piątek, 5 października 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 160.

O wyspach Melanezji i praktyce w Mielcu



          © copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


                Obyś miał ciekawą młodość, odc. 10.

(poprzednie odcinki książki znajdziesz w postach Nr 151-159)

Niekiedy elegancko usadowiony w określonym roku epizod okazuje się być powiązany z wydarzeniami zachodzącymi w przyszłości, często już w wieku dwudziestym pierwszym. Akapit opisujący takie przyszłe wydarzenia poprzedzam symbolem XX1.



Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.

Na praktykę w Mielcu po czwartym roku studiów zapisałem się jako jeden z pierwszych, uznałem, że warto – będę uczestniczył w produkcji samolotów a poza tym można będzie sobie polatać; aeroklub w Mielcu był, bo musiał być - jakżeż to by było nie mieć aeroklubu przy zatrudniającej piętnaście tysięcy ludzi fabryce samolotów.
Ponieważ student na praktyce to nie pracownik na etacie można się było na praktykę spóźnić, co też zrobiłem. Trudno bowiem mi było rozstać się z Bogną, a w dodatku byliśmy od Mielca daleko, na drugim krańcu Polski – w mazurskich Bartoszycach. Żeby zaoszczędzić, a przede wszystkim dlatego, że tak się wtedy poszukiwało przygody, do Mielca wybrałem się autostopem.
No i nomen omen, pierwsza książka jaką wziąłem w Mielcu do ręki nosiła tytuł „Przygoda”. Jack London napisał ją po powrocie z podróży po morzach południowego Pacyfiku. Akcja książki dzieje się na wyspach Melanezji poddanych cywilizacyjnej misji białego człowieka a zaludnionych przez żyjące w kulturze epoki kamiennej plemiona papuaskie.  Bohaterem książki jest Sheldon, Anglik, biały właściciel plantacji kopry[1] zatrudniający na niej, w stanie pół-niewolnictwa, chyba ze dwustu Papuasów, którzy, zgodnie ze swoimi zwyczajami, chcą Sheldona zjeść, jego czaszkę wygotować i umieścić ją na półce nad paleniskiem w plemiennej chacie. Ciągnącą się przez dwieście pięćdziesiąt stron historię Sheldona można więc trafnie nazwać egzemplifikacją problemu egzystencjalnego (choć kiedy London pisał swoją książkę filozofia takiego terminu jeszcze nie ukuła), mniej więcej koło strony pięćdziesiątej pojawia się w książce przystojna, młoda kobieta, Amerykanka, z której pomocą Sheldon, akurat złożony atakiem malarii, nie zostaje zjedzony, przynajmniej aż do końca książki; gdzieś w okolicy strony dwieście dwoje bohaterów (nie myślę tu o Papuasach) połączy gorące uczucie, fabuła jest, trzeba przyznać, dosyć czarno-biała (sic!), żaden z Papuasów nie jest w książce przedstawiony w korzystnym świetle, co jest z pewnością przez dzisiejszą wersję poprawności politycznej nieakceptowalne.
O tamtych stronach świata sporo ciekawych informacji znalazłem później na internecie, dla przykładu dowiedziałem się, że używany na Nowej Gwinei język pidgin english[2] zawiera tylko pięćset słów, za to są one wieloznaczne. Cacuszkiem jest dla mnie pochodzące z tego języka a wypowiedziane przez skrzywdzoną żonę zdanie: „Kij w ręku mojego męża nie miał odpoczynku”.
Trochę udało mi się w Mielcu polatać, ale wciąż potrzebowałem pieniędzy, a wkrótce okazało się, że jest dla studentów okazja – płatna dodatkowo, poza płacą za praktykę, praca: Kopiowanie i nanoszenie zmian w rosyjskiej dokumentacji jednego z samolotów. Spędzałem więc czas przy rajzbrecie uzupełniając rysunki techniczne trymera lotki skrzydła lewego.

Cierpliwa wędrówka proroka Eliasza ku górze Horeb[3] trwała czterdzieści dni. Ja takiej cierpliwości przy rysunku trymera nie okazałem, nie wytrzymałem czterdziestu, gdzie tam nie wytrzymałem nawet dwudziestu dni. Już po dziesięciu zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno precyzyjna kopia rysunku trymera kiedyś po latach wprowadzi mnie na pokład zbudowanego przeze mnie samolotu i polecę z Warszawy aż do Hong Kongu, co wcześniej obiecywała mi pani magister z Geoprojektu. A wiedziałem, że jeśli nawet uda mi się polecieć, to nie tak, jak ona mnie zapewniała - jako pilot - bo ta ścieżka kariery poza dostępem do szybownictwa jest dla mnie ze względu na wadę wzroku zamknięta.
A tu, w „Przygodzie” Londona kusiły mnie błękitne laguny archipelagu Salomona, kusiły wyspy Guadalcanal i Nowa Georgia.  

Przypatrywałem się pracującemu obok mnie koledze - kopiował lewy węzeł podwozia. Szczęśliwy z wykonywania pożytecznej pracy z satysfakcją przypatrywał się właśnie skopiowanemu cięgnu głównego ramienia. Był zadowolony z siebie. Ja nie byłem.
 Przypomniałem sobie to, co powiedziałem Adamowi, kiedy siedzieliśmy na schodach klatki numer 2 kamienicy na rogu ulic Mokotowskiej i Koszykowej: „Albo sam decydujesz co będzie z twoim życiem albo ktoś decyduje za ciebie.” Czas było się zastanowić, i tym razem nie chodziło o to, czy lepszym modelem życia jest łańcuch wydarzeń - szereg odcinków, które mozolnie, od punktu do punktu przechodzisz, czy chwile w których zapada decyzja co do kształtu dalszego życia. Chodziło o to, że którykolwiek model bym wybrał, musiałem uwzględnić to, że żyję w kraju komunistycznym.

Aktualnym naczelnym komunistą był Władysław Gomułka; wprawdzie wypuścił niektórych zamkniętych przez jego poprzednika Bolesława Bieruta więźniów politycznych, ale poza tym życie pod jego władzą było równie szare i podławe, jak za poprzednika. Dlaczego Gomułka uznał, że aby zapewnić dobrobyt kraju wystarczy oszczędzać trudno powiedzieć; w końcu na polskich uczelniach była pewna ilość profesorów mieniących się ekonomistami i sądzę, że gdyby ich zapytał, czy ma rację, wielu z nich odpowiedziałoby:
- Towarzyszu pierwszy sekretarzu, macie absolutną rację, cały kraj powinien jeszcze więcej oszczędzać. Przy okazji, chciałbym poprosić towarzysza sekretarza o zgodę na mój wyjazd z całą rodziną na zachód. Oczywiście gwarantuję mój szybki powrót do ojczyzny.
 Tak czy inaczej pewnego grudnia, niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia Gomułka podniósł cenę kiełbasy; tego już ludzie znieść nie mogli i na stanowisku naczelnego komunisty zastąpił go Edward Gierek.

No ale kiedy praktykuję w Mielcu do upadku Gomułki minie jeszcze kilkanaście lat. Na razie Gomułka zajmuje się umocnieniem swojej władzy, czyli przykręceniem śruby społeczeństwu. O wyspach Melanezji Gomułka wie niewiele albo wcale, a ponieważ podróże obywateli za granicę uważa za szkodliwe to choć wolno mi pojechać z Warszawy do Radomia, to na jakieś tam wyspy już nie.
- Mówi się, że lada chwila zamknie tygodnik „Po prostu”. Ciekawe czy redaktorów też zamknie? – zastanawiał się Adam, kiedy spotkaliśmy się na gocławskim lotnisku po moim powrocie z praktyki.
- Zeszłoroczne wydarzenia nie pomogły, Polska zmienia się na gorsze, a ja wciąż myślę o sobie - pomyślałem.

Następny rok był rokiem moich porażek. Powoli odchodziła ode mnie Bogna. Zmieniła się, na nasze spotkania przynosiła albumy sztuki renesansowej, mówiła, że marzy o podróży do Włoch, o tym, że bardzo chciałaby zobaczyć włoską architekturę, obejrzeć piazza della Signoria we Florencji, czy też rzymski plac Świętego Piotra, wchłonąć w siebie piękno dzieł jakie można znaleźć we włoskich muzeach:
- Czy wiesz, że Siena była kiedyś miastem bogaczy, klejnotem Europy, konkurentką Florencji. Chcę zobaczyć czarno białe mozaiki w sienieńskiej katedrze i te konie, tych szalejących jeźdźców podczas wyścigu Palio di Siena – mówiła.

Nasz obiad rozstania odbył się w barze mlecznym Przytulny na Kruczej, przy chwiejącym się stoliku z kostropatym blatem. Nie byliśmy bogaci, nasz posiłek był skromny - jedliśmy kluski śląskie, a kisiel wiśniowy miał być naszym deserem.  Sięgałem właśnie po wyszczerbiony kubek z kisielem, kiedy Bogna odsunęła od siebie talerz:
- Nie mogę. Nie mogę znieść tego brudu, tego zaniedbania. Dosyć, mam dosyć tego miasta, tej stolicy brzydoty. Wyjeżdżam z tego kraju – i wybuchła płaczem.
Nie wiedziałem co robić, odstawiłem kubek i próbowałem przyciągnąć ją do siebie. Siedząca przy sąsiednim stoliku staruszka pociągnęła mnie za rękaw:
- Ona ma gdzie wyjechać?
- Chyba Włochy – powiedziałem.
Staruszka kiwnęła głową z aprobatą:
- To dobrze.

Do Włoch zapraszał Bognę wujek, były żołnierz Andersa. W jaki sposób władze przyznały jej paszport nigdy się nie dowiedziałem, natomiast wiem, że takie cuda się zdarzały i że niekoniecznie wiązało się to z jakimiś brudnymi podstępami ubeckich szpiclów, może to sprawił któryś lub któraś z mnogości katolickich świętych. Tak czy inaczej w dwa tygodnie później żegnałem ją na peronie warszawskiego dworca. Wracając do domu zobaczyłem na słupie reklamowym plakat właśnie wchodzącego na ekrany filmu Pożegnania.
- A może jej już nigdy nie zobaczę – pomyślałem i postanowiłem, że ten obiad z obrazem płaczącej Bogny w barze Przytulny zapamiętam na zawsze.

XX1. Był inny obiad, inny, bo już w wieku dwudziestym pierwszym, w innym miejscu i w innym nastroju. Przechodziłem na emeryturę. Na ostatni dzień mojej dziesięcioletniej pracy w General Electric wybrałem piątek, ostatni dzień tygodnia roboczego; bardziej odpowiadający mojemu poczuciu porządku wybór ostatniego dnia czerwca był niemożliwy – na kilka dni przed trzydziestym czerwca mieliśmy już być na Florydzie. Przeprowadzka była na ukończeniu, kontener z meblami wysłany, dom był sprzedany, mieszkaliśmy z żoną w motelu. Krótka wizyta na Florydzie i potem powrót do Polski, gdzie miały na nas czekać przywiezione meble.

Wszystko przebiegało zgodnie ze starannie nakreślonym przeze mnie planem. Sprawiało mi to zadowolenie, bo zawsze starałem się wprowadzić w otaczający mnie bliski kawałek świata jakieś porządkujące go reguły. Tylko w kawałek, w malusieńki kawałeczek – bo przecież immanentną cechą świata jako całości jest od jego zarania nieład, chaos materialny i informacyjny. Przykładem może być biblia – znajdują się tam dwie sprzeczne relacje o początku świata, a co do pierwszych izraelitów, to bałagan z ich genealogią przechodzi ludzkie pojęcie. No ale skoro korektorzy wydawnictw drukujących biblie nie mają z tym kłopotu to cóż mi do tego.

Siedzieliśmy w dziesiątkę w irlandzkiej restauracji O’Mulligan, ja jako gość honorowy u czoła stołu, Tomasz mój do dzisiaj szef na drugim końcu. Tomasz podniósł kufel Guinessa:
- Chciałbym wznieść toast za naszego przyjaciela Andrzeja. My wszyscy korzystaliśmy z jego dziesięcioletniej pracy w naszej firmie. Dzielił się z nami swoimi pomysłami, wielokrotnie nam pomagał, zawsze pamiętał o tym, że tworzymy jeden zespół. Niestety decyzja Andrzeja jest nieodwołalna, żałujemy, bo tracimy utalentowanego współpracownika.
Tomasz spojrzał znad kufla na mnie;
- Thank you Andrew.

Tomasz pierwszy uderzył płaską dłonią w blat stołu, po chwili dołączyli do niego ósemka pozostałych biesiadników. Dłonie uderzały rytmicznie o blat stołu, do głuchego stukotu dołączyły się wyższymi tonami talerze z leżącymi na nich pozostałościach steków. Z dłońmi płasko na stole czekałem na zakończenie aplauzu. Teraz była moja kolej – należało odpowiedzieć.

Przyznaję - moje zamiłowanie do porządku słabnie po dwóch kuflach piwa; tak właśnie zdarzyło się w restauracji O’Mulligan (byłem już przy trzecim). Normalnie bym tego nie zrobił, zastanowiłbym się nad złamaniem reguł korporacyjnego obiadu, ale pomyślałem, że trochę miksu historii z wyobraźnią nie powinno moim kolegom zaszkodzić. Chciałem też sprawdzić refleks Tomasza – jak dotąd miał u mnie piątkę za umiejętność reakcji na zaskoczenie:

- Chcę opowiedzieć wam wydarzenie z historii mojej rodziny, coś co zdarzyło się ponad sto lat temu, w czasie, kiedy pączkowała założona przez genialnego wynalazcę Tomasza Edisona nasza wspaniała kompania General Electric. Otóż w tym samym czasie, kiedy Tomasz Edison zakładał General Electric mój prapradziad Błażej Owczarz (przeliterowałem im niecodzienne dla nich polskie nazwisko) stał na pokładzie statku SS Kaiser Wilhelm der Große płynącego z Bremenhaven do Nowego Jorku i zastanawiał się co też przyniesie mu przyszłość. Urodzony w rodzinie chłopskiej w Galicji, jednej z najbiedniejszych części Polski a wówczas zagarniętej przez Austro-Węgry, miał dwadzieścia lat, zdążył już skończyć termin u ślusarza i usłyszawszy pokątne wiadomości o tym, że w Ameryce ulice są brukowane złotem zdecydował się na emigrację.
Tu przerwałem na chwilę i pociągnąłem łyk piwa z kufla numer trzy:
- Nie wiadomo w jaki sposób Błażej trafił do pobliskiego stanu New Jersey do miasteczka Menlo Park. Natomiast wiadomo, że znalazł tam pracę i został laborantem Tomasza Edisona.
- Hear, hear – powiedział Tomasz.
- Edison cenił Błażeja – ciągnąłem dalej - płacił dobrze i już po pięciu latach Błażej postanowił wrócić z zarobionymi pieniędzmi do Polski, zbudować dom i ożenić się. Tak też zrobił. Nie zdążył znaleźć jeszcze kandydatki na żonę, ciągle się jeszcze rozglądał, kiedy otrzymał telegram. Tomasz Edison pisał: „Drogi Błażeju – proszę wracaj. Potrzebuję twojej pomocy”.
Pociągnąłem następny łyk piwa:
- Dalsze losy Błażeja nie są udokumentowane. Natomiast ja, jak wszyscy wiecie, wracam tak jak mój przodek Błażej do Polski. I wiecie czego oczekuję?
Tu zrobiłem przerwę:
- Oczekuję, że tak jak zdarzyło się to Błażejowi, otrzymam w Polsce telegram od mojego do dzisiaj szefa, obecnego tu Tomasza. A treść telegramu będzie taka: „Drogi Andrzeju – proszę, nie wracaj. Nie potrzebuję twojej pomocy”.
Umilkłem, ciekaw byłem, jak zareaguje Tomasz. Chwila ciszy przedłużała się. Kiedy wreszcie Tomasz się odezwał, stwierdziłem, że słusznie doceniałem jego refleks:
- Andrew, takiego telegramu nie będzie – tu przerwał, aby po chwili mówić dalej - ale zamiast telegramu przyjmij tę kopertę – od jego szczytu stołu koperta wędrowała z ręki do ręki w moją stronę - sądzę, że jej zawartość dowiedzie Ci, jak bardzo cenimy twój talent.
Kiedy koperta dotarła do mnie rozejrzałem się po twarzach moich kolegów. Wszystkie były uśmiechnięte.
Przyznaję, przyznaję bez zastrzeżeń – cenili mnie. Niespodziewane dwadzieścia tysięcy dolarów w akcjach General Electric piechotą nie chodzi.

Wspominam tamten obiad i zastanawiam się, czy też tu, w kraju, nie za nisko cenimy naszych dygnitarzy. Wiemy wszyscy, że takich zdolnych mamy malutko i że trzeba o nich dbać. A czego dowiadujemy się z prasy? Ledwie gdzieś do jakiejś spółki skarbu państwa taki talent przyszedł, ledwie calutki miesiąc przetyrał i już okazuje się, że potrzeba go gdzieindziej, na innym odpowiedzialnym stanowisku. I co - tę należną pensyjkę za miesiąc weźmie, a czy mu coś na odchodnym  dodadzą? Przecież niby go cenią, a dadzą mu tylko, jakby wyszarpane z psiego pyska, jakieś sto czy dwieście tysięcy, no może troszeczkę więcej. 

... Albo weźmy naszych ministrów - jak też oni dniem i nocą pracują, a im się też żałuje. Przecież czytaliśmy o ich nagrodach - któżby te marne grosze mógł nazwać nagrodami. Tfu, żal za serce bierze. 

P.S. Tytułowa fotografia prawie że nagich Papuasów oburzyła administratorów facebooka. Napisali: twój post narusza nasze standardy społeczności. W związku z tym tęże fotografię umieściłem w środku bloga.






KONIEC



Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

 Kup w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska.

A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:

Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * * 

A teraz o opowiadaniu które przeczytałeś. Jeśli tekst opowiadania podoba Ci się zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne". 

Możesz też dodać komentarz. 

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Książka "Obyś miał ciekawą młodość", obecnie w przygotowaniu (potrwa to pewnie z rok), nie jest autobiografią autora, jej postacie i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.

Za tydzień ciąg dalszy książki czyli kolejne opowiadanie (losy bohatera książki przedstawione są bowiem w formie autonomicznych opowiadań).


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i  możesz ją polubić.

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   

Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz