środa, 29 listopada 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 118.

Co mi się wydarzyło w Andrzejki


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Ze względu na Andrzejki jako kolejny odcinek Festynu Opowiadań proponuję poniższą, andrzejkową historyjkę.

- Masz może komórkę? – Zapytał. Był to malutki człowieczek ubrany w nędzny, zielony płaszczyk z czerwonymi wypustkami i rzędem błyszczących guzików, właściwie były to dwa rzędy, tylko nie można było tego zobaczyć, bo tę połę płaszcza, na której mógł być ten drugi rząd, przykrywała druga poła z widocznymi, też czerwonymi pętelkami.
- Nie zapiął guzików, otulił się ciaśniej, żeby mu było cieplej – pomyślałem.
Na głowie miał zieloną czapeczką zakończoną żółtym pomponem, spod czapeczki wyglądała wyraźnie przestraszona twarz, pomyślałem, że wytrzasnął taki ubiór ze śmietnika jakiegoś teatru, a że wyrzucili, to nic dziwnego, bo teraz nawet Hamleta grają albo pod krawatem, albo nago. Wszystko jedno, jakiś przegrany życiowo, jakaś szlaja.

 Miałem komórkę i to nie byle jaką, nowiusieńkiego iPhona. I co, dać iPhona włóczędze? Uciec nie ucieknie, na szybkiego nie wygląda, ale popsuje, rzuci gdzieś. Ale… ale  jak nie dam to naubliża, będzie rzucał mięsem, a na to, to ja jestem wrażliwy, to niszczy mój, tak starannie podtrzymywany, zawsze optymistyczny nastrój, jak w tramwaju klną chłopcy, czy dziewczyny (a z dziewczynami to zdarza się coraz częściej) to zaraz, na najbliższym przystanku, wysiadam. Jak są ubrani patriotycznie, a teraz wielu tak się ubiera, to dopiero wtedy potrafią, oj potrafią.
Musiałem coś zrobić, odmówić, ale przyjaźnie, z zatroskaniem, załagodzić odmowę.
- A gdzie chcesz dzwonić?
- Na Oriona. Do bazy.

Jakiś pomylony, dobrze go oceniłem. Jest filia Coca Coli, są różne banki, Złote Tarasy, Reduta, Arkadia, ale Oriona tu w Warszawie nie ma. Chodzi mu o konstelację, o gwiazdy – widział kiedyś w telewizji coś o UFO, jakiegoś zielonego ludzika (no tak, pewnie dlatego tak się ubrał) i teraz bredzi:
- Nie naładowana - skłamałem.
Rozejrzałem się, byliśmy na Placu Narutowicza. Nad placem królował olbrzymi gmach Domu Akademickiego:
- A tu i tak pewnie nie ma zasięgu. Idź tam – wskazałem na Akademik – tam mają telefon na portierni.

Uśmiechnąłem się do niego, chciałem wyglądać przekonywująco, zdobyć jego zaufanie, chyba nie bardzo mi się to udało, bo twarz łajzy stwardniała. Zauważyłem, że wargi łajzy poruszają się bezdźwięcznie, po chwili zatrzymały się i dopiero wtedy usłyszałem:
- Nie gadaj tyle. Dawaj komórkę. Już.
Pomyślałem że to coś dziwnego, to chyba więcej niż pół sekundy opóźnienia, no tak, łajza ma pewnie chore struny głosowe i wszczepili mu jakiś generator sztucznej mowy, w końcu czego to ludziom nie wszczepiają, sztuczne penisy to codzienność, a lada dzień będą seryjnie wszczepiać mózgi. Na inteligencję to nie pomoże, ale co ma sobie taki jakiś nie wszczepić.

Nagle poczułem jakieś mrowienie w kieszeni gdzie zwykle chowam starannie włożonego w firmowy futerał mojego iPhona i po chwili, już bez futerału, aparat pojawił się w ręku łajzy.
- To jest niewytłumaczalne – pomyślałem – i już otworzyłem usta żeby zaprotestować, kiedy łajza powiedział:
- Przepłacasz za komórkę. Twoje apki są nieaktualne. Jesteś niechluj.
- O przepraszam. Ubieram się nieskazitelnie. Nie tak jak ty. Ten pompon na czapce wisi na jednej nitce – powiedziałem. 
Porządne ubranie (raczej w stylu włoskim niż brytyjskim) to coś, co jest dla mnie ważne. Miesiąc temu rzucając mnie, pewna niedobra dziewczyna powiedziała mi że jestem pieprzony esteta.
- A cóż ty wiesz o ciężko pracujących elfach?  – Powiedział włóczęga.
- O elfach? To ty jesteś elf?
 - Nie przeszkadzaj. Muszę się wytłumaczyć w bazie. Za dużo było ambrozji i za wcześnie wyruszyłem z bazy. Pomyliłem andrzejki z mikołajkami.
- A, to masz kaca? – powiedziałem z zadowoleniem – no tak, wyglądasz na takiego. Pijus, łajza, po prostu łajza. Ostrożnie z moim iPhonem.
- Cicho. Wbijam apki[1]. Już. Teraz jeszcze SMS na Oriona.
- Ciężka praca? Dla elfa? Robienie zabawek. Pewnie jakieś szmacianki, jakieś samochodziki bez czwartego koła – powiedziałem, bo czytałem parę lat temu o tym co robią elfy.
- Zabawki? To było, ale minęło. Sprywatyzowali nas. Jesteśmy na śmieciówkach. Trochę zabawek jeszcze robimy – dla niepoznaki. Ale to co naprawdę, to bitcoiny[2].

Słyszałem trochę o tej cyfrowej walucie, a niedawno przeczytałem, że banki słabo płacą; oczywiście jak idzie o prezesa, to ten wypłaca sobie miliony. Trochę mi się zrobiło elfa żal.
Po chwili patrząc na ekran iPhona elf powiedział:
- No dobrze, mogę już wracać. A właśnie, zobaczyłem, że ty jesteś Andrzej – no to na twoje imieniny dodałem ci apkę – będziesz mógł sobie co jakiś czas ściągnąć trochę bitcoinów. Byle nie za często i nie za dużo; z niewielkimi wypłatami w tej walucie nasz warszawski bank nie umie się połapać.
Poczułem w kieszeni znajomy dotyk iPhona.
- Trzymaj się – powiedziałem. Źle ubrany, to prawda, ale nie on jeden, nie umieją się ludzie ubierać. Nie wielu jest takich jak ja - rozumiejących co jest w życiu ważne.
* * *
Okazało się, że nie za dużo tych bitcoinów, to nie jest wcale tak mało. Wystarcza na powłóczenie się po szerokim świecie, a i ubrać porządnie też się można. Elfy to jednak bardzo porządne chłopaki.





[1] 
https://www.google.com/search?site=&source=hp&q=apka&oq=apka&gs_l=hp.1.0.35i39k1j0l3j0i10k1j0l2j0i10k1j0l2.3289.4578.0.7047.5.5.0.0.0.0.91.296.4.4.0....0...1c.1.64.hp..1.3.225.0.y-eW-ZELXbg
[2] 


KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań - część 2/3 opowiadania "Zbrodnia i miłość ...".

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .



sobota, 25 listopada 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 117.

Zbrodnia i miłość na żaglach w letniej porze, odc. 1/3


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)



Dojeżdżając w pobliże kaliningradzkiego portu i parkując Golfa Jacek rozważał różne sposoby odwrócenia uwagi wartownika. Fortele okazały się jednak niepotrzebne, bo kiedy podkradł się do stróżówki usłyszał chrapanie. Prześlizgnęli się więc cała trójką pod szlabanem, ominęli leżącą w kałuży butelkę po wódce i skierowali się w stronę pirsu. Wzdłuż pirsu stały małe frachtowce.
- Basen jachtowy jest tuż przy falochronie – prowadził Robert.
Nie ukrywając się zbytnio doszli do kei.
- Arabella jest zacumowana do boi – tam – wskazał Robert – idę szukać jakiejś łódki.

Znalezienie portowego bączka, zresztą cieknącego, z wodą sięgającą do kostek, ale zaopatrzonego w parę wioseł, zajęło Robertowi trochę czasu. Krótka, poszarpana cuma przywiązana była luźnym węzłem cumowym do pachołka na kei.
Pięć minut później cała trójka siedziała w bączku. Robert ostrożnie wiosłując podpłynął do Arabelli. Jacht nie był okradziony, wszystko było na miejscu. Po zapuszczeniu potężna Yamaha cicho międliła swój wydech. Jacek przeszedł do forpiku wyciągnąć foka. Wrócił z pustymi rękami i powiedział:
- Mamy problem. Na foku leży ciało. Zimny trup, ale świeży.
- No tak – powiedziała Kalina – trzynasty dzień wakacji – wiadomo, że coś się musiało stać.
- Może jest jakiś sens w tej numerologii Kaliny – pomyślał Jacek.

Tydzień wcześniej, a więc szóstego dnia wakacji, na Śniardwach, było mokro i było śmiesznie. W jednej chwili, balastująca na burcie jachtu trójka żeglarzy upajała się radością pędu. Za moment, przewrócona dnem do góry Omega nurzała się w zielonkawej wodzie jeziora, a Jacek, uczepiony przy dziobie łodzi, patrzał jak Kalina, wisząc lewym ramieniem na płetwie sterowej, dźgała plecy stojącego na dnie Omegi Mirka trzymanym w prawej ręce pagajem:  
- Utopiłeś, draniu, cały gar fasolki po bretońsku. Zachciało ci się, baranie, robić zwrot na szkwale. Topielicę to ja gram w teatrze, jak mi pan reżyser każe.
Mirek, ślizgając się na zaglonionym dnie Omegi, ostrożnie wycofywał się z zasięgu pagaja:
- Kalina, pamiętaj, że żyć naprawdę, to znaczy żyć niebezpiecznie.
- To zabij się na tej twojej lotni, ale po żarcie do mnie już nie przychodź.
- Spokojnie, spokojnie, zaraz nas stąd podbiorą – Mirek wymachiwał rękami do zbliżającej się żaglówki i po chwili trójka rozbitków znalazła się na jej pokładzie. 

Od sześciu dni para kochanków, Jacek i Kalina, żeglowała na mazurskich jeziorach. Nawet gdy wszystko jest miłością, jeść trzeba, toteż, gdy poprzedniego dnia wyczerpały im się zapasy, ściągnęli na zakupy do Mikołajek. I tu w wiosce żeglarskiej dopadł ich Mirek, kolega Jacka z Uniwersytetu, kiedyś jego żeglarski towarzysz, a teraz zapalony lotniarz. Namówił ich na przejażdżkę Omegą:
- Ten wasz jacht, ten wasz Kivu, jest taki nieruchawy. Pożeglujmy w wadze lekkiej. Przez te kilka godzin przecież Wam go nie ukradną.
Kilka godzin po wywrotce, zgłodniali, a pozbawieni fasolki po bretońsku, kochankowie wybrali się na obiad. Początek nie był dobry. Restauracja Pod Szczupakiem nie prowadziła Tyskiego.
- Mamy umowę z Żywcem, nie wolno nam Tyskiego – powiedziała ruda kelnerka. Kalina parsknęła za odchodzącą z dezaprobatą.
- Trudno, cieszmy się tym, co mamy – powiedział Jacek wskazując na jezioro. Szmaragdowa tafla Mikołajskiego leżała paręnaście kroków od stołu.
- Każdego letniego ranka - ciągnął dalej - świtem, od Wierzby do Mikołajek przechodzi jeziorem Święty Mikołaj, patron żeglarzy i miasta. Tu poprawi rozczochraną trzcinę, tam pogrozi zbyt żarłocznemu szczupakowi, ale co najważniejsze, przypomni miejscowym wiatrom, żeby się zachowywały. Szczególnie wiatrowi z zachodu – temu od Śniardw, bo ten zachowuje się najgorzej. Ale niech Bóg ma żeglarzy w opiece, jeśli w letni wieczór Święty Mikołaj troszkę za dużo wypije i zaśpi... O właśnie, przy bufecie masz Świętego Mikołaja – to musi być właściciel.

Pod spreparowanym pyskiem szczupaka, oparty o bufet, stał mężczyzna z szopą siwych włosów, z okrągłą twarzą, z czerwonymi policzkami, częściowo zakrytymi przez sutą brodę i wąsy. Czujnym spojrzeniem omiatał salę restauracyjną.
- Dla ciebie Święty, a dla mnie zbój Madej. Popsułeś puentę – powiedziała Kalina.
Kończyli obiad, kelnerka zbierała talerze. Patrząc na hałasujące pod mostem motorówki Jacek wspominał dawne Mazury. Myślał o tych, co z rejsu już nie wrócili, o nocach pod okryciem żagla, mleku kupowanym wiadrami z okolicznych PGRów, o osmolonych w ognisku garach, o czasach, kiedy żeglarskich Mazur było więcej.
- Proszę poprosić właściciela – zwrócił się do kelnerki. Kalina spojrzała na niego pytająco.
W chwilę później Jacek powiedział:
- Proszę pana. Dwanaście lat temu tu, w pańskiej restauracji, na tej sali, z tym samym szczupakiem, byłem pod wpływem alkoholu. Zachowałem się wtedy niewłaściwie, bardzo niewłaściwie, zarówno wobec gości jak i wobec pańskiego personelu. Uważam, że powinienem pana za to przeprosić.
Święty zbierał myśli:
- Eeeee.... za komuny - wtedy to było państwowe.
Kalina, wcielona w rolę zaangażowanej urzędniczki:
- To trzeba przeprosić i Głównego Księgowego.
- Eeeee... Główny Księgowy umarł.
Jacek:
- Skoro restauracja była państwowa, jestem tym bardziej zobowiązany do przeprosin.  Państwo jest przecież naszą wspólną własnością; powinniśmy państwo szanować i nim się chlubić.
Kalina energicznie potakiwała głową. Wreszcie właściciel poddał się:
- No to... no to ... czego się państwo napiją - on the house?
- Poproszę o piwo Tyskie – patrząc na Jacka, powiedziała triumfalnie Kalina.

Kilka minut później kelnerka nalewała piwo do szklanek:
- Po Tyskie musiałam iść aż do rynku. To pan tu był dwanaście lat temu?
- I wcześniej też. A pana właściciela to jakbym sobie przypominał.
- On był sierżantem wtedy - komendantem milicji.
Kalina ze szklanką w ręce zapytała:
- Powiedz za co przepraszałeś?
- Ryba – Jacek wskazał na szczupaka nad barem - lubi pić, więc dałem rybie w gardło setkę wódki i na utrwalenie trochę piwa. A potem to już była regularna burda z nogami od krzeseł i pagajami. Mirek też tam był. Z okrzykiem – hajda na Wołmontowice – prowadził atak na bar. A finał był na posterunku. I pewnie właśnie stamtąd pamiętam Świętego, tyle że bez wąsów i brody. A może to zapach - ten zapach milicyjnego posterunku – tak jakbym go teraz poczuł.
Kalina zmarszczyła nos:
- I cała ta awantura była o setkę wódki?
- Właściwie o to, że to nie była moja wódka. Studentów nie stać na dzielenie się własną wódką z rybami. Mirek też tak sądził.
* * *
Rankiem po wywrotce otwierało się nad żeglarską wioską mazurskie niebo dobrej pogody. Na ciemnej ścianie lasu odznaczały się białe żagle manewrujących na jeziorze jachtów. Kochankowie jedli śniadanie na deku jachtu. Kivu kołysał się łagodnie na niziutkiej fali jeziora Mikołajskiego. Na wschodzie, niedaleko od kuli podnoszącego się słońca ukazała się motolotnia.
- To Mirek – Jacek wskazał na lotnię – wczoraj się wykąpał, a dzisiaj lata.
W południe przyszli Mirek z Robertem i grzecznie poprosili o wejście na jacht. Chcieli rozmawiać o Arabelli – skradzionej łodzi Roberta. Robert relacjonował:
- To nie tylko moja Arabella. W ciągu trzech miesięcy sezonu skradziono siedem łodzi. Komendant powiatowy mówi, że wszystko to jest na północy – gdzieś w okolicach Królewca – Kaliningradu.
- Na własnych nogach te jachty tam nie doszły. Ktoś musiał im pomóc – powiedział Jacek.
- Policja nie widzi szans w udzieleniu jakiejkolwiek pomocy. To jest poza Polską – ciągnął Robert.
Rozmowa zakończyła się stwierdzeniem Jacka, że gdyby fajka Stalina nie przecięła Prus Wschodnich na dwie części, to kradzież Arabelli nie miałaby miejsca. Roberta taka analiza nie zachwyciła.

Kochankowie pożeglowali w stronę Guzianki – śluzy na jeziorze Bełdan. Przed wejściem do wąskiej śluzy kłębił się tłum kajaków, jachtów i motorówek. Po przejściu przez śluzę w poszukiwaniu samotności skierowali się w stronę Prania. Zrezygnowali z miejscowego przysmaku - placka cygańskiego - i zatrzymawszy się przy osieroconym pomoście wybrali kochanie się.
- Siódmy dzień wakacji, a siódemka to liczba miłości – powiedziała Kalina.
Jacek palcami zarysował w powietrzu siódemkę i opuścił dłoń na prawą pierś Kaliny.
- Obawiam się, że zaniedbuję synogarlicę – powiedział nakrywając pierś dłonią.
- Skąd Ci przyszły do głowy takie nazwy – sarenka, synogarlica?  To są porządne kobiece piersi, a nie leśne zwierzęta.
- Dla mnie to są żywe, zmienne istoty – Jacek czuł jak nabrzmiewa pierś Kaliny.
- No to twój kochacz też jest żywą istotą. Znów jest jak sierp.
Stary pomost życzliwie chwiał się i skrzypiał w takt ich kochania się. Unosiła się nad nimi bogini Numerologii, po twarzy Kaliny tańczyły siódemki roześmianych wodnych elfów i rusałek, a wzdłuż pomostu płynęło siedem łabędzi.

Trzy dni później Mirek z Robertem odszukali włóczęgów na biwaku, naprzeciw promu w Wierzbie. Nadajnik położenia Arabelli wciąż funkcjonował. GPS Roberta odczytał sygnał nadajnika - współrzędne geograficzne Arabelli wskazywały, że rzeczywiście była ona w Rosji, jak mówił Robert, w ruskiej zonie, w pobliżu Królewca, najpewniej w porcie Kaliningradu.
- A czy ten GPS gra muzykę? – Zapytała Kalina.
- Może gra, tego nie sprawdzałem.
- To ja wolę swojego grającego iPhona. Bo tego grajka nie muszę sprawdzać, wiem, że gra.
Robert wolał mówić o Arabelli:
- Byłem w konsulacie Rosji. Wyśmieli mnie, a jak zrobiłem awanturę, dali mi wilczy bilet na wjazd do Rosji.
- Trzeba było wspomnieć fajkę Stalina – powiedział Jacek.
- Skoro wiesz gdzie jest Arabella, to tylko trzeba tam pojechać z GPSem i ją odkraść – powiedziała Kalina.
- No właśnie – taki mam plan.
- Zaraz, zaraz - przerwał Jacek – przecież ciebie Ruscy do zony nie wpuszczą.
- Wymyślimy coś – powiedziała Kalina - to może być interesujące. Popatrzcie – w palcach Kaliny błysnęła pięciozłotowa moneta. Kalina zamknęła dłoń, otwierając strzepnęła palcami, pokazała obie strony dłoni – monety nie było - zniknęła:
- Tak wyparowała Arabella – powiedziała. Znów zamknęła i otworzyła dłoń i moneta pokazała się w palcach Kaliny:
 – A tak ją odzyskamy.
- No dobrze – powiedział Jacek - Mirek transportuje Roberta motolotnią – Robert zna port i zna swój jacht. Ja z Kaliną przekraczam granicę Golfem. Mirek z Robertem lądują niedaleko od granicy, zaraz za Bagrationowskiem. Mirek wysadza Roberta i wraca do Polski, a trójka już w komplecie odzyskuje Arabellę. Ja z Robertem płynę na polską stronę Zalewu Wiślanego, a Kalina wraca samochodem.
- Skąd taka nazwa – Bagrationowsk – komu to przyszło do głowy? – Spytała Kalina.
- Bagration to był carski generał poległy w bitwie pod Bagrationowskiem.
- To już przed bitwą tak się to miasto nazywało?
- Nie, bitwa była jakieś dwieście lat temu, i wtedy była to Pruska Iławka. A Bagrationowsk Ruscy nazwali sześćdziesiąt lat temu.
- Dajcie już z tym spokój. Powiedzcie, jak Kalina wytłumaczy się, że brakuje jednego pasażera? – Zapytał Mirek.
- Ruska granica to nastajaszczij bardak - objaśnił Robert – ilość pasażerów wpisuje się ręcznie cyfrą na kartoczce prawie jak wydartej z zeszytu. Wystarczy tę cyfrę przerobić.

Na granicy potwierdziło się, że Robert miał rację. Bardak był; poza kartoczką było czekanie, jeszcze jakieś vouchery, niechlujnie ubrani celnicy i był stojący z papierosem przy drodze żołnierz w ogromnej wojskowej czapce.
- Cała Rosja. Na jednym końcu żołnierza czapka w której denku zmieściłaby się cała europejska część Rosji – a na drugim końcu - w butach - śmierdzące onuce – podśmiewał się Jacek.
- Wciąż onuce? – spytała z niedowierzaniem Kalina.
- Ich armia - jedyna na świecie - wciąż paraduje w onucach.

Koniec cz. 1/3. Cz. 2/3 za tydzień.


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań - część 2/3 opowiadania.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .








niedziela, 12 listopada 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 116.

Najważniejszy dzień życia





© Andrzej Olas ( andrzej.olas@gmail.com )



Pani Wróblewska, moja polonistka w szkole ogólnokształcącej imienia Wandy Wasilewskiej, była nauczycielką srogą i systematyczną. Dwie były, znane każdemu jej uczniowi, właściwości systemu nauczania pani Wróblewskiej. Pierwszą była wywodząca się z nieznanych dla nas przyczyn niechęć do patronki szkoły pani Wandy – wiedzieliśmy że: “lektur Wasilewskiej czytać nie trzeba”. Druga objawiała się na pierwszej powakacyjnej lekcji polskiego: “Na następną lekcję zadaję wam wypracowanie wakacyjne” – mówiła pani Wróblewska. Wiedzieliśmy, że to wypracowanie było jej, sprawdzonym przez lata, pociągnięciem w procesie kiełznania rozbuchanych wakacjami temperamentów młodych ludzi. Miało się do wyboru dwa tematy: albo “Najważniejszy dzień moich wakacji” albo “Najpiękniejszy dzień moich wakacji”.

Wasilewskiej nie czytałem i tu problemu nie było. Gorzej było z wypracowaniem wakacyjnym. Nigdy nie miałem ochoty zwierzać się pani Wróblewskiej, a wymyślanie mikro sensacji czy mikro zachwytów szło mi ciężko; dlatego, którykolwiek temat bym wybrał, rezultat był zawsze ten sam: Pisany czerwonym atramentem na ostatniej stronie wypracowania komentarz pani Wróblewskiej proponował powtórzenie poprzedniej klasy, bądź przeniesienie się do szkoły zawodowej, najlepiej takiej, która nie wymaga wiele wiedzy. Powyżej czerwieniła się zaopatrzona dwoma minusami cyfra 3.
Traf chce, że tegoroczny temat konkursu literackiego “Najważniejszy dzień życia”; temat natychmiast skojarzył mi się z panią Wróblewską i tą trójką na szynach.

Wynalazca internetu powiedział kiedyś, że najważniejszym dniem jego życia był dzień, w którym internet osiągnął miliard użytkowników. Kolumbowi też było łatwo – miał dzień w którym odkrył Amerykę, i już. Chociaż właściwie, to Kolumbowi udało się nie za bardzo – do końca życia myślał, że dopłynął do Indii. A co ze mną? Wychodząc z wypożyczalni uświadomiłem sobie, że nie potrafię wybrać najważniejszego dnia w moim życiu i postanowiłem o konkursie więcej nie myśleć.
A jednak ten koncept najważniejszego dnia jakoś się mnie uczepił. Przecież – myślałem - jeśli takiego dnia nie mam, to mogę go skonstruować, mogę wyobrazić sobie taki dzień mojego życia, który chciałbym nazwać najważniejszym dniem. Zastanawiając się nad definicją takiego dnia znów przypomniałem sobie panią Wróblewską. Odpytując mnie z któregoś z romantyków powiedziała kiedyś: “Tak jak on, zajrzyj w siebie”, co uznałem za kolejną, płynącą z jej ust, polonistyczną bzdurę. Ale teraz jakoś mi się to jej powiedzenie dopasowało. Uznałem, że najważniejszy dzień powinien być dniem w którym mogła zdecydować się moja osobowość. I raptem wybór takiego dnia stał się dla mnie ważnym. Stąd prosta droga powiodła mnie do uznania, że takim dniem byłby dzień w którym mój ojciec wróciłby z drugiej wojny światowej do domu.
Pytanie – kiedy by wrócił, w którym roku? Jak zastałby rodzinę, to znaczy mamę, mojego brata Maćka i mnie? Pozwalam sobie na niewielką dowolność i decyduję, że kiedy ojciec wraca mam pięć lat, ojciec ma czterdzieści, a mój brat Maciek jedenaście. I wybieram rok 1940, rok po kampanii wrześniowej.
A więc:
Jest 12 kwietnia 1940, Warszawa, ulica Filtrowa, godzina siódma rano, bawię się w kuchni pokrywkami od garnków. Z kuchni do przedpokoju jest blisko, więc pukanie do drzwi jest łatwo słyszalne. Idę otworzyć. Na progu stoi chłop, w brudnej maciejówce na głowie, w podartych wojskowych spodniach i kapocie spod której wystaje brudna koszula. Jest nieogolony, w ręku trzyma wiklinowy kosz. U pasa wisi mu menażka wojskowa.
- Synu – mówi. 
- Mamo, tu ktoś jest – wołam. Mama wybiega z kuchni:
- Fel – wróciłeś. Bierze ojca w ramiona i zaczyna płakać.
Odstępuję na krok i zastanawiam się. Ten mężczyzna jest od ojca mniejszy i jakiś taki wyszarzały. I śmierdzi.
Po chwili moją uwagę przyciąga kosz. Z kosza patrzy na mnie czyjeś oko. To oko siedzącej w koszu przestraszonej kury.
W tym momencie nadbiega mój brat Maciek, rzuca się na... no powiedzmy na ojca. Chwilę się waham i w końcu niechętnie, ale skoro Maciek uważa że to ojciec, dołączam do nich. To znaczy obejmuję Maćka i mamę w pasie. Bo ojciec wciąż wydaje mi się jakiś obcy i wcale nie chcę go uściskać czy też przytulić się. A moją uwagę zakrząta kura, jej oko i rozdziawiony dziób. Chcę o nią zapytać, ale się wstydzę.   
- Zaraz Felu, – zastanawia się mama – zaraz coś ci przygotuję.
Trącam Maćka i pokazuję mu kurę. Maciek pyta ojca:
- A kura?
- Chłop z pustym koszykiem do miasta nie idzie – odpowiada.  Domyślam się, że ojciec przebrał się, po to żeby go nie złapali Niemcy. Tak czy inaczej jest dla mnie obcy.
Mama krząta się koło kuchni próbując podać ojcu coś specjalnego. Myślę, że może zaproponować bardzo niewiele. Mamy chleb i fałszowaną marmoladę z buraków. Mamy pół kilo soczewicy, resztkę worka kartofli i w słoiku trochę mąki. Z warzyw chyba nic.
Kiedy tata je, mama organizuje.
- Kurę trzeba zarżnąć.
- Daj dozorcy tak jak zawsze.
- O nie, to nie te czasy, Felu – dozorca teraz ma się lepiej niż my.
Myślę, że zaraz mama opowie ojcu jak jest niedobrze. Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy z matką i Maćkiem w kuchni – tam było najcieplej. Na ogrzewanie całego mieszkania nie mieliśmy węgla, to znaczy wogóle go nie mieliśmy. Kuchnię oświetlał płomień gazowej kuchenki – z rozkazu Niemców elektryczność jest pod wieczór wyłączana o szóstej po południu. Rozmowa mamy z sąsiadką, panią Janką – mamą naszego kolegi Jacka – była o pieniądzach. Mama powiedziała, że pięciotomowa encyklopedia Trzaski Everta i Michalskiego poszła w zeszłym miesiącu za mały worek kartofli. Lodówki nikt nie kupi, bez prądu jest bezużyteczna. Więc teraz kolej przyszła na suplement wydawnictwa – wydaną tuż przed wojną jednotomową encyklopedię XX wieku.
- Zanim ją sprzedam, chciałabym żeby pani posłuchała – mówiła mama i czytała z encyklopedii:
- Sukcesy nowych, dynamicznych systemów autorytarnych we Włoszech, Niemczech i Sowietach stawiają pod znakiem zapytania pojęcie demokracji. Czy też te nowe ustroje nie zapewniają społeczeństwu lepszej niż w systemie demokratycznym opieki i bezpieczeństwa?
Odłożyła ksiażkę i powiedziała:
- Pomyśleć o opiece i bezpieczeństwie kiedy na ulicy obowiązuje godzina policyjna a żandarmi strzelają do ludzi jak do kaczek. Chciałabym, żeby moi chłopcy spędzili jakiś czas na refleksji nad tym jednym zdaniem.
Nie bardzo wiedziałem co to jest refleksja i nie dowiedziałem się, bo pani Janka powiedziała, że ona sama próbuje sprzedać pianino, ale trudno o kupca. Mama ze zrozumieniem kiwnęła głową.
Głos ojca przywraca mnie do teraźniejszości:
- No to ja tę kurę zaraz zarżnę – mówi ojciec.
Mama woła z łazienki:
- Trzeba ci przygotować kąpiel. Włączam wodę.
- To ten piecyk gazowy wciąż działa?
- Działa, ale musimy oszczędzać na gazie.
Kąpiel jest już gotowa. Mama mówi że po kąpieli tata musi się wyspać i żebyśmy poszli bawić się na podwórko i nie wracali aż zawoła.
- To nie będę mógł bawić się w wannie? – pytam.
- Nie, tata musi mieć spokój, żeby się wyspać – odpowiada mama. Chcę powiedzieć, że zawsze mogłem się bawić w ciepłej wodzie, ale widzę, że dzisiaj mama nie ustąpi.
Idziemy z Maćkiem do Jacka i Maciek mówi Jackowi, że tata wrócił, że się kąpie i że teraz musi się wyspać. Pani Janka słucha co Maciek mówi. Po chwili mówi:
- Tak, wasz tata musi się wyspać.
Maciek bawi się z Jackiem, a ja rozmyślam o ojcu. Nie tak go pamiętam, i nie chcę, żeby był taki jak teraz. Właściwie to ja takiego ojca nie chcę.
W południe wracamy do domu. Tata już się wyspał, mama chyba też się przespała, bo jest w szlafroku. Siadamy wszyscy w kuchni i tata mówi:
- No to teraz mówcie chłopaki.
Maciek zaczyna opowiadać o ołowianych żołnierzach. Nie słucham, głowię się co mógłbym powiedzieć temu obcemu człowiekowi. Maciek biegnie pokazać ojcu swoich żołnierzy. A ojciec mi się przygląda. Mama też. Potem patrzą na siebie, nic nie mówią. Czerwienię się, nic mi nie przychodzi do głowy. W końcu ojciec mówi:
- Opowiem wam co się ze mną działo. Kiedy 17. września do wschodniej Polski weszli Rosjanie, ja byłem w Grajewie, niedaleko Augustowa, komendantem batalionu marszowego. Zanim dopiero w tydzień później Rosjanie dotarli do puszczy augustowskiej, Augustów był wolnym miastem, z wciąż dużą koncentracją wojsk polskich, bo Niemcy w tamte strony w ogóle nie doszli.
Maciek wraca, trzyma w dłoniach kilku żołnierzy. Mówi:
- Ci stoją na baczność, ci strzelają na stojąco, a ci na klęcząco. Mam jeszcze dwóch oficerów, ale jednemu odłamała się podstawka.
Sięgam po jednego z tych klęczących – tych najbardziej lubię, bo na pewno łatwiej celować, jak się klęczy. Maciek chce mi go zabrać, bo nigdy nie pozwala mi się nimi bawić. Mama chwyta go za rękę:
- Zostaw go Maciusiu. Niech się pobawi. A ty słuchaj co mówi tata.
- Trzeba było decydować – ciągnie tata - może przedostać się na Litwę – była neutralna, może iść na pomoc jeszcze walczącej Warszawie, a może podjąć partyzantkę z bazą w Czerwonym Bagnie – w samym środku puszczy biebrzańskiej.
- Jak to partyzantkę? Przecież ty jesteś oficerem lotnictwa? – pyta mama. 
- Nie chodzi o bezpośrednią walkę z Armią Czerwoną. Nasz dowódca podpułkownik Dąmbrowski, “Łupaszka” spodziewa się, że dojdzie do ofensywy  przeciwko II Rzeszy ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. A po klęsce Hitlera polskie ziemie wyzwolimy przez narodowe powstanie[1].
Mama wygląda na zmartwioną.
- A teraz w końcu Niemcy się przeliczyli – ciągnie ojciec - trzy dni temu napadli na Danię i Norwegię. Ogłaszają sukcesy. Ale zaraz ruszą Francuzi i Anglicy. Uderzą na Niemców od zachodu i rozbija ich. Bo tam Niemcy są osłabieni.
Ojciec patrzy na mamę. Zmienia temat, zwraca się do mnie:
- A jakie masz zabawki?
Milczę. Nie wiem co powiedzieć. Po co on mnie pyta, po co on w ogóle tu jest. Przychodzi mi do głowy konik na biegunach, ale przecież jak mu się nadłamał lewy biegun, to poszedł na opał. Wkładam palec do ust, zaczynam żuć paznokieć. Palec boli, bo paznokieć jest już obgryziony do końca. No, czym się najbardziej lubię bawić, to ojca maszynką do nabijania papierosów, bo tam jest taka korbka, którą można kręcić. Ale to przecież nie jest zabawka. Ciszę przerywa Maciek, trąca mnie łokciem i mówi:
- Palec. Zostaw palec.
Opuszczam rękę, kładę ją na stole. Ojciec patrzy na moją dłoń. Wszystkie paznokcie są obgryzione, a kciuk ma strupek przy paznokciu.
Mama przyciąga mnie do siebie, głaska mnie po głowie i mówi:
- Chłopcom potrzebne są zabawki. Po obiedzie pojedziemy do Braci Jabłkowskich. Jeszcze ich Niemcy nie zamknęli.
Ojciec otwiera usta, chce coś powiedzieć. Mama mówi:
- Choćby to był ostatni grosz – i wskazuje oczyma na mnie. Ojciec po chwili kiwa potakująco głową. Maciek podskakuje z radości i woła:
- Bracia Jabłkowscy. Będą zabawki, będą zabawki.
Nie wiem co to są bracia Jabłkowscy i nie wierzę, że dostanę jakąś zabawkę. Myślę, że Maciek niepotrzebnie się wygłupia, ale nie chce mi się odezwać. Odchodzę od stołu, idę do kuchni i kopię piętą w ścianę. Pięta boli. Otwieram drzwi do spiżarki, opieram łokcie na półce i patrzę w ciemność.  Do kuchni wchodzi mama:
- Synku, nie stój w ciemności. Zaraz będzie obiad – a na obiad będzie kura – mówi.
Jest obiad i nie pamiętam, kiedy jadłem coś tak smacznego. Kura jest wspaniała, kartofle są podlane tłustym sosem. Dostaję dokładkę kury, Maciek też chce, mówi, że jest większy i musi więcej jeść, ale ojciec odpowiada, że tym razem ja dostanę więcej. I uśmiechając się dokłada mi jeszcze trochę kartofli ze swojego talerza. Za to od Maćka dostaję szturchańca. Nic mnie to nie przejmuje, ja też bym go szturchał gdyby dostał dokładkę. Pięta przestała boleć. I mama podaje jeszcze gorącą, prawdziwą herbatę. Z cukrem, a nie z sacharyną. Uśmiecha się do ojca i mówi:
- A herbatników nie mamy.
Ojciec z uśmiechem kiwa głową i mówi:
- A kiedyś, kiedyś, nie umieliśmy się bez nich obejść.
Do braci Jabłkowskich jedziemy tramwajem. Chcę wsiadać do pierwszego tramwaju, który nadjechał, ale mama mówi że to jest numer zero i że ten tramwaj jest Nur für Deutsche. Jedziemy następnym, już umiem rozpoznawać numery i wiem, że ten ma numer dziewięć. Ojciec podsadza mnie do wejścia, bo pierwszy stopień jest bardzo wysoko. A w tramwaju jest tłok. Na tylnym pomoście stoi pan z harmonią i śpiewa różne piosenki. Ludzie dają mu za to pieniądze. Piosenki mi się podobają – jest taka jedna o sercu w plecaku.
Teraz rozumiem dlaczego Maciek cieszył się kiedy usłyszał o braciach Jabłkowskich. Bo bracia Jabłkowscy to jest sklep, który zajmuje cały dom. Pierwszy raz widzę sklep z tyloma zabawkami. Jestem olśniony. Zabawki są wszędzie, na parterze, na pierwszym piętrze i na drugim. A schody są po bokach, tak że ze schodów można widzieć wszystko, co jest na niższym poziomie. Chciałem zobaczyć to wszystko od razu, chciałem biegać po całym sklepie.
Ale nie mogłem, bo przeszkodził mi Maciek. Nie opuścił żadnej witryny, żadnej półki – zatrzymywał się przy każdym kontuarze.
Już na parterze wybrałem sobie zabawkę - konia na biegunach – zamiast tego co poszedł na podpałkę. Ale kiedy na drugim piętrze zobaczyłem wóz strażacki wiedziałem że to jest to. Był piękny. Miał ruchomą drabinę, pomalowany był na czerwono. A po bokach siedzieli strażacy i ciągnął za sobą przyczepkę z pompą do pompowania wody. Koń nawet się do strażackiego wozu nie umywał.
Kiedy z Maćkiem oglądamy zabawki, mama rozmawia z ojcem. Nie zwracam na to uwagi. Maciek trąca mnie w bok:
- Mówią o tobie.
Nastawiłem uszu:
- Wiesz, że Janka jest psychologiem. Mówi że to porażenie uczuciowe, utrata więzi. Że brakuje mu poczucia bezpieczeństwa.
Koncentruję się na wozie strażackim. Wóz jest ważniejszy od tego co mówią. I o dziwo, za chwilę ojciec kupuje mi wóz, bez żadnych wielkich próśb i nalegań.
Wieczorem kiedy bawię się moim wozem, mama opowiada ojcu o jej wczorajszej wizycie w sądzie,. Mówi, że teraz w Generalnej Gubernii sądy orzekają nie w imieniu Rzeczypospolitej, a w imię słuszności ustaw i sumienia. Sędzia nie ma już orła przy sędziowskim łańcuchu.
Ojciec zacina usta:
- Sumienia! Tego sumienia, co im brakuje kiedy mordują ludzi – mówi.
- Niepotrzebnie łaziłam do tej parodii sądu. Bo już wróciłeś i uprawnienia kuratora naszego majątku, jeśli można to co mamy nazwać majątkiem, są już mi niepotrzebne – mówi mama i uśmiecha się do ojca.
- No, nie wiem – mówi ojciec – nie powinienem się pokazywać, poza tymi sprawami, które zlecono mi załatwić – kładzie ręce na rękach mamy i patrzy na nią znacząco. Mama zaciska usta, ale po chwili uśmiecha się do niego.
- Tak więc dużo będę siedział w domu. Razem z dziećmi. Potrzebują tego, a mnie to zrobi na razie dobrze. Chyba więc lepiej będzie jak dalej będziesz załatwiała te sprawy.
Podnoszę się z podłogi i wpycham się na kolana ojca. Cieszę się, że będzie w domu. Czuję się ciepło, czuję się bezpieczny. Przytulam się do ojca. Mama patrzy na nas i zaczynają jej drgać usta.
Datę dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku wybrałem ponieważ jest to najbardziej prawdopodobna data śmierci mojego ojca. Ojcowskiego ciepła brakowało mi przez całe życie. Chyba i poczucia bezpieczeństwa.
I dalej nie wiem, co to znaczy mieć ojca.



[1] Wykorzystałem wiadomości z książki profesora Tomasza Strzembosza “Czerwone bagno” oraz z portalu http://www.focus.pl. Ppłk Dąmbrowski "Łupaszka" jest postacią autentyczną.



KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .