niedziela, 30 września 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 159.

O spadochronach, badaniach lekarskich i Bognie



         © copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


                Obyś miał ciekawą młodość, odc. 9.

(poprzednie odcinki książki znajdziesz w postach Nr 151-158)

Niekiedy elegancko usadowiony w określonym roku epizod okazuje się być powiązany z wydarzeniami zachodzącymi w przyszłości, często już w wieku dwudziestym pierwszym. Akapit opisujący takie przyszłe wydarzenia poprzedzam symbolem XX1.

Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.

- Bo to jest tak – powtarzam sobie w myśli to co przeczytałem w podręczniku – dajesz krok w przestrzeń, liczysz „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy” i pociągasz za uchwyt. Uchwyt, pomalowany na czerwono, jest na lewej szelce uprzęży, poniżej obojczyka, na wysokości klatki piersiowej. I już – za chwilę czujesz silne szarpnięcie i nad głową widzisz czaszę spadochronu.
Spoglądam na Adama. Adam, wciąż z dłonią zasłaniającą prawe oko milczy. Przed chwilą powiedział, że nie potrafi wyobrazić sobie świata widzianego jednym okiem.
- Oczy nie są przy skoku ze spadochronem w ogóle potrzebne. I to, że jedno z oczu jest felerne żadnej różnicy nie zrobi – mówię – a skoro nie pozwalają mi prowadzić samolotu czy szybowca to będę skakał.
Adam zastanawia się:
- No tak, powietrze jest dla inżyniera lotniczego środowiskiem naturalnym. Chce się tam być.
- A spadochron też, tak jak samolot czy szybowiec, pozwala się z powietrzem przywitać – uzupełniam jego myśl.

Na kursie spadochronowym dowiedziałem się, że jest kilka rodzajów spadochronów, że jedne składa się trudniej, inne łatwiej i w końcu, że należy unikać kalafiora – zaplątania linek spadochronu w jego czaszę. Jak powiedział Paweł – nasz instruktor (mimo że ledwie dwa lata starszy ode mnie) - z kalafiorem można wylądować w sposób ostateczny (spodobał mi się ten termin, brzmiał po męsku). Lista innych sytuacji awaryjnych była długa i zawierała między innymi takie pozycje jak zgubiony uchwyt, przyssanie pilocika, podkowę, zamkniętą paczkę (tzw. „kichę”) i zawiązanie czaszy (tzw. „gruchę”).

Tak jak się obawiałem moje prawe oko nie spodobało się lekarzowi badającemu kandydatów na skoczków spadochronowych:
- Jedno oko całkiem kiepskie, a jeśli w to dobre oko wpadnie panu mucha, to co pan zrobi?
Na moją uwagę, że muchy wysoko nie latają spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
- No właśnie – chodzi o nisko, o te ostatnie piętnaście metrów. Nic z tego nie będzie. Nie kwalifikuję pana.
Następnego dnia po pechowym badaniu Adam był w nastroju do żartów:
- Przeczytaj „Opowieść o prawdziwym człowieku” o tym jak bohaterski radziecki pilot latał po amputacji obu nóg i dostał kupę orderów. A przecież jedno oko to pestka w porównaniu z dwoma brakującymi nogami. Idź tego do tego lekarza i opowiedz mu o tym.
- Odpieprz się – odpowiedziałem – muszę pomyśleć.

Idąc w kierunku przystanku trolejbusowego liczyłem okularników:
- Ten w okularach. Ten nie i tamta nie. I ta też nie. Tyle zdrowych oczu.
Olśnienie przyszło metr przed przystankiem:
- Przecież potrzeba mi tylko jednej pary zdrowych oczu. Nie dwóch, nie dziesięciu. Jednej, tylko jednej pary. Jak u Romka, a Romek za tydzień jedzie na badania na kurs szybowcowy.
- Proszę pana, jaki to numer tego trolejbusu? – Zapytał starszy pan z laseczką.
- Pięćdziesiąt jeden[1] – powiedziałem.
- To nie dla mnie. Ale nie ma to, jak mieć młode zdrowe oczy – rzekł starszy pan i stuknął laseczką o chodnik.
- Właśnie – powiedziałem przez zaciśnięte zęby.

Romek, kolega z grupy, okazał się człowiekiem chętnym do pomocy. Zapewnił mnie, że dysponuje zdrową parą oczu. Przetestowałem go zakładając mu okulary słoneczne i usadzając go w ostatnim rzędzie sali wykładowej podczas wykładu docenta zwanego Platonem; wykład docenta wybrałem, bo miał zwyczaj pisać na tablicy maczkiem.
Badania mieliśmy przejść w wojskowym ośrodku medycznym mieszczącym się w zespole baraków w Otwocku.
- Musi się udać. Na dowodzie jesteś podobny – rzekłem, kiedy wsiadaliśmy z pociągu.
Już przed przystankiem Falenica, cztery przystanki wcześniej Romek gładko recytował moją datę i miejsce urodzenia. Mój dowód osobisty miał w lewej a swój własny w prawej kieszeni spodni.
- Sytuacja jest korzystna – powiedziałem czytając tablicę informacyjną ośrodka - jest dwóch okulistów, obaj przyjmują.
- A jak zakraplają? – Spytał Romek – jeśli zakraplają, to od razu poznają, że już mnie badali.
- Sprawdzę – powiedziałem i poszedłem na zwiady. Zaczepiłem wychodzącego z gabinetu okulisty kaprala:
- Nic nie zakraplają. Każą czytać litery.

- Daj sporta. Chodźmy stąd i to już - zaczerwieniony Romek wypadł z gabinetu okulisty.
- Pomyliłeś dowody?
- Nie. Siedział przy biurku, wziął twoją kartę, coś tam zapisał i powiedział: „No panie Andrzeju, jak tam pana oczy?” A ja obejrzałem się do tyłu, żeby zobaczyć, gdzie jest ten Andrzej, o którego pyta – Romek zaciągnął się papierosem i dodał:
- Ale przeszedłeś, kolego. A tę najniższą linijkę literek opuściłem na wszelki wypadek, tak żeby pan doktor nie był za bardzo zadowolony.
Paliliśmy na trawniku przed barakiem. Właśnie, kiedy Romek zwracał mi mój dowód usłyszałem:
- Andrzej, a co ty tu robisz? Byłeś na badaniach? - To był Paweł, mój instruktor z kursu spadochronowego.
- Właśnie przeszliśmy – rzekł Romek i zwrócił się do mnie:
– Trzymaj, to twój dowód.
-  Badania? Przecież… - Paweł spojrzał na wyciągniętą przez Romka rękę z dowodem, przerwał, spojrzał na mnie i po chwili powiedział – … aha, no właśnie, no tak. Wypada pogratulować. Daj sporta.
Uśmiechnąłem się do niego i podałem mu paczkę sportów. Romek przyjrzał się swojemu kulfoniastemu papierosowi i powiedział:
- Podobno już robią nasze papierosy z filtrami. Dłuższe, zdrowsze i bardziej eleganckie.
- I droższe – no, nie tak drogie jak te Chesterfieldy z Pewexu, ale jednak - dodałem.

Miesiąc później byliśmy obaj – Romek i ja w szkole szybowcowej w Fordonie. Paliliśmy zaopatrzone w filtr papierosy „Carmen”, które właśnie ukazały się na rynku i które kupowałem mocno nadwerężając mój budżet:
- Palimy i będziemy palili Carmeny aż do końca kursu – odpowiedziałem dopytującemu się Romkowi – będziemy pilotami, należą nam się luksusy.
 Przysługa Romka zapoczątkowała trwającą do dzisiaj przyjaźń. Przyjaźń, która objęła też Adama jednak kibicującego mojemu pomysłowi, a do grupy przyjaciół dołączył potem Krzysiek.
Z Fordonu wyjechaliśmy z Romkiem nosząc dumnie w klapach marynarki trzy mewki - odznakę szybowcową oznaczającą, że mamy uprawnienia do lotów samodzielnych i do holowania za samolotem.

Wypadało też zawiadomić o sukcesie bohatera Bitwy o Anglię – kuzyna Grzegorza w Belgii. Wysłałem mu więc moją fotografię z trzema mewkami w klapie marynarki. Niestety odpowiedzi się nie doczekałem.
Te trzy biało-srebrzyste mewki na niebieskim tle bardzo spodobały się Bognie – mojej dziewczynie. Tak, bo wreszcie miałem dziewczynę. Piękną dziewczynę o czarnych włosach. Wizja wianka wirujących dookoła mnie, zapatrzonych we mnie dziewcząt, moje niegdysiejsze marzenie odeszło w zapomnienie.
Opowiadałem Bognie o samolotach, o pionierze polskiego lotnictwa Kazimierzu Puławskim, o swoich planach. A Bogna mówiła o Podhalu, o Tatrach, o wspinaczkach w których brała udział, o zdobyciu Mount Everest przez Edmunda Hillarego i o nie wyjaśnionej tajemnicy otaczającej wcześniejszych wspinaczy, Mallorego i Irvina, którzy wysoko pod szczytem zniknęli w chmurach i nigdy z Mount Everest nie powrócili:
- Na pewno doszli do szczytu. Oni byli pierwsi, nie Hillary. A czy szybowcem można dolecieć tak wysoko? – Pytała.
Zabrałem Bognę na lotnisko. Pokazałem jej szybowce, poznałem z przyjaciółmi. Objaśniłem reguły obowiązujące w kwadracie[2]. Kiedy startowałem w szybowcu holowanym przez samolot uśmiechnięta machała do mnie ręką i cierpliwie czekała aż wyląduję. A kiedy wracaliśmy z lotniska powiedziała:
- Chcę polecieć. Chcę być wysoko, jak najwyżej, tak jak na wspinaczce.
- Poczekajmy aż wróci z praktyki z Mielca Adam. Jest instruktorem, może cię zabrać w górę jako pasażera. Na tym dwumiejscowym Bocianie - obiecałem. 



A był to rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty - rok chwiejących się tyranii i rok, którego piękne lato było latem naszej miłości. W czerwcu tego roku powstali robotnicy Poznania. Nadchodząca jesień zapowiadała się burzliwie, wrzało w Polsce, wrzało na Węgrzech, wreszcie nadszedł polski październik i powstanie węgierskie. I zniknął Adam. Nie było go na zajęciach, na moje telefony rodzice Adama niechętnie odpowiadali, że wyjechał na kilka dni z Warszawy. Zobaczyłem go dopiero po dwóch tygodniach, wychudłego i trochę pokancerowanego. Okazało się, że w początku października postanowił pomóc braciom Węgrom i wyruszył śladami polskich kurierów, którzy w czasie okupacji przedzierali się przez Słowację na do Budapesztu.
- Trzeba było mnie zapytać, mogłabym ci pomóc – patrząc na zasiniaczone oko Adama powiedziała Bogna – znam tam ludzi.
A ja powiedziałem:
- Miałem w rodzinie dziadka Węgra. Zamiar chwalebny, dziękuję w jego imieniu.
Adama polscy pogranicznicy złapali kilometr czy dwa przed czeską granicą. Nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić, na wszelki wypadek wsadzili go na tydzień do aresztu; dołożyli mu trochę, ale tylko pięściami, bez przekonania, bo zmieniał się już polityczny klimat.
Gorzej było, kiedy Adam wrócił do Warszawy. Komisja Dyscyplinarna Politechniki zdecydowała o wyrzuceniu go ze studiów. Byliśmy przekonani, że w decyzji Komisji maczał palce kolega Janusz, ten z którym w jednej czwórce zwykliśmy maszerować na pole mokotowskie. Nie było jeszcze wtedy pojęcia „gorszy sort Polaka”, wystarczyło powiedzieć „niepewny klasowo” albo "wróg".
- Psy są apolityczne – poradziłem Adamowi – poszczuj na Janusza tego twojego owczarka. Nie zna się na polityce, ale na pewno pozna, że to człowiek wredny.

XX1. Lata później, bo tuż przed wprowadzeniem przez Jaruzelskiego stanu wojennego, byłem w miasteczku Tuskegee, w Alabamie. Ze szklanką Jack Daniels w ręku słuchałem instrukcji kolegi profesora w Tuskegee University, Węgra o typowo węgierskim imieniu – Gyula, i o nazwisku, jakie od ponad stu lat nosi dumny klub piłki nożnej w Budapeszcie – Ferencvaros.
- Jesteś visiting professor – mówił Gyula – Ja też tak zacząłem. Ale łatwo będzie ci tu zostać. Tuskegee University nie jest najlepszym uniwersytetem, każdego roku ktoś ucieka na lepszą uczelnię i co roku muszą zatrudniać nowych profesorów. Rekrutują z całego świata. Za pół roku powiedzą ci, żebyś został.

 Gyula brał udział w węgierskim powstaniu roku pięćdziesiątego szóstego. Pod koniec powstania udało mu się przedostać do Austrii i po emigracyjnych perypetiach w końcu zakotwiczył w Alabamie. Opowiedziałem mu o wyprawie Adama na Węgry, naszej przyjaźni uczelnianej i lotniczej, o jego areszcie i usunięciu ze studiów.
- Chciał nam Węgrom pomóc. A oni zniszczyli mu życie – powiedział kiwając głową.
- Nie zniszczyli, nie udało im się. Żyje mu się całkiem nieźle. Widziałem go niedawno.
Gyula spojrzał na mnie zdziwiony:
- Gdzie? Jest w Stanach?
- Bywa. Widziałem go nad Grenlandią ale i w Nowym Jorku.

Wyjaśniłem Węgrowi, że w Aeroklubie Warszawskim Adam trafił na porządnych ludzi, latał dalej, zdobywał kolejne uprawnienia i w końcu został pilotem naszych linii lotniczych.
- U nas na Węgrzech jest inaczej, całe państwo, wszystko – bezpieka, gazety, radio, nasza mini TV, urzędy, wszelkie organizacje robią to, co kazała rządząca partia komunistyczna – powiedział Gyula.
- U nas też. Przypadek Adama można zaliczyć do wyjątków – powiedziałem, a po chwili zastanowienia dodałem - chociaż akurat teraz partia musiała odpuścić.
Gyula znów spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Bo Wałęsa - powiedziałem.
Gyula pokiwał głową ze zrozumieniem:
- No tak. Ja uciekałem na piechotę. A ty przyleciałeś samolotem.
- O mało co bym nie przyleciał.

Wróciłem myślami do rozmowy w warszawskim biurze Lotu. Siedząca za monitorem pani przyglądała mi się ze zdziwieniem:
- No nie. Do biletu musi pan mieć amerykańską wizę.
- Mam - powiedziałem.
- To też nic panu nie pomoże – pani wzruszyła ramionami - biletów już nie ma, wszyscy wyjeżdżają, gdzie tylko mogą. Są wyprzedane na najbliższe trzy miesiące. Na wszystkich liniach. No chyba, że pan zna ministra Komunikacji.
Z Okęcia wystartowałem siedząc w samolocie Ił 62 na składanym siedzeniu stewardessy, potem szefowa stewardess przesadziła mnie na siedzenie koło ubikacji. Ale nad Grenlandią stewardessa powiedziała:
- Panie Andrzeju, pan kapitan prosi pana do kabiny pilotów.
Lądowaniu w Nowym Jorku przyglądałem się stojąc w kabinie pilotów za fotelem Adama. Przypomniałem sobie jak to asystent na zajęciach z mechaniki lotu pouczał nas, że im większy samolot tym większa jego prędkość lądowania:
- Niezła prędkość. Na szybowcu Czapla to było czterdzieści na godzinę.
- A tu ponad dwieście. W kilometrach, a w węzłach to ponad 120 – powiedział Adam.

Kiedy silniki były już wyłączone a z zewnątrz dochodziły odgłosy przytaczanego do samolotu rękawa Adam powiedział:
- Miesiąc temu spotkałem Bognę. W Rzymie, na lotnisku.
- Tę sprawę zamknąłem dwadzieścia kilka lat temu – odpowiedziałem.
Ale wciąż bolało.





[1] By Leonard Jabrzemski - Dobrosław Kobielski, Warszawa na fotografiach z XIX wieku, Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Warszawa 1970, p. 68, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=65159876
[2] kwadrat to wyraźnie oznaczone miejsce obok pasa startowego, gdzie szybownicy czekają na swoją kolejkę do lotu.



KONIEC



Z profesorem Andrzejem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

 Kup w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska.

A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? Oto co znajdziesz w książce:

Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * * 

A teraz o opowiadaniu które przeczytałeś. Jeśli tekst opowiadania podoba Ci się zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne". 

Możesz też dodać komentarz. 

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Książka "Obyś miał ciekawą młodość", obecnie w przygotowaniu (potrwa to pewnie z rok), nie jest autobiografią autora, jej postacie i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.

Za tydzień ciąg dalszy książki czyli kolejne opowiadanie (losy bohatera książki przedstawione są bowiem w formie autonomicznych opowiadań).


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i  możesz ją polubić.

 Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć (teraz jest już ponad czterdzieści tysięcy). Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   

Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 
Możesz też zrobić to samo na facebooku. Aby otrzymywać powiadomienia o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   
Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz:   @dziecipowstaniawarszawskiego .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz