z Robertem odszukali włóczęgów na biwaku, naprzeciw promu w Wierzbie. Nadajnik położenia Arabelli wciąż funkcjonował. GPS Roberta odczytał sygnał nadajnika - współrzędne geograficzne Arabelli wskazywały, że rzeczywiście była ona w Rosji, jak mówił Robert, w ruskiej zonie, w pobliżu Królewca, najpewniej w porcie Kaliningradu.
- A czy ten GPS gra muzykę? – Zapytała Kalina.
- Może gra, tego nie sprawdzałem.
- To ja wolę swojego grającego iPhona. Bo tego grajka nie muszę sprawdzać, wiem, że gra.
Robert wolał mówić o Arabelli:
- Byłem w konsulacie Rosji. Wyśmieli mnie, a jak zrobiłem awanturę, dali mi wilczy bilet na wjazd do Rosji.
- Trzeba było wspomnieć fajkę Stalina – powiedział Jacek.
- Skoro wiesz gdzie jest Arabella, to tylko trzeba tam pojechać z GPSem i ją odkraść – powiedziała Kalina.
- No właśnie – taki mam plan.
- Zaraz, zaraz - przerwał Jacek – przecież ciebie Ruscy do zony nie wpuszczą.
- Wymyślimy coś – powiedziała Kalina - to może być interesujące. Popatrzcie – w palcach Kaliny błysnęła pięciozłotowa moneta. Kalina zamknęła dłoń, otwierając strzepnęła palcami, pokazała obie strony dłoni – monety nie było - zniknęła:
- Tak wyparowała Arabella – powiedziała. Znów zamknęła i otworzyła dłoń i moneta pokazała się w palcach Kaliny:
 – A tak ją odzyskamy.
- No dobrze – powiedział Jacek - Mirek transportuje Roberta motolotnią – Robert zna port i zna swój jacht. Ja z Kaliną przekraczam granicę Golfem. Mirek z Robertem lądują niedaleko od granicy, zaraz za Bagrationowskiem. Mirek wysadza Roberta i wraca do Polski, a trójka już w komplecie odzyskuje Arabellę. Ja z Robertem płynę na polską stronę Zalewu Wiślanego, a Kalina wraca samochodem.
- Skąd taka nazwa – Bagrationowsk – komu to przyszło do głowy? – Spytała Kalina.
- Bagration to był carski generał poległy w bitwie pod Bagrationowskiem.
- To już przed bitwą tak się to miasto nazywało?
- Nie, bitwa była jakieś dwieście lat temu, i wtedy była to Pruska Iławka. A Bagrationowsk Ruscy nazwali sześćdziesiąt lat temu.
- Dajcie już z tym spokój. Powiedzcie, jak Kalina wytłumaczy się, że brakuje jednego pasażera? – Zapytał Mirek.
- Ruska granica to nastajaszczij bardak - objaśnił Robert – ilość pasażerów wpisuje się ręcznie cyfrą na kartoczce prawie jak wydartej z zeszytu. Wystarczy tę cyfrę przerobić.
Na granicy potwierdziło się, że Robert miał rację. Bardak był; poza kartoczką było czekanie, jeszcze jakieś vouchery, niechlujnie ubrani celnicy i był stojący z papierosem przy drodze żołnierz w ogromnej wojskowej czapce.
- Cała Rosja. Na jednym końcu żołnierza czapka w której denku zmieściłaby się cała europejska część Rosji – a na drugim końcu - w butach - śmierdzące onuce – podśmiewał się Jacek.
- Wciąż onuce? – spytała z niedowierzaniem Kalina.
- Ich armia - jedyna na świecie - wciąż paraduje w onucach.


Koniec cz. 1/3. Cz. 2/3 za tydzień.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

W tym tygodniu niezależnie od Festynu Opowiadań publikuję też angielskie tłumaczenie opowiadania "List Polecony".

Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html 



Registered Letter

© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)


On my way to visit Magda in Braunschweig, I stopped in Berlin to explore the recently rebuilt Reichstag. A portrait of Chancellor Adenauer brought to my mind my Mother’s letter. In the nineteen fifties she had written to the Pope; it must have been Pius number something or other, maybe eleventh. She had proposed that he become the Good Will Commissioner, and as soon as she had his agreement, Mom would write to Marshall Stalin, Prime Minister Churchill and maybe even to General De Gaulle (who at the time didn’t perform any official governmental function, but Mom envisioned his huge political influence) to ask each to play a part in the Commission, and together, to solve the problems of the world. Being a Pole, she had excluded the revisionist chancellor Adenauer. Further she stated that, in spite of being an atheist, she was writing to the Pope because of his influence and the problem’s significance. She added that she had been waiting to make her proposal until the ousting of president Truman, imperialism’s primary war monger. She quoted Marshall Stalin, who had said that peace may be saved if the people of the world stand united for the cause of peace. As I carried the envelope to Warsaw’s Main Post Office, with instructions to register the letter, I was full of inner protest. The singular of Mom was conflicting with the plurality of the world’s nations. Standing in the Post Office queue, I decided that never in my life would I send a registered letter.
I don’t remember the details of what happened later – whether she was called into the state security office or if somebody brought the letter back to our home – in any case I saw the letter again later on (it was easy to recognize the elegant envelope that came from Mom’s precious collection of pre-war stationary.) The envelope had been opened, the stamps left unstamped by the Post Office, the Registered tag still attached on the left-hand side; across the envelope, from the bottom-left to the upper-right corners it was written: No more such letters! The rough, red-penciled text was underscored, and seemed to radiate the inner physical energy of the writer. The text looked exactly like what it was meant to be: an order, and it scared me.
Thus, Chancellor Adenauer was never informed about his exclusion from the Good Will Commission, and due to this, in the Reichstag portrait he looked completely content. Nobody knew of the postal cry of my Mom’s despair; I, then a teenager, did not understand her heavy burden – the burden of being an orphan, surviving two world wars, widowhood, and witnessing the German slaughter of civilians during the 1944 uprising in Warsaw. With such thoughts I reached Braunschweig and Magda.
”Scheisse, scheisse, scheisse. This Halt is ein Schweinehund.” Magda threw an envelope onto the kitchen counter, where it landed between a Braunschweig headcheese and a bowl of potato salad.
”You’re exhausting my German vocabulary. I’m left with Hände Hoch, Raus, and Nur Für Deutsche,” I said, reaching for the letter. ”Who is this Halt?”
”Herr Halt is the superintendent of schools here in Braunschweig. He likes to say Nein.”
”What’s the problem?”
Magda pointed to the headcheese she was slicing, “This town is exactly like this headcheese. There are Poles, Ossis (Germans from former DDR,) Turks, Arabs, Italians… But what keeps all this together, the envelope – that’s the local Germans – they keep power just as this shitty, inedible headcheese casing keeps together the entire headcheese. Herr Halt supervises Braunschweig schools on their behalf. To him, I am a dirty Pole and my husband some kind of wasser-Polack – the son of post-war refugee.”
“Son of a bitch, if he only knew the truth,” I thought. I understood that sooner or later I had to tell Magda about the post-war events in Gluchow (a small town in the province of Wrocław.) I knew it, and she did too. Still I wanted it to postpone it as late as possible - in only an hour I needed to head back to Poland.
“Herr Halt’s predecessor forbade my son to learn Polish, and I fought him tooth and nail.” Wild, furious jabs sent half the headcheese flying to the floor, “now Herr Halt says that there’ll be no Polish for my grandson – while he’d never say it, deep down he considers Polish to be the language of untermenschen. In Poland, German is one of the foreign language options, in Germany, Polish is not – shitty European Union and twenty-first century! I told him what I thought of him and he sued me.”
Magda pointed with the knife at the letter on the counter:  ”They fined me 300 Euros or three days in prison…”
“I think I’d rather have a ham sandwich,” I said as I lifted the headcheese from the floor and placed it back on the counter, “So you‘re a Polish White Knight in Braunschweig?”
“A White Knight has armor and a sword,” another jab sent the headcheese right back to the floor. “I have only this headcheese and potato salad.” The bowl sailed through the air on the wings of Magda’s anger. Gravity intervened - soon the potatoes and the broken bowl came to the rest on the floor; the universe however, stayed indifferent.

Half a year has passed since my visit to Braunschweig. An hour after arriving in Gluchow, Magda and I rested on the upper span of the bridge, at the intersection of Kosciuszko and Sienkiewicz streets. The stream under the bridge runs along Kosciuszko Street. The skeleton of a four-wheeled child’s wagon lay half submerged. It lacked the left-rear wheel, and a plastic shopping bag had attached itself to the exposed axle. The cart design suggested it was from the early post-communist era, while the bag seemed to be a more contemporary addition. From far away, the Sowie Mountains observed us silently.
That day on the bridge, the imposing ruins of the Bella factory, which had been called Schreiber’s during the German period, rose up in front of us. In the front wall of the aging structure there gaped an irregular hole, with only darkness beyond. The broken roof above the hole hung precariously. The hole could have been the result of a 155mm mortar hit, but I knew that it was of post-communist origin. We stood in the region of Poland most heavily affected by the transition.
“It all started somewhere here, in this neighborhood. Let’s try to find a trace of what happened, get some information,” said Magda.
I knew much more about how all this had begun than I had told Magda. Shortly after World War II, I had been a middle school student here in Czluchow. On the evening of November 6th in 1947, already tucked into bed, I was practicing my speech for the following day’s commemorative meeting.
 “We celebrate the thirtieth anniversary of the Great October Revolution as our most important holiday. We are pioneers in this part of Poland, lost for centuries and now regained. We are grateful to generalissimus comrade Stalin who has liberated Poland, and to comrade Bierut who has shown us that our place is here. We are no longer suppressing the proletariat of western Belarus and Ukraine. Soon, the entire world will be united under the banner of communism. We support the French working class, united around first secretary comrade Maurice Thorez, and we support their demands to the imperialist Bi-zone and Tri-zone: ‘Ami go home.’”
“I hope I don’t stutter. Now comes the part about the salvos of the battleship Aurora,” I thought.
I heard a whisper coming from my aunt’ and uncle’s bedroom.
“… this German woman in our neighborhood that worked at Schreiber’s is going to be sent back to Germany.... She doesn’t want to take her daughter with her. She was raped by some Red Army Kalmyk and gave birth…” I heard my aunt say, and after a while she added, “Leave me alone, not tonight.” 
Later, amidst the rustling of bed sheets, I heard:
“But you must promise that we will take her in.”
The rhythmic creaking of the bed came through the wall. I felt a little aroused even though I was only eleven. The next morning, the tale of the battleship Aurora was marred by my terrible stutter, and few days after that Magda became a member of the family.
When I reminisce about that winter, I can still picture all of us arriving at Midnight Mass on Christmas Eve in a coach driven by my uncle’s plowboy. Later that winter, sheltered in the barn, the coach became the place where I commanded Napoleon’s Grande Armée in Jena, the place where I spent countless hours on fine leather seats reading Quo Vadis, Karl May and Sir Conan Doyle. The coach became my personal retreat – my own Never-Never Land.
“You never see such elegant coaches anymore,” I murmured, still far, far away in the past.
“What?” Magda looked at me suspiciously.
“Um... it could be that house over there; my aunt spoke of a neighbor,” I said, pointing out a brown house on the right. Through a door, left slightly ajar, an older woman could be seen, bustling around.
“I still wonder what nationality I was before I was adopted,” said Magda few minutes later, as we were leaving the old woman’s house, “maybe that woman’s right, calling me a Kraut bastard. Maybe a good lawyer could prove that I do not deserve to be any nationality at all. And after that, her grandson, as a good patriot, could beat me with a baseball bat.”
“She was afraid for her house,” I interrupted, “what if you were to show her some legal paperwork and tell her ‘get out, old witch.’ I bet she listens to super-catholic Radio and sends her grandsons on pilgrimages to Czestochowa. She called me a volksdeutsch; is that what I look like?”
“Maybe I shouldn’t exist at all. My conception was a crime. I don’t know the German who gave birth to me, nor my Kalmyk father. In Braunschweig, Germans call me a dirty Pole. Yes, I feel like a Pole. But here in Poland people call me a Hitler-mädchen. I wonder, what would they call me in my father’s Kalmykia. I hear sunflowers and corn are cultivated there, so maybe they would say: ‘Fuck off bitch, go get lost in a cornfield, or go gnaw on some sunflower seeds.’”
I was silent. There was nothing I could say; I had no coach and no leather seats here in Gluchowo. And without those, I could not dream up a solution to our problems.
“Look at these ruins around us. What did I come here for? Is there no place in this world for someone like me, do I have nowhere at all to go? Write a letter for me, a letter all these prime ministers, presidents, and chancellors with one question, just one question: ‘Where should Magda go?’ You hear me? I want that letter.”

“I will write it,” I said, “And I will send it as registered.”

środa, 28 października 2015

#Kłopoty w raju - ciąg dalszy.
#Polski #Klub w Vero Beach na Florydzie



W lipcu tego roku opisałem konflikt powstały w polskim klubie w Vero Beach na Florydzie. Oto ten tekst:

Rzecz jest przykra i może wydać się niezrozumiała. Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w miasteczku Vero Beach na Florydzie powstał dzięki ofiarności miejscowych Polaków Polish American Social Club. Takim organizacjom prawo amerykańskie umożliwia zwolnienie od podatków, traktując je jako organizacje wyższej użyteczności publicznej. Członkostwo w takich klubach musi być otwarte a także klub musi wypełniać swoją sformułowaną w statucie misję. Przez lata klub cieszył się ogromnym powodzeniem. Dwa razy w tygodniu zespoły z całych Stanów przygrywały do polki - zdarzało się że tańczyło trzysta osób. Bingo ściągało setki, przeważnie starszych ludzi. Ze względu na otwartość członkostwa, przy takim powodzeniu należało oczekiwać, że członkowie polskiego pochodzenia będą mniejszością. I tak się stało.



Niestety kilka lat temu zaczęły się kłopoty. Zarząd Klubu (board) okopał się, latami nie zmieniając swego składu. Klub przestał wypełniać swoją misję - krzewienie kultury polskiej. Mało tego, Zarząd zajął postawę antagonizującą polską mniejszość. Opinie jak: "W tym klubie nie mówi się po polsku", używanie regulaminu do wykluczania miejscowych Polaków stało się regułą.
Przeznaczony dla słuchaczy anglojęzycznych wykład o współczesnej Polsce "Contemporary Poland" musiał odbyć się w miejscowej bibliotece, bo Zarząd nie udostępnił do tego celu pomieszczenia klubu.
Miejscowi Polonusi kilkakrotnie zwracali się do Zarządu prosząc o rozmowę. Do rozmowy nie doszło, natomiast wśród wzajemnych oskarżeń w klubie pojawiła się policja. No i wreszcie miarka się przebrała. Konieczna była demonstracja.
Niestety konflikt wciąż trwa. Zarząd klubu jest stroną mocniejszą, wynajęty przez Zarząd adwokat nie próżnuje, mnożą się grożące konsekwencjami listy.
Jedno jest pewne. Miejscowa Polonia potrzebuje rady, a na pewno i pomocy. Kto jej udzieli?



Tyle napisałem w lipcu. Teraz, w końcu października pozostaje mi opisać dalsze fazy konfliktu. Zarząd Klubu kontynuował antagonizującą polską mniejszość politykę, wykorzystując błędy formalne wykluczył szereg osób polskiego pochodzenia i ograniczył przyjmowanie nowych członków. A we wrześniu Zarząd podjął radykalną decyzję: Nie będzie słowa "Polish". Klub nazywał się będzie "Vero Beach Social Club". Decyzja pociąga za sobą poważne skutki prawne i finansowe..

Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z kolejnej demonstracji miejscowej Polonii (25 październik 2015).

Powtarzam to co powiedziałem w lipcu:

Jedno jest pewne. Miejscowa Polonia potrzebuje rady, a na pewno i pomocy. Kto jej udzieli?



czwartek, 22 października 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 13.

Najważniejszy dzień życia


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)

     
Pani Wróblewska, moja polonistka w szkole ogólnokształcącej imienia Wandy Wasilewskiej, była nauczycielką srogą i systematyczną. Dwie były, znane każdemu jej uczniowi, właściwości systemu nauczania pani Wróblewskiej. Pierwszą była wywodząca się z nieznanych dla nas przyczyn niechęć do patronki szkoły pani Wandy – wiedzieliśmy że: “lektur Wasilewskiej czytać nie trzeba”. Druga objawiała się na pierwszej powakacyjnej lekcji polskiego: “Na następną lekcję zadaję wam wypracowanie wakacyjne” – mówiła pani Wróblewska. Wiedzieliśmy, że to wypracowanie było jej, sprawdzonym przez lata, pociągnięciem w procesie kiełznania rozbuchanych wakacjami temperamentów młodych ludzi. Miało się do wyboru dwa tematy: albo “Najważniejszy dzień moich wakacji” albo “Najpiękniejszy dzień moich wakacji”.

Wasilewskiej nie czytałem i tu problemu nie było. Gorzej było z wypracowaniem wakacyjnym. Nigdy nie miałem ochoty zwierzać się pani Wróblewskiej, a wymyślanie mikro sensacji czy mikro zachwytów szło mi ciężko; dlatego, którykolwiek temat bym wybrał, rezultat był zawsze ten sam: Pisany czerwonym atramentem na ostatniej stronie wypracowania komentarz pani Wróblewskiej proponował powtórzenie poprzedniej klasy, bądź przeniesienie się do szkoły zawodowej, najlepiej takiej, która nie wymaga wiele wiedzy. Powyżej czerwieniła się zaopatrzona dwoma minusami cyfra 3.
 
Traf chce, że tegoroczny temat konkursu literackiego “Najważniejszy dzień życia”; temat natychmiast skojarzył mi się z panią Wróblewską i tą trójką na szynach.

Wynalazca internetu powiedział kiedyś, że najważniejszym dniem jego życia był dzień, w którym internet osiągnął miliard użytkowników. Kolumbowi też było łatwo – miał dzień w którym odkrył Amerykę, i już. Chociaż właściwie, to Kolumbowi udało się nie za bardzo – do końca życia myślał, że dopłynął do Indii. A co ze mną? Wychodząc z wypożyczalni uświadomiłem sobie, że nie potrafię wybrać najważniejszego dnia w moim życiu i postanowiłem o konkursie więcej nie myśleć.
A jednak ten koncept najważniejszego dnia jakoś się mnie uczepił. Przecież – myślałem - jeśli takiego dnia nie mam, to mogę go skonstruować, mogę wyobrazić sobie taki dzień mojego życia, który chciałbym nazwać najważniejszym dniem. Zastanawiając się nad definicją takiego dnia znów przypomniałem sobie panią Wróblewską. Odpytując mnie z któregoś z romantyków powiedziała kiedyś: “Tak jak on, zajrzyj w siebie”, co uznałem za kolejną, płynącą z jej ust, polonistyczną bzdurę. Ale teraz jakoś mi się to jej powiedzenie dopasowało. Uznałem, że najważniejszy dzień powinien być dniem w którym mogła zdecydować się moja osobowość. I raptem wybór takiego dnia stał się dla mnie ważnym. Stąd prosta droga powiodła mnie do uznania, że takim dniem byłby dzień w którym mój ojciec wróciłby z drugiej wojny światowej do domu.
Pytanie – kiedy by wrócił, w którym roku? Jak zastałby rodzinę, to znaczy mamę, mojego brata Maćka i mnie? Pozwalam sobie na niewielką dowolność i decyduję, że kiedy ojciec wraca mam pięć lat, ojciec ma czterdzieści, a mój brat Maciek jedenaście. I wybieram rok 1940, rok po kampanii wrześniowej.
A więc:
Jest 12 kwietnia 1940, Warszawa, ulica Filtrowa, godzina siódma rano, bawię się w kuchni pokrywkami od garnków. Z kuchni do przedpokoju jest blisko, więc pukanie do drzwi jest łatwo słyszalne. Idę otworzyć. Na progu stoi chłop, w brudnej maciejówce na głowie, w podartych wojskowych spodniach i kapocie spod której wystaje brudna koszula. Jest nieogolony, w ręku trzyma wiklinowy kosz. U pasa wisi mu menażka wojskowa.
- Synu – mówi. 
- Mamo, tu ktoś jest – wołam. Mama wybiega z kuchni:
- Fel – wróciłeś. Bierze ojca w ramiona i zaczyna płakać.
Odstępuję na krok i zastanawiam się. Ten mężczyzna jest od ojca mniejszy i jakiś taki wyszarzały. I śmierdzi.
Po chwili moją uwagę przyciąga kosz. Z kosza patrzy na mnie czyjeś oko. To oko siedzącej w koszu przestraszonej kury.
W tym momencie nadbiega mój brat Maciek, rzuca się na... no powiedzmy na ojca. Chwilę się waham i w końcu niechętnie, ale skoro Maciek uważa że to ojciec, dołączam do nich. To znaczy obejmuję Maćka i mamę w pasie. Bo ojciec wciąż wydaje mi się jakiś obcy i wcale nie chcę go uściskać czy też przytulić się. A moją uwagę zakrząta kura, jej oko i rozdziawiony dziób. Chcę o nią zapytać, ale się wstydzę.   
- Zaraz Felu, – zastanawia się mama – zaraz coś ci przygotuję.
Trącam Maćka i pokazuję mu kurę. Maciek pyta ojca:
- A kura?
- Chłop z pustym koszykiem do miasta nie idzie – odpowiada.  Domyślam się, że ojciec przebrał się, po to żeby go nie złapali Niemcy. Tak czy inaczej jest dla mnie obcy.
Mama krząta się koło kuchni próbując podać ojcu coś specjalnego. Myślę, że może zaproponować bardzo niewiele. Mamy chleb i fałszowaną marmoladę z buraków. Mamy pół kilo soczewicy, resztkę worka kartofli i w słoiku trochę mąki. Z warzyw chyba nic.
Kiedy tata je, mama organizuje.
- Kurę trzeba zarżnąć.
- Daj dozorcy tak jak zawsze.
- O nie, to nie te czasy, Felu – dozorca teraz ma się lepiej niż my.
Myślę, że zaraz mama opowie ojcu jak jest niedobrze. Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy z matką i Maćkiem w kuchni – tam było najcieplej. Na ogrzewanie całego mieszkania nie mieliśmy węgla, to znaczy wogóle go nie mieliśmy. Kuchnię oświetlał płomień gazowej kuchenki – z rozkazu Niemców elektryczność jest pod wieczór wyłączana o szóstej po południu. Rozmowa mamy z sąsiadką, panią Janką – mamą naszego kolegi Jacka – była o pieniądzach. Mama powiedziała, że pięciotomowa encyklopedia Trzaski Everta i Michalskiego poszła w zeszłym miesiącu za mały worek kartofli. Lodówki nikt nie kupi, bez prądu jest bezużyteczna. Więc teraz kolej przyszła na suplement wydawnictwa – wydaną tuż przed wojną jednotomową encyklopedię XX wieku.
- Zanim ją sprzedam, chciałabym żeby pani posłuchała – mówiła mama i czytała z encyklopedii:
- Sukcesy nowych, dynamicznych systemów autorytarnych we Włoszech, Niemczech i Sowietach stawiają pod znakiem zapytania pojęcie demokracji. Czy też te nowe ustroje nie zapewniają społeczeństwu lepszej niż w systemie demokratycznym opieki i bezpieczeństwa?
Odłożyła ksiażkę i powiedziała:
- Pomyśleć o opiece i bezpieczeństwie kiedy na ulicy obowiązuje godzina policyjna a żandarmi strzelają do ludzi jak do kaczek. Chciałabym, żeby moi chłopcy spędzili jakiś czas na refleksji nad tym jednym zdaniem.
Nie bardzo wiedziałem co to jest refleksja i nie dowiedziałem się, bo pani Janka powiedziała, że ona sama próbuje sprzedać pianino, ale trudno o kupca. Mama ze zrozumieniem kiwnęła głową.
Głos ojca przywraca mnie do teraźniejszości:
- No to ja tę kurę zaraz zarżnę – mówi ojciec.
Mama woła z łazienki:
- Trzeba ci przygotować kąpiel. Włączam wodę.
- To ten piecyk gazowy wciąż działa?
- Działa, ale musimy oszczędzać na gazie.
Kąpiel jest już gotowa. Mama mówi że po kąpieli tata musi się wyspać i żebyśmy poszli bawić się na podwórko i nie wracali aż zawoła.
- To nie będę mógł bawić się w wannie? – pytam.
- Nie, tata musi mieć spokój, żeby się wyspać – odpowiada mama. Chcę powiedzieć, że zawsze mogłem się bawić w ciepłej wodzie, ale widzę, że dzisiaj mama nie ustąpi.
Idziemy z Maćkiem do Jacka i Maciek mówi Jackowi, że tata wrócił, że się kąpie i że teraz musi się wyspać. Pani Janka słucha co Maciek mówi. Po chwili mówi:
- Tak, wasz tata musi się wyspać.
Maciek bawi się z Jackiem, a ja rozmyślam o ojcu. Nie tak go pamiętam, i nie chcę, żeby był taki jak teraz. Właściwie to ja takiego ojca nie chcę.
W południe wracamy do domu. Tata już się wyspał, mama chyba też się przespała, bo jest w szlafroku. Siadamy wszyscy w kuchni i tata mówi:
- No to teraz mówcie chłopaki.
Maciek zaczyna opowiadać o ołowianych żołnierzach. Nie słucham, głowię się co mógłbym powiedzieć temu obcemu człowiekowi. Maciek biegnie pokazać ojcu swoich żołnierzy. A ojciec mi się przygląda. Mama też. Potem patrzą na siebie, nic nie mówią. Czerwienię się, nic mi nie przychodzi do głowy. W końcu ojciec mówi:
- Opowiem wam co się ze mną działo. Kiedy 17. września do wschodniej Polski weszli Rosjanie, ja byłem w Grajewie, niedaleko Augustowa, komendantem batalionu marszowego. Zanim dopiero w tydzień później Rosjanie dotarli do puszczy augustowskiej, Augustów był wolnym miastem, z wciąż dużą koncentracją wojsk polskich, bo Niemcy w tamte strony w ogóle nie doszli.
Maciek wraca, trzyma w dłoniach kilku żołnierzy. Mówi:
- Ci stoją na baczność, ci strzelają na stojąco, a ci na klęcząco. Mam jeszcze dwóch oficerów, ale jednemu odłamała się podstawka.
Sięgam po jednego z tych klęczących – tych najbardziej lubię, bo na pewno łatwiej celować, jak się klęczy. Maciek chce mi go zabrać, bo nigdy nie pozwala mi się nimi bawić. Mama chwyta go za rękę:
- Zostaw go Maciusiu. Niech się pobawi. A ty słuchaj co mówi tata.
- Trzeba było decydować – ciągnie tata - może przedostać się na Litwę – była neutralna, może iść na pomoc jeszcze walczącej Warszawie, a może podjąć partyzantkę z bazą w Czerwonym Bagnie – w samym środku puszczy biebrzańskiej.
- Jak to partyzantkę? Przecież ty jesteś oficerem lotnictwa? – pyta mama. 
- Nie chodzi o bezpośrednią walkę z Armią Czerwoną. Nasz dowódca podpułkownik Dąmbrowski, “Łupaszka” spodziewa się, że dojdzie do ofensywy  przeciwko II Rzeszy ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. A po klęsce Hitlera polskie ziemie wyzwolimy przez narodowe powstanie[1].
Mama wygląda na zmartwioną.
- A teraz w końcu Niemcy się przeliczyli – ciągnie ojciec - trzy dni temu napadli na Danię i Norwegię. Ogłaszają sukcesy. Ale zaraz ruszą Francuzi i Anglicy. Uderzą na Niemców od zachodu i rozbija ich. Bo tam Niemcy są osłabieni.
Ojciec patrzy na mamę. Zmienia temat, zwraca się do mnie:
- A jakie masz zabawki?
Milczę. Nie wiem co powiedzieć. Po co on mnie pyta, po co on w ogóle tu jest. Przychodzi mi do głowy konik na biegunach, ale przecież jak mu się nadłamał lewy biegun, to poszedł na opał. Wkładam palec do ust, zaczynam żuć paznokieć. Palec boli, bo paznokieć jest już obgryziony do końca. No, czym się najbardziej lubię bawić, to ojca maszynką do nabijania papierosów, bo tam jest taka korbka, którą można kręcić. Ale to przecież nie jest zabawka. Ciszę przerywa Maciek, trąca mnie łokciem i mówi:
- Palec. Zostaw palec.
Opuszczam rękę, kładę ją na stole. Ojciec patrzy na moją dłoń. Wszystkie paznokcie są obgryzione, a kciuk ma strupek przy paznokciu.
Mama przyciąga mnie do siebie, głaska mnie po głowie i mówi:
- Chłopcom potrzebne są zabawki. Po obiedzie pojedziemy do Braci Jabłkowskich. Jeszcze ich Niemcy nie zamknęli.
Ojciec otwiera usta, chce coś powiedzieć. Mama mówi:
- Choćby to był ostatni grosz – i wskazuje oczyma na mnie. Ojciec po chwili kiwa potakująco głową. Maciek podskakuje z radości i woła:
- Bracia Jabłkowscy. Będą zabawki, będą zabawki.
Nie wiem co to są bracia Jabłkowscy i nie wierzę, że dostanę jakąś zabawkę. Myślę, że Maciek niepotrzebnie się wygłupia, ale nie chce mi się odezwać. Odchodzę od stołu, idę do kuchni i kopię piętą w ścianę. Pięta boli. Otwieram drzwi do spiżarki, opieram łokcie na półce i patrzę w ciemność.  Do kuchni wchodzi mama:
- Synku, nie stój w ciemności. Zaraz będzie obiad – a na obiad będzie kura – mówi.
Jest obiad i nie pamiętam, kiedy jadłem coś tak smacznego. Kura jest wspaniała, kartofle są podlane tłustym sosem. Dostaję dokładkę kury, Maciek też chce, mówi, że jest większy i musi więcej jeść, ale ojciec odpowiada, że tym razem ja dostanę więcej. I uśmiechając się dokłada mi jeszcze trochę kartofli ze swojego talerza. Za to od Maćka dostaję szturchańca. Nic mnie to nie przejmuje, ja też bym go szturchał gdyby dostał dokładkę. Pięta przestała boleć. I mama podaje jeszcze gorącą, prawdziwą herbatę. Z cukrem, a nie z sacharyną. Uśmiecha się do ojca i mówi:
- A herbatników nie mamy.
Ojciec z uśmiechem kiwa głową i mówi:
- A kiedyś, kiedyś, nie umieliśmy się bez nich obejść.
Do braci Jabłkowskich jedziemy tramwajem. Chcę wsiadać do pierwszego tramwaju, który nadjechał, ale mama mówi że to jest numer zero i że ten tramwaj jest Nur für Deutsche. Jedziemy następnym, już umiem rozpoznawać numery i wiem, że ten ma numer dziewięć. Ojciec podsadza mnie do wejścia, bo pierwszy stopień jest bardzo wysoko. A w tramwaju jest tłok. Na tylnym pomoście stoi pan z harmonią i śpiewa różne piosenki. Ludzie dają mu za to pieniądze. Piosenki mi się podobają – jest taka jedna o sercu w plecaku.
Teraz rozumiem dlaczego Maciek cieszył się kiedy usłyszał o braciach Jabłkowskich. Bo bracia Jabłkowscy to jest sklep, który zajmuje cały dom. Pierwszy raz widzę sklep z tyloma zabawkami. Jestem olśniony. Zabawki są wszędzie, na parterze, na pierwszym piętrze i na drugim. A schody są po bokach, tak że ze schodów można widzieć wszystko, co jest na niższym poziomie. Chciałem zobaczyć to wszystko od razu, chciałem biegać po całym sklepie.
Ale nie mogłem, bo przeszkodził mi Maciek. Nie opuścił żadnej witryny, żadnej półki – zatrzymywał się przy każdym kontuarze.
Już na parterze wybrałem sobie zabawkę - konia na biegunach – zamiast tego co poszedł na podpałkę. Ale kiedy na drugim piętrze zobaczyłem wóz strażacki wiedziałem że to jest to. Był piękny. Miał ruchomą drabinę, pomalowany był na czerwono. A po bokach siedzieli strażacy i ciągnął za sobą przyczepkę z pompą do pompowania wody. Koń nawet się do strażackiego wozu nie umywał.
Kiedy z Maćkiem oglądamy zabawki, mama rozmawia z ojcem. Nie zwracam na to uwagi. Maciek trąca mnie w bok:
- Mówią o tobie.
Nastawiłem uszu:
- Wiesz, że Janka jest psychologiem. Mówi że to porażenie uczuciowe, utrata więzi. Że brakuje mu poczucia bezpieczeństwa.
Koncentruję się na wozie strażackim. Wóz jest ważniejszy od tego co mówią. I o dziwo, za chwilę ojciec kupuje mi wóz, bez żadnych wielkich próśb i nalegań.
Wieczorem kiedy bawię się moim wozem, mama opowiada ojcu o jej wczorajszej wizycie w sądzie,. Mówi, że teraz w Generalnej Gubernii sądy orzekają nie w imieniu Rzeczypospolitej, a w imię słuszności ustaw i sumienia. Sędzia nie ma już orła przy sędziowskim łańcuchu.
Ojciec zacina usta:
- Sumienia! Tego sumienia, co im brakuje kiedy mordują ludzi – mówi.
- Niepotrzebnie łaziłam do tej parodii sądu. Bo już wróciłeś i uprawnienia kuratora naszego majątku, jeśli można to co mamy nazwać majątkiem, są już mi niepotrzebne – mówi mama i uśmiecha się do ojca.
- No, nie wiem – mówi ojciec – nie powinienem się pokazywać, poza tymi sprawami, które zlecono mi załatwić – kładzie ręce na rękach mamy i patrzy na nią znacząco. Mama zaciska usta, ale po chwili uśmiecha się do niego.
- Tak więc dużo będę siedział w domu. Razem z dziećmi. Potrzebują tego, a mnie to zrobi na razie dobrze. Chyba więc lepiej będzie jak dalej będziesz załatwiała te sprawy.
Podnoszę się z podłogi i wpycham się na kolana ojca. Cieszę się, że będzie w domu. Czuję się ciepło, czuję się bezpieczny. Przytulam się do ojca. Mama patrzy na nas i zaczynają jej drgać usta.
Datę dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku wybrałem ponieważ jest to najbardziej prawdopodobna data śmierci mojego ojca. Ojcowskiego ciepła brakowało mi przez całe życie. Chyba i poczucia bezpieczeństwa.
I dalej nie wiem, co to znaczy mieć ojca.



[1] Wykorzystałem wiadomości z książki profesora Tomasza Strzembosza “Czerwone bagno” oraz z portalu http://www.focus.pl. Ppłk Dąmbrowski "Łupaszka" jest postacią autentyczną.



KONIEC

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na "Lubię to".

Następne opowiadanie: "Miłość i mafia na żaglach latem" za tydzień. 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie nie gdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html