piątek, 29 kwietnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 40.

Wizyta w Oregonie

© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


DRODZY CZYTELNICY: KLOPOTY Z KOMPUTEREM FIRMY ASUS POWODUJA, ZE DZISIEJSZE OPOWIADANIE JEST KROTSZE NIZ CHCIALEM. CIESZMY SIE, ZE JEDNAK JEST I CZEKAJMY BO BEDA OPOWIADANIA NASTEPNE. 

Ponad dziesięć lat temu moja kuzynka Kasia przyjęła zaproszenie do nas, do Oregonu, do miasteczka Corvallis niedaleko oregońskiej metropolii - miasta Portland.

- Ileż przeróżnych zdarzeń doświadczamy w podróżach, ileż jest do opowiadania kiedy wracamy do domu. A brak znajomości jakiegokolwiek języka wcale mi nie przeszkadza – pisała w liście dziękującym za zaproszenie. Zawiadamiała, że nabyła już w warszawskim biurze Lotu bilet do Portlandu, i że było to całkiem tanio, taniej niż mówiliśmy.
W dwa miesiące później czekaliśmy na Kasię na portlandzkim lotnisku. Czekaliśmy długo i bezskutecznie.
- Czy ciocia porwała samolot? – Zapytała po dwóch godzinach córka patrząc na mnie rozszerzonymi oczami.
- Głupia. To ciocię porwali – odpowiedział syn.
- Cicho – powiedziałem automatycznie.
- Najpierw ciocia porwała, a potem ciocię porwali – to znów córka.
Czekaliśmy aż do chwili, kiedy wciągnięta do pomocy stewardessa z linii Continental ( taką linią Kasia leciała), z twarzą przy ekranie komputera wyszeptała „Oh my God” i w tej właśnie chwili, wszystko stało się jasne i zarazem tragiczne.
Kiedyś, pewnie tysiąclecia temu, ktoś ustalający porządek liter w alfabecie powiedział: - Niech litera „O’ będzie nie przed, a za literą „M”. Sekwencja „M, N, O” podoba mi się bardziej niż na przykład taka jak „O, M, N”.
Wskutek tego w warszawskim komputerze linii Lot leżące nad Atlantykiem miasto Portland, Maine stało o jedną linijkę wyżej niż nadpacyficzne Portland, Oregon i pani sprzedająca Kasi bilet trafiła w rubrykę Portland, Maine. I w Portland, Maine wylądowała Kasia – prawie trzy tysiące mil od celu.
W końcu, po szeregu działań logistyczno-lingwistycznych wzdłuż całych Stanów Zjednoczonych, spóźniona tylko o czterdzieści osiem godzin Kasia znalazła się w Oregonie. Trochę więcej czasu zajęło przekonanie linii Lot, że Kasi potrzebny jest bilet powrotny z Portland, Oregon do Warszawy.
Ilekroć zeszło na wspominki relację o podróży do Oregonu Kasia rozpoczynała zdaniem:
- Opowiem Wam o miejscu w którym byłam niechcący – a my, członkowie rodziny szeptaliśmy cichutko:
- Najpierw ciocia porwała samolot, a potem ją porwali.

KONIEC




  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

  Za tydzień opowiadanie: "Przypowiesc emerytowanego inkasenta gazowni". 

 Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

 







czwartek, 21 kwietnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 39.

Jedno zdanie



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Przyśnił mi się Platon. Był w białej chlamidzie i powiedział:

- Brawo chłopcze, podoba mi się to twoje zdanie.

Kiedy tylko się obudziłem zerknąłem jeszcze raz na mój referat na konferencję młodych filozofów „Dziedzictwo Platona”. Pierwsze zdanie referatu było dokładnie takie jak je dwa dni temu napisałem:

„Przeżycie intelektualne uznaję za najważniejszy, najbardziej urzeczywistniający wymiar egzystencji homo sapiens”.

- Też mi się podoba – powiedziałem sobie – a zachęty nigdy nie jest za dużo.

Zachęty potrzebowałem tak jak drwal lasu, bo w reżimie Generalnego Przywódcy o areszt było łatwo, a jeszcze łatwiej było trafić do jednego z Obozów Umacniających Społeczną Kulturę. Oficjalnie w procesie umacniania można było stosować chłostę, nieoficjalnie wiadomo było że wielu z osadzonych nie udało się żyć zbyt długo. Zdarzało się to także filozofom.

- Potrzeba mi prokuratorów nie filozofów. Tych ostatnich możecie zamykać. Niech sobie myślą siedząc” – miał powiedzieć kiedyś Generalny Przywódca szefowi Nadgwardii.

Popołudniu mój dobry nastrój zamienił się w gniew. Gniew skierowany przeciwko Generalnemu Przywódcy, przeciwko hałasom odbywającego się na ulicy pod moimi oknami, trzydniowego Święta Pogłębiania Władzy Generalnego Przywódcy i wreszcie przeciwko temu rudemu nadgwardziście Generalnego Przywódcy, który kilka minut temu, po wtargnięciu do mojego pokoju skonfiskował moje pozwolenie na telefon komórkowy i swoim pancernym butem zmiażdżył wszystkie strony mojego, wydrukowanego na kredowym papierze referatu. Z rękami pełnymi porwanych stron, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie nadgwardzistę zamienionego w chrząszcza gnojnika, życzyłem schodzącemu po schodach nadgwardziście wszystkiego najgorszego.

Chwilę potem z dołu doszedł mnie najpierw odgłos upadku a potem głos dozorczyni: „Panie nadgwardzisto, niech pan się nie rusza, zaraz wezwę pogotowie” i „oj, pana czapka zupełnie pognieciona, drut wystaje, już się nie wyprostuje”, a ja już wiedziałem, że odczucie satysfakcji z powodu upadku nadgwardzisty będzie trwało minutę, może dwie i gniew znów powróci. Musiałem się opanować.

- Szukaj przyczyn – uczono mnie – filozof szuka jak najgłębiej, wie, że uczucia gniewu, krzywdy, czy też euforii, entuzjazmu może opanować. Jeśli to zrobi, to dotrze do przyczyny.

Oczywistą przyczyną mojego gniewu był fakt, że filozofia, moja ukochana filozofia była bezradna wobec tyranii Generalnego Przywódcy a miesiąc temu specprokurator internował mojego kolejnego przyjaciela. Z goryczą rzuciłem to co pozostało z mojego referatu na podłogę i dla pocieszenia poszedłem napić się wina z Irminą - moją piękną i mądrą dziewczyną. Byłem młody, a kiedy jest się młodym to pocieszenia szuka się w miłości.

- Szkoda, że nie masz mocy Luke Skywalkera. A mnie pozwolenie na komórkę zabrali już trzy miesiące temu – powiedziała gładząc moją dłoń Irmina, kiedy opowiedziałem jej o wizycie nadgwardzisty. Rozejrzałem się dookoła:

- Widziałem na mieście Twoją ulotkę – powiedziałem ściszonym głosem – tę przedstawiającą Generalnego Naczelnika jako drapieżnego kocura. Uważaj na siebie.

Irmina pracowała w Centralnej Drukarni. Poza rozkazami Generalnego Przywódcy, co jakiś czas drukowała też rzeczy, za które można było posiedzieć. Powiedziała kiedyś, że mimo grożącego niebezpieczeństwa są zawsze rozchwytywane.

Gdy późnym wieczorem wróciłem do domu na ulicy wciąż trwały uroczystości pierwszego dnia Święta Pogłębiania Władzy Generalnego Przywódcy a szczątki mojego referatu wciąż leżały na podłodze. Podniosłem je i podszedłem do okna. Z ulicy przy triumfalnym wrzasku trąbki brzmiał refren bojowej pieśni Nadgwardii Generalnego Przywódcy:
Równać krok, przyjaciele!
Nadgwardziści na czele,
Najwierniejsi narodu synowie.

Obok trębacza zobaczyłem siedzącego w wózku inwalidzkim rudego nadgwardzistę. Z rozwartą w śpiewie gębą wystukiwał rytm zagipsowaną do uda nogą.

- Nie kusi go jakiekolwiek przeżycie intelektualne, ach nie – skonstatowałem.

Pomyślałem, że jeżeli Luke Skywalker  potrafi używać mocy to dlaczego nie miałby tego potrafić specjalizujący się w Platonie a zdrowo podpity filozof. Powiedziałem:

- Przez moc Platona rozkazuję: Grajcie „Wlazł kotek na płotek”.   

Z trzymanych w ręku stron mojego referatu buchnął niebieski blask a z ulicy usłyszałem znajome od dzieciństwa dźwięki kołysanki. Otwarta gęba nadgwardzisty zastygła w wyrazie zdumienia.

- Ja też tego nie oczekiwałem. Jakaż, ach jakaż może tu być przyczyna? - powiedziałem sobie i poszedłem do łazienki wsadzić głowę pod kran z zimną wodą.

Kiedy wróciłem, z ulicy doszła mnie woń gazu łzawiącego, orkiestra dalej grała „Wlazł kotek…” a tłum wykrzykiwał teksty obelżywe dla Generalnego Przywódcy. Z przewróconego wózka inwalidzkiego bielała wzniesiona do pionu, jakby wskazując drogę w kosmos, zagipsowana noga nadgwardzisty.

* * *

Na stole leżało zawiadomienie cenzury o skasowaniu Konferencji Młodych Filozofów, a za oknem trwały uroczystości drugiego dnia dnia Święta Pogłębiania Władzy. Niósł się chóralny śpiew nadgwardzistów:
Generalny Przywódca na przedzie
Nasze czołgi na księżyc zawiedzie.

- Jesteś pewien – zapytała Irmina próbując przekrzyczeć wrzask nadgwardzistów – nie przyśniło ci się? Trochę wypiłeś.

- Widziałem i słyszałem. Widziałem ten niebieski blask. Promieniował ze zdania o przeżyciu intelektualnym. Słyszałem orkiestrę grającą „Wlazł kotek…”, a noga nadgwardzisty wskazywała pionowo w górę, tam gdzie ma sięgać kosmiczny program Generalnego Przywódcy.

Irmina nie była przekonana.

- A ta pierwsza strona? Na pewno znikła?... Może byś ją na nowo wydrukował?

- Posłuchaj – powiedziałem - wczorajsze wydarzenie było wydarzeniem nadnaturalnym. Z takim wydarzeniem nie kojarzy mi się ani komputer, ani drukarka. Ale… Jeśli ci na tym zależy wydrukuję to pierwsze zdanie.

* * *
- Grajcie „Wlazł kotek na płotek” – powiedziała Irmina z wydrukiem w ręku.

Tak jak wczoraj buchnął niebieski blask i znów usłyszałem dźwięki kołysanki. Brakło tylko bielejącej nogi nadgwardzisty. Ten, jak podała wcześniej telewizja, przebywał w szpitalu, a za poświęcenie w służbie został udekorowany odznaką nazywającą się „Wyróżniająco zasłużony dla Generalnego Przywódcy”.

Tłum pulsował, rozgrzewał się, było coraz głośniej. Pomyślałem, że należałoby zanotować co celniejsze epitety kierowane w stronę Generalnego Przywódcy.

Dotychczas nieruchome, dwie armatki wodne pełzły w stronę zgromadzenia.

- Zrób coś – podała mi wydruk Irmina.

- Rozkazać można w myśli. Tak było z upadkiem nadgwardzisty – powiedziałem.

Armatki były coraz bliżej tłumu.

- Armatki wracać do bazy - pomyślałem.

Tym razem eksplozja niebieskiego światła wydała mi się bardziej intensywna. Zaraz potem litery wydrukowanego zdania pojaśniały, a po chwili strona z wydrukiem znikła – pod moimi palcami robiła się coraz mniejsza, coraz mniejsza, i już jej po prostu nie było.

- Dwa rozkazy i moc znika – powiedziałem patrząc na odjeżdżające armatki.

- Dlaczego tylko dwa? – zapytała Irmina.

- Bo szkoła platońska uważa, że liczba dwa symbolizuje umiarkowanie, równowagę, powściągliwość. A mocą należy dysponować właśnie z umiarkowaniem.

* * *

Irmina wygooglowała „bunt przeciw tyranowi”.

- Kiepsko – powiedziała po chwili – pełno tu ostrzeżeń. Piszą, że rzadko kiedy zwycięski przywódca żyje dłużej niż kilka następnych lat, a jego śmierć jest najczęściej bardzo gwałtowna i nieoczekiwana. W ogóle bywa dużo trupów.

- Tego byśmy nie chcieli. Potrzeba nam powściągliwości, a gdyby jeszcze obalenie tyrana było przeżyciem intelektualnym to byłoby fajnie.

- Na razie do obalenia daleko. Jedynym przejawem buntu jest śpiewanie „Wlazł kotek…”.

- Generalny Przywódca już tej kołysanki zabronił – powiedziałem. Irmina zamyśliła się. Po chwili powiedziała:

- Mam pomysł.

* * *

Ostatniego, trzeciego dnia Święta do tłumu stu tysięcy mieszkańców zgromadzonych na stołecznym stadionie przemawiał Generalny Przywódca. Trybunę z Generalnym Przywódcą pokazywały zgromadzonym rozstawione na koronie stadionu telebimy.W ostatnim rzędzie trybuny z  której przemawiał Przywódca, tuż za Głównym Specprokuratorem zauważyłem siedzącego w wózku inwalidzkim rudego nadgwardzistę. Lewa klapa jego galowego munduru zakryta była olbrzymim, błyszczącym czymś, co musiało być przyznaną mu odznaką.

 Generalny Przywódca zapowiedział utworzenie armii kosmicznych czołgów pokoju:

- Jako jedna wielka rodzina pokoju musimy objąć w posiadanie wszystkie planety naszego układu słonecznego. A potem galaktykę.

Z dachu stadionu, przy dźwięku triumfalnych fanfar, sfrunęły na widzów tysiące papierowych modeli czołgów kosmicznych. Na kadłubie każdego czołgu wydrukowany był portret Generalnego Przywódcy z podpisem „Pokój”.

Modele wyprodukowała Centralna Drukarnia. Podczas produkcji Irmina dokonała dwóch niewielkich zmian. Po pierwsze napis „Pokój” przesunęła troszeczkę do góry. A po drugie w wygospodarowanym miejscu poleciła komputerowi wydrukować niewidocznym atramentem moje czarodziejskie zdanie.

- Zagwarantowaliśmy im jeśli nie intelektualne przeżycie, to przynajmniej niespodziankę – zauważyłem, patrząc na łapiących papierowe czołgi ludzi.

- Wszystko zależy od tego co pomyślą o Generalnym Przywódcy – Irmina oglądała trzymany w ręku model rakiety tak jakby próbując odczytać niewidoczne zdanie.

Czekaliśmy.

Na jednym ze środkowych telebimów ukazał się obraz stojącej przy kuchennym kontuarze uśmiechniętej pani z kopystką w ręku. Powiedziała coś w obcym języku, mogło to być po angielsku, a w dole obrazu ukazał się biały pasek z tekstem:

- Mąż musi zrozumieć, że szpinak ma zbawienny wpływ na zdrowie.

Stojący obok niej prezenter kiwał potakująco głową.

Irmina spojrzała na mnie bezradnie.

- Czekajmy – powiedziałem.

Kopystka pani przy kontuarze wciąż wskazywała na talerz ze szpinakiem, ale bezładne przez chwile litery na białym pasku ustawiły się w czytelny dla każdego przekaz:

- Kocham Cię.

- To z zupełnie innej bajki – powiedziałem. – Czekajmy.

- Coś się jednak dzieje – powiedziała po chwili Irmina, bo z telebimów buchnęły znajome nuty kołysanki „Wlazł kotek na płotek…”. Spojrzałem na trybunę.

Generalny Przywódca zmieniał się. Znikał naćkany szamerunkami mundur, ciało przywódcy puchło.

- Patrz. Oni zmienili go w kota. Ale nie w takiego jak w kołysance. Stanie się tym ohydnym kocurem z mojej ulotki – powiedziała Irmina.

Nie odpowiedziałem. Patrzałem na telebim, na obraz rudego nadgwardzisty. Rudzielec zerwał z klapy odznakę i trzymając ją w ręku krzyczał:

- Ja tego nie chcę. Ja już nie będę. Precz z Generalnym Przywódcą.

Generalny Przywódca stał się olbrzymim kocurem. Z rozdziawionego pyska sterczały mu żółtawe kły.

Trybuna powoli uniosła się w górę, zawisła w powietrzu. Odrzucona przez rudego nadgwardzistę odznaka błysnęła w słońcu i spadła na trawę stadionu. Po chwili trybuna zniknęła gdzieś w przestrzeni.

- Gdzie też oni wszyscy trafią? – zapytała Irmina.

- Przypuszczam, że do któregoś kręgu piekieł - odpowiedziałem.

Na chwilę przeniosłem wzrok poza stadion i wydało mi się, że z dalekiego obłoku kiwa do mnie głową brodaty Platon.

- Wolność, wolność – skandował stadion.

- Chodźmy napić się wina – powiedziałem. – Za przeszłych filozofów i za przyszłość.

KONIEC  


  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.






piątek, 15 kwietnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 38.

Mój Plac Narutowicza


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com





Kiedy naprawdę nie masz co ze sobą zrobić siądź sobie na ławeczce na placu Narutowicza w Warszawie. Tam gdzie skwerek. I patrz, patrz, bo dużo jest tego co wzrok powinien ogarnąć. Pięciu chińczyków, dobrze ubranych, pewnie biznesmenów, wychodzi właśnie z restauracji Hong Kong (tak było kiedy to pisałem, ale ostatnio gdzieś sie przenieśli), bezdomny śpi w krzakach za pomnikiem prezydenta Narutowicza, rodzina w żałobie kłębi się przy wejściu do koszmarnego zakładu pogrzebowego tuż przy kościele Świętego Jakuba. Przy sklepiku Carrefoura 7/24 z alkoholem zebrał się niezły tłumek, a po przeciwnej stronie placu starsza pani wychodzi z biblioteki – jest oburzona, właśnie przeczytała na onecie o nagich dziewczynach na brazylijskiej plaży (zna się na internecie bo niedawno skończyła w bibliotece kurs komputerów dla seniora). Czterdzieści kroków dalej, już na Filtrowej wchodzi właśnie w bramę pan z owiniętym w obrus pakunkiem. Żona wysłała go do magla - osiem, a może tylko siedem złotych za kilogram przyniesionego prania.

Od strony południowej placu imponuje swoim ogromem dom akademicki, a na środku skwerku kusi piwem i pizzą piwiarnia założona przez radnego dzielnicy Ochota. Nie, on nie jest właścicielem piwiarni, to własność jego mamy. A teraz do obrazu dodajmy dźwięk – hałaśliwe tramwaje i autobusy. To ten hałas, który przeszkadza staremu zegarmistrzowi na wylocie Filtrowej. Ale teraz zegarmistrz jest zajęty. Tłumaczy właśnie starszemu panu z Pułtuska, że adresu Narutowicza 2 nie ma. Na placu Narutowicza jest tylko jeden adres: Plac Narutowicza 1 - to adres piwiarni posiadanej przez mamę radnego.
- Niech pan spróbuje w Ząbkach. Tam też jest Narutowicza - radzi zegarmistrz.  
Pomyśl przez chwilę współczująco o kłopocie starszego pana a potem siądź sobie na skwerku, na ławeczce. Nie nie na tej, idź troszeczkę dalej, bo ta jest zajęta przez Szeryfa, Krętego i Szlaję. To znaczy siedzą we dwóch - Szeryf i Kręty, bo Szlaja poszedł z zamówieniem na Żołądkową Gorzką do Carrefoura. Usiądź i uśmiechnij się do nich. To mogą być mili ludzie – może są na rencie, może na emeryturze a może muszą radzić sobie w jakiś inny sposób – tobie nic do tego. W każdym razie mają dużo czasu, sądzę, że więcej od ciebie.    
Teraz proszę wytęż wzrok, bo możesz zobaczyć tam mnie. Tak to ja – właśnie przechodzę pod udami. Nie, to nic sprośnego – ścieżka prowadzi wzdłuż skwerku, a tuż przy nim otworzył się sklepik z rajstopami – na sklepikowym daszku neon wyświetla w kolorze dziesięć eleganckich damskich ud.
Rozpoznasz mnie łatwo – niewysoki mężczyzna, z brodą. Prowadzi dwa białe psy – takie jak ten na zdjęciu. Możesz je pogłaskać – uśmiechną się do ciebie. Chodź ze mną. Przejdź ze mną koło ławeczki gdzie siedzą Szeryf, Kręty i Szlaja (Szlaja już wrócił z buteleczką).
Jeszcze jedno, zanim do nich dojdziemy – słońce mi szkodzi, muszę się przed nim chronić. Dlatego niedawno na Florydzie sprawiłem sobie tropikalny hełm – taki jak ogląda się na starych filmach o brytyjskich kolonizatorach w Afryce i gdzie indziej. Wkładam go kiedy wychodzę z psami.
No właśnie - nie ja jeden widziałem te stare filmy. Bo kiedy dochodzimy do ławeczki, kiedy już Szeryf,  Kręty i Szlaja nasycili się pięknem moich bieluśkich psów (są naprawdę przepiękne) słyszę coś o mnie:
- Z Afryki, a biały.
I proszę nie mówić mi o niskim poziomie wiedzy o świecie wśród naszego narodu. I kultury, bo właśnie Szlaja podnosi się, żeby wrzucić do pobliskiego kosza na śmieci pudełko po papierosach.


KONIEC  



  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.




sobota, 9 kwietnia 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 37.

Człowiek który znał więcej liczb, dokończenie


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


 

Maj i czerwiec. - Król sudoku w areszcie. Pierwszorzędny umysł narzędziem przestępstwa. – Tak piszą o mnie tabloidy.
Już prawie dwa miesiące siedzę w areszcie. Sprawa jest rozwojowa i ze względu na możliwość mataczenia prokurator nie zgadza się mnie wypuścić.
W dwa dni po mojej bójce ze Staszkiem w moim oddziale banku wybuchł pożar. Najbardziej ucierpiały serwery danych, a policja szybko ustaliła że było to podpalenie. Jako jednego z pierwszych przesłuchali mnie - serwery to przecież jest moja działka. A wkrótce potem zostałem oskarżony o podpalenie a także o ustawienie słupa – klienta, który prezentując sfałszowane papiery naciągnął bank na pięć milionów złotych.
Jest też rzecz poboczna – oskarżenie o pobicie Staszka. Jest nagranie naszej bójki. Obejrzałem je na przesłuchaniu i wydało mi się że właśnie kiedy Janusz zamykał drzwi swojego gabinetu plakatowa blondynka mrugnęła do mnie tak jakby chciała powiedzieć:
- Teraz widzisz jak to jest. Tylko ja ci zostałam.
Jestem przekonany że całe to oskarżenie to robota Janusza, a moim kandydatem na podpalacza jest Staszek (nawiasem mówiąc ktoś podobny do niego mignął mi przed oczami na korytarzu prokuratury kiedy wracałem z przesłuchania). Intryga Janusza jest dosyć przekonywująca – podpaliłem, bo w serwerach mogły być dowody moich przestępstw, a słupa ukryłem tak, że policja nie potrafi go znaleźć. Prokurator zapewnia mnie że dowody mojej winy prędzej czy później się znajdą. Tłumaczę mu że mataczą ci co są na wolności, nie wymieniając Janusza poddaję w wątpliwość uczciwość bankierów:
- Aby zostać szanowanym bankierem nie trzeba być uczciwym – mówię. – A każdy bankier jest przekonany, że należy mu się dostatnie życie.
Prokurator nie zmienia zdania. A przecież wiem że mam rację, argumentuję że znaczna część danych straconych lokalnie wskutek pożaru znajduje się w chmurze – poza bankiem, na serwerach portali internetowych, że trzeba tymi danymi się zająć. Czego nie mówię, to tego, że moje aresztowanie można wytłumaczyć tylko udziałem Janusza, a pewnie i Staszka w nadużyciach.
Lipiec. Wreszcie po dwóch miesiącach wyszedłem z aresztu. Tak jak się spodziewałem pracy już nie mam. Mój adwokat wystąpił do sądu o odszkodowanie za bezprawne zwolnienie.
W skrzynce pocztowej znajduję zaproszenie na Seminarium „Postępy w Neurologii”. Zgłoszona jest też praca Ireny – jej referat zaplanowany jest na pojutrze na jedenastą rano. Decyduję się iść.
Stoję z tyłu sali konferencyjnej, na podium Irena kończy swój referat:
- Mózg widzi i przetwarza więcej niż to co przedostaje się do naszej świadomości. Okazuje się że zdarzają się procesy podprogowe niewytłumaczalnie szybkie, o których naturze nie wiemy w tej chwili nic. Niektórzy stawiają tu hipotezę procesu kwantowego. Moim zdaniem na takie niczym niepotwierdzone sugestie jest za wcześnie. Dziękuję państwu.
Po krótkiej serii oklasków słuchacze podnoszą się z krzeseł. Wzrok Ireny pada na mnie.
- Jeszcze chwileczkę – mówi. - Z pewnych przyczyn nie zostało dotąd wymienione nazwisko mojego współpracownika. Chcę go teraz zaprosić tu, na podium.
Nie poruszam się. Irena schodzi z podium, prowadzona oczyma słuchaczy przechodzi przez salę, podchodzi do mnie i z ustami przy moim uchu szepcze:
- Kocham i będę kochała.
Z pierwszych rzędów gdzie zebrał się tłumek studentów słyszę szept:
- To ten spec od sudoku.
Irena bierze mnie za ramię i mówi:
- Proszę państwa – oto współautor mojego referatu. Ale... – tu Irena przerwała. – Ale co jest dla mnie najważniejsze to to, że jest to człowiek, którego kocham.
W pierwszych rzędach rozlegają się oklaski, najgorliwiej klaszczą młode studentki.
- No tak – myślę. – To medycyna, zawsze jest tam więcej kobiet.
Po chwili do oklasków dołączają uplasowani wygodniej, bo dalej od podium, a bliżej wyjścia, magistrzy, doktorzy i docenci. Dopiero na końcu, tak od niechcenia, klaszczą zasiadający na podium profesorowie. Oklaski trwają i wreszcie dociera do mnie, że usta Ireny są tuż obok a ja znów, tak jak podczas naszego rozstania tracę kolejne sekundy.
Sierpień. Uczę się żyć z kobietą utalentowaną, kochać kobietę utalentowaną – uczę się krok po kroczku, dzień po dniu. Znów uczę się jej ciała, uczę się jej zachcianek, zapamiętuję, że jest w Łazienkach alejka miłosnych niepowodzeń, dowiaduję się ile arii operowych wart jest nocny śpiew słowika.
Laboratorium Ireny nieco się zmieniło - choć podczas doświadczeń wciąż muszę myśleć o kryptografii, to rzadziej wkładam niewygodny hełm bo znaczną część sygnałów z tych stu miliardów komórek mojego mózgu, Irena zapisuje bezdotykowo.
Obrabiam komputerowo zapisy tego co się dzieje w moim mózgu. I widzę to o czym w swoim referacie mówiła Irena – widzę że zapisane są też procesy zachodzące niemożliwie szybko. Wkrótce znajduję coś więcej. Okazuje się, że te niezwykle szybkie procesy myślowe mają miejsce wtedy kiedy mój mózg podprogowo rozwiązuje problem iloczynu liczb pierwszych i znajduje oba kryptologiczne klucze – publiczny i prywatny.
Nawet Staszek z całą swoją tępotą wiedziałby co należy teraz zrobić. W ciągu trzech dni odnajduję klucze używane przez Janusza a a czwartego dnia resztę danych potrzebnych do wykrycia sprawców nadużyć znajduję na serwerach chmury.
- Pracowałem dla bandy złodziei – mówię tamtego wieczoru Irenie – pieniądze z banku wyprowadzał Janusz kryty przez trzech wspólników - członków bankowej Rady Nadzorczej i wysokiego urzędnika w jednym z ministerstw. O Staszku nie ma nic – za mała płotka, pewnie dostawał gotówkę do ręki.
Podejmujemy z Ireną decyzję: Po pierwsze - prześlemy prokuraturze dowody przestępstwa, po drugie – wyjeżdżamy, bo w kraju może być dla nas za gorąco. Przez chwilę cieszę się wynikłą z naszej decyzji grą słów, bo przecież wybieramy się nie gdzie indziej tylko właśnie do krajów gorących. Irena nie podziela mojej uciechy, natomiast upewnia się że będzie tam można prowadzić operacje bankowe. Mówię jej, że tam właśnie, w krajach gorących takie operacje prowadzi się najłatwiej.
Grudzień. Aruba czyli the Happy Place. Trzy czy cztery wieki temu ulubionym zajęciem Holendrów było kolonizowanie zarówno takich dużych tropikalnych wysp jak Jawa czy Sumatra, jak i mniejszych wysepek takich jak Curaçao czy Manhattan. Teraz, kiedy kolonizowanie wyszło z mody zostało im tylko trochę tych najmniejszych wysepek, jak na przykład Aruba, taka drobinka lądu tuż, tuż przy wybrzeżu kontynentu amerykańskiego. Od Wenezueli dzieli Arubę tylko dziewiętnaście mil morskich, a najlepszym połączeniem z Warszawy jest to przez Amsterdam z jedną tylko przesiadką na amsterdamskim lotnisku Schiphol.
Z innych dawnych zwyczajów pozostała Holendrom umiejętność wyrobu i handlu złotem i diamentami. Wiedzą o tych holenderskich zwyczajach licznie przylatujący na Arubę turyści, dowiedzieliśmy się i my. Przed Sylwestrem który spędzimy właśnie na Arubie w miasteczku Oranjestad, przez kilka dni włóczymy się po wysepce i obficie uzupełniamy biżuterię Ireny. Bo jesteśmy bogaci, bajecznie bogaci  – ukradzione przez szajkę Janusza pieniądze dotąd ulokowane na egzotycznych kontach Bahamów i Seszelli teraz, jako odszkodowanie za utraconą przeze mnie pracę i fałszywe oskarżenia, spoczywają na naszych, równie egzotycznych kontach.  
- Przecież obowiązek obywatelski spełniliśmy. Dostarczyliśmy  prokuraturze dowody nadużyć – mówię Irenie.
- Ale czy napewno ich oskarżą? Czy ukarzą tych na samej górze?
- W każdym razie pozbawiliśmy ich pieniędzy – trudniej im będzie kupić sobie niewinność. 
Żyjemy z dnia na dzień, nic nie jest rozstrzygnięte – na przykład nie zdecydowaliśmy jeszcze gdzie zamieszkamy. Czy pozostać w Warszawie? Czy to już bezpiecznie? Może na Arubie albo Curaçao? Nie, jeżeli nie w Warszawie, to napewno nie tam. Dlaczego? Bo i Aruba i Curaçao są częścią Holandii, a więc częścią Unii Europejskiej, a jak sobie wyobrazimy jakiegoś warszawskiego policjanta czy prokuratora, który dla kariery wyda nakaz aresztowania nas, to w Unii przejdzie to bezboleśnie i szybko. Ale w takim razie może blisko Aruby, na przykład tylko te dziewiętnaście  mil morskich dalej - w Wenezueli. Bo w Wenezueli takiego prokuratora nie ma się co bać.
Sylwester. Kiedy piętnaście minut po północy skończyły się noworoczne fajerwerki i wróciliśmy z tarasu restauracji do stolika, przy moim nakryciu leżała duża fotografia - ujęcie plakatu z uśmiechniętą blondynką z  holu mojego byłego banku. Przypominam sobie to jej mrugnięcie podczas przesłuchania w prokuraturze i niezauważalnie dla Ireny odmruguję.  
- Czyżby był tutaj oddział banku Uczciwość i Pewność? Spójrz, coś tam pisze na odwrocie - powiedziała Irena.
Odwróciłem zdjęcie:
- Witam serdecznie na Arubie i życzę Szczęśliwego Nowego Roku. Proszę o przysługę. Staszek ochroniarz.
- Musi być tu gdzieś na sali – powiedziałem.
Rozejrzałem się dookoła i przy wejściu do baru zobaczyłem potężną sylwetkę Staszka. Tym razem był zadbany, wyglądał całkiem światowo.
- Czy będzie kolejna runda boksu? Może mu nie dopłacili? – pyta Irena.
Podnoszę się, idę w stronę Staszka:
- Do baru. Ty pierwszy – mówię przez zęby.
Stoimy przy barze.
- Czego chcesz? Pieniędzy? Nie dostaniesz. Ani grosza.
- Nie chcę pieniędzy. Ta robota ochroniarza to była przykrywka. Chodziło o twojego prezesa.
- A mordobicie? Też było na niby?
- Musiałem udawać, a w końcu to ja oberwałem. Ten hak od dołu nie był przyjemny.
Staszek podaje mi niebieską legitymację, z polskim orłem i  wybitym złotymi literami napisem „Służba Ochrony Finansowej”.
- Ja i służba finansowa - mówię. -  Od czasu aresztowania nie mam nic wspólnego z finansami.
- Niektórzy w Warszawie myślą że z finansami może nie, ale z pieniędzmi to tak. Ja bym przez jakiś czas się tam nie pojawiał.
- Przyjechałeś żeby udzielać mi dobrych rad? Czego właściwie chcecie?
Zza moich pleców odezwała się Irena:
- Łatwo zgadnąć. Chcą naszej wiedzy.
Staszek przytaknął głową:
- Tak jest. Na Okęciu załadowane jest w trzech skrzyniach całe oprzyrządowanie z pani laboratorium. I czeka.
- Na co? – Oczy Ireny zabłysły.
- W pewnym poza europejskim kraju zatrzymano skarbnika terorystów. Milczy.
- To niedobrze że milczy.
- Właśnie. Chodzi o prawie miliard dolarów. Dodam że część tych pieniędzy jest ukryta w Polsce. A wy możecie to milczenie przerwać.
- Jak? Nie doszliśmy jeszcze do czytania ludzkich myśli.
Staszek popatrzał na mnie, a po chwili przeniósł wzrok na pierścionki na dłoniach Ireny:
- Moi szefowie mają powody sądzić inaczej. Ja też, bo w ciągu ostatnich trzech dni rachunki pewnej pary turystów u miejscowych jubilerów doszły do pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
- Zapytaj swoich szefów dlaczego nie ma wiadomości o skazaniu bankowej czwórki złodziei. Może okazało się, że są niewinni, całkowicie niewinni? A na teraz przekaż swoim szefom, że jak tylko dowiemy się o skazaniu tej czwórki, to samolot ze sprzętem będzie już mógł zapuszczać silniki. Ale przekaż im, że nie wcześniej.
- Na pewno nie wcześniej – potwierdziła Irena.

KONIEC



  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Następne opowiadanie "Mój Plac Narutowicza" za tydzień. 

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.


 Komitet Obrony Demokracji w piątek 8 kwietnia 2016 (grupa na facebooku) miał 58220 członków.