sobota, 25 listopada 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 117.

Zbrodnia i miłość na żaglach w letniej porze, odc. 1/3


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)



Dojeżdżając w pobliże kaliningradzkiego portu i parkując Golfa Jacek rozważał różne sposoby odwrócenia uwagi wartownika. Fortele okazały się jednak niepotrzebne, bo kiedy podkradł się do stróżówki usłyszał chrapanie. Prześlizgnęli się więc cała trójką pod szlabanem, ominęli leżącą w kałuży butelkę po wódce i skierowali się w stronę pirsu. Wzdłuż pirsu stały małe frachtowce.
- Basen jachtowy jest tuż przy falochronie – prowadził Robert.
Nie ukrywając się zbytnio doszli do kei.
- Arabella jest zacumowana do boi – tam – wskazał Robert – idę szukać jakiejś łódki.

Znalezienie portowego bączka, zresztą cieknącego, z wodą sięgającą do kostek, ale zaopatrzonego w parę wioseł, zajęło Robertowi trochę czasu. Krótka, poszarpana cuma przywiązana była luźnym węzłem cumowym do pachołka na kei.
Pięć minut później cała trójka siedziała w bączku. Robert ostrożnie wiosłując podpłynął do Arabelli. Jacht nie był okradziony, wszystko było na miejscu. Po zapuszczeniu potężna Yamaha cicho międliła swój wydech. Jacek przeszedł do forpiku wyciągnąć foka. Wrócił z pustymi rękami i powiedział:
- Mamy problem. Na foku leży ciało. Zimny trup, ale świeży.
- No tak – powiedziała Kalina – trzynasty dzień wakacji – wiadomo, że coś się musiało stać.
- Może jest jakiś sens w tej numerologii Kaliny – pomyślał Jacek.

Tydzień wcześniej, a więc szóstego dnia wakacji, na Śniardwach, było mokro i było śmiesznie. W jednej chwili, balastująca na burcie jachtu trójka żeglarzy upajała się radością pędu. Za moment, przewrócona dnem do góry Omega nurzała się w zielonkawej wodzie jeziora, a Jacek, uczepiony przy dziobie łodzi, patrzał jak Kalina, wisząc lewym ramieniem na płetwie sterowej, dźgała plecy stojącego na dnie Omegi Mirka trzymanym w prawej ręce pagajem:  
- Utopiłeś, draniu, cały gar fasolki po bretońsku. Zachciało ci się, baranie, robić zwrot na szkwale. Topielicę to ja gram w teatrze, jak mi pan reżyser każe.
Mirek, ślizgając się na zaglonionym dnie Omegi, ostrożnie wycofywał się z zasięgu pagaja:
- Kalina, pamiętaj, że żyć naprawdę, to znaczy żyć niebezpiecznie.
- To zabij się na tej twojej lotni, ale po żarcie do mnie już nie przychodź.
- Spokojnie, spokojnie, zaraz nas stąd podbiorą – Mirek wymachiwał rękami do zbliżającej się żaglówki i po chwili trójka rozbitków znalazła się na jej pokładzie. 

Od sześciu dni para kochanków, Jacek i Kalina, żeglowała na mazurskich jeziorach. Nawet gdy wszystko jest miłością, jeść trzeba, toteż, gdy poprzedniego dnia wyczerpały im się zapasy, ściągnęli na zakupy do Mikołajek. I tu w wiosce żeglarskiej dopadł ich Mirek, kolega Jacka z Uniwersytetu, kiedyś jego żeglarski towarzysz, a teraz zapalony lotniarz. Namówił ich na przejażdżkę Omegą:
- Ten wasz jacht, ten wasz Kivu, jest taki nieruchawy. Pożeglujmy w wadze lekkiej. Przez te kilka godzin przecież Wam go nie ukradną.
Kilka godzin po wywrotce, zgłodniali, a pozbawieni fasolki po bretońsku, kochankowie wybrali się na obiad. Początek nie był dobry. Restauracja Pod Szczupakiem nie prowadziła Tyskiego.
- Mamy umowę z Żywcem, nie wolno nam Tyskiego – powiedziała ruda kelnerka. Kalina parsknęła za odchodzącą z dezaprobatą.
- Trudno, cieszmy się tym, co mamy – powiedział Jacek wskazując na jezioro. Szmaragdowa tafla Mikołajskiego leżała paręnaście kroków od stołu.
- Każdego letniego ranka - ciągnął dalej - świtem, od Wierzby do Mikołajek przechodzi jeziorem Święty Mikołaj, patron żeglarzy i miasta. Tu poprawi rozczochraną trzcinę, tam pogrozi zbyt żarłocznemu szczupakowi, ale co najważniejsze, przypomni miejscowym wiatrom, żeby się zachowywały. Szczególnie wiatrowi z zachodu – temu od Śniardw, bo ten zachowuje się najgorzej. Ale niech Bóg ma żeglarzy w opiece, jeśli w letni wieczór Święty Mikołaj troszkę za dużo wypije i zaśpi... O właśnie, przy bufecie masz Świętego Mikołaja – to musi być właściciel.

Pod spreparowanym pyskiem szczupaka, oparty o bufet, stał mężczyzna z szopą siwych włosów, z okrągłą twarzą, z czerwonymi policzkami, częściowo zakrytymi przez sutą brodę i wąsy. Czujnym spojrzeniem omiatał salę restauracyjną.
- Dla ciebie Święty, a dla mnie zbój Madej. Popsułeś puentę – powiedziała Kalina.
Kończyli obiad, kelnerka zbierała talerze. Patrząc na hałasujące pod mostem motorówki Jacek wspominał dawne Mazury. Myślał o tych, co z rejsu już nie wrócili, o nocach pod okryciem żagla, mleku kupowanym wiadrami z okolicznych PGRów, o osmolonych w ognisku garach, o czasach, kiedy żeglarskich Mazur było więcej.
- Proszę poprosić właściciela – zwrócił się do kelnerki. Kalina spojrzała na niego pytająco.
W chwilę później Jacek powiedział:
- Proszę pana. Dwanaście lat temu tu, w pańskiej restauracji, na tej sali, z tym samym szczupakiem, byłem pod wpływem alkoholu. Zachowałem się wtedy niewłaściwie, bardzo niewłaściwie, zarówno wobec gości jak i wobec pańskiego personelu. Uważam, że powinienem pana za to przeprosić.
Święty zbierał myśli:
- Eeeee.... za komuny - wtedy to było państwowe.
Kalina, wcielona w rolę zaangażowanej urzędniczki:
- To trzeba przeprosić i Głównego Księgowego.
- Eeeee... Główny Księgowy umarł.
Jacek:
- Skoro restauracja była państwowa, jestem tym bardziej zobowiązany do przeprosin.  Państwo jest przecież naszą wspólną własnością; powinniśmy państwo szanować i nim się chlubić.
Kalina energicznie potakiwała głową. Wreszcie właściciel poddał się:
- No to... no to ... czego się państwo napiją - on the house?
- Poproszę o piwo Tyskie – patrząc na Jacka, powiedziała triumfalnie Kalina.

Kilka minut później kelnerka nalewała piwo do szklanek:
- Po Tyskie musiałam iść aż do rynku. To pan tu był dwanaście lat temu?
- I wcześniej też. A pana właściciela to jakbym sobie przypominał.
- On był sierżantem wtedy - komendantem milicji.
Kalina ze szklanką w ręce zapytała:
- Powiedz za co przepraszałeś?
- Ryba – Jacek wskazał na szczupaka nad barem - lubi pić, więc dałem rybie w gardło setkę wódki i na utrwalenie trochę piwa. A potem to już była regularna burda z nogami od krzeseł i pagajami. Mirek też tam był. Z okrzykiem – hajda na Wołmontowice – prowadził atak na bar. A finał był na posterunku. I pewnie właśnie stamtąd pamiętam Świętego, tyle że bez wąsów i brody. A może to zapach - ten zapach milicyjnego posterunku – tak jakbym go teraz poczuł.
Kalina zmarszczyła nos:
- I cała ta awantura była o setkę wódki?
- Właściwie o to, że to nie była moja wódka. Studentów nie stać na dzielenie się własną wódką z rybami. Mirek też tak sądził.
* * *
Rankiem po wywrotce otwierało się nad żeglarską wioską mazurskie niebo dobrej pogody. Na ciemnej ścianie lasu odznaczały się białe żagle manewrujących na jeziorze jachtów. Kochankowie jedli śniadanie na deku jachtu. Kivu kołysał się łagodnie na niziutkiej fali jeziora Mikołajskiego. Na wschodzie, niedaleko od kuli podnoszącego się słońca ukazała się motolotnia.
- To Mirek – Jacek wskazał na lotnię – wczoraj się wykąpał, a dzisiaj lata.
W południe przyszli Mirek z Robertem i grzecznie poprosili o wejście na jacht. Chcieli rozmawiać o Arabelli – skradzionej łodzi Roberta. Robert relacjonował:
- To nie tylko moja Arabella. W ciągu trzech miesięcy sezonu skradziono siedem łodzi. Komendant powiatowy mówi, że wszystko to jest na północy – gdzieś w okolicach Królewca – Kaliningradu.
- Na własnych nogach te jachty tam nie doszły. Ktoś musiał im pomóc – powiedział Jacek.
- Policja nie widzi szans w udzieleniu jakiejkolwiek pomocy. To jest poza Polską – ciągnął Robert.
Rozmowa zakończyła się stwierdzeniem Jacka, że gdyby fajka Stalina nie przecięła Prus Wschodnich na dwie części, to kradzież Arabelli nie miałaby miejsca. Roberta taka analiza nie zachwyciła.

Kochankowie pożeglowali w stronę Guzianki – śluzy na jeziorze Bełdan. Przed wejściem do wąskiej śluzy kłębił się tłum kajaków, jachtów i motorówek. Po przejściu przez śluzę w poszukiwaniu samotności skierowali się w stronę Prania. Zrezygnowali z miejscowego przysmaku - placka cygańskiego - i zatrzymawszy się przy osieroconym pomoście wybrali kochanie się.
- Siódmy dzień wakacji, a siódemka to liczba miłości – powiedziała Kalina.
Jacek palcami zarysował w powietrzu siódemkę i opuścił dłoń na prawą pierś Kaliny.
- Obawiam się, że zaniedbuję synogarlicę – powiedział nakrywając pierś dłonią.
- Skąd Ci przyszły do głowy takie nazwy – sarenka, synogarlica?  To są porządne kobiece piersi, a nie leśne zwierzęta.
- Dla mnie to są żywe, zmienne istoty – Jacek czuł jak nabrzmiewa pierś Kaliny.
- No to twój kochacz też jest żywą istotą. Znów jest jak sierp.
Stary pomost życzliwie chwiał się i skrzypiał w takt ich kochania się. Unosiła się nad nimi bogini Numerologii, po twarzy Kaliny tańczyły siódemki roześmianych wodnych elfów i rusałek, a wzdłuż pomostu płynęło siedem łabędzi.

Trzy dni później Mirek z Robertem odszukali włóczęgów na biwaku, naprzeciw promu w Wierzbie. Nadajnik położenia Arabelli wciąż funkcjonował. GPS Roberta odczytał sygnał nadajnika - współrzędne geograficzne Arabelli wskazywały, że rzeczywiście była ona w Rosji, jak mówił Robert, w ruskiej zonie, w pobliżu Królewca, najpewniej w porcie Kaliningradu.
- A czy ten GPS gra muzykę? – Zapytała Kalina.
- Może gra, tego nie sprawdzałem.
- To ja wolę swojego grającego iPhona. Bo tego grajka nie muszę sprawdzać, wiem, że gra.
Robert wolał mówić o Arabelli:
- Byłem w konsulacie Rosji. Wyśmieli mnie, a jak zrobiłem awanturę, dali mi wilczy bilet na wjazd do Rosji.
- Trzeba było wspomnieć fajkę Stalina – powiedział Jacek.
- Skoro wiesz gdzie jest Arabella, to tylko trzeba tam pojechać z GPSem i ją odkraść – powiedziała Kalina.
- No właśnie – taki mam plan.
- Zaraz, zaraz - przerwał Jacek – przecież ciebie Ruscy do zony nie wpuszczą.
- Wymyślimy coś – powiedziała Kalina - to może być interesujące. Popatrzcie – w palcach Kaliny błysnęła pięciozłotowa moneta. Kalina zamknęła dłoń, otwierając strzepnęła palcami, pokazała obie strony dłoni – monety nie było - zniknęła:
- Tak wyparowała Arabella – powiedziała. Znów zamknęła i otworzyła dłoń i moneta pokazała się w palcach Kaliny:
 – A tak ją odzyskamy.
- No dobrze – powiedział Jacek - Mirek transportuje Roberta motolotnią – Robert zna port i zna swój jacht. Ja z Kaliną przekraczam granicę Golfem. Mirek z Robertem lądują niedaleko od granicy, zaraz za Bagrationowskiem. Mirek wysadza Roberta i wraca do Polski, a trójka już w komplecie odzyskuje Arabellę. Ja z Robertem płynę na polską stronę Zalewu Wiślanego, a Kalina wraca samochodem.
- Skąd taka nazwa – Bagrationowsk – komu to przyszło do głowy? – Spytała Kalina.
- Bagration to był carski generał poległy w bitwie pod Bagrationowskiem.
- To już przed bitwą tak się to miasto nazywało?
- Nie, bitwa była jakieś dwieście lat temu, i wtedy była to Pruska Iławka. A Bagrationowsk Ruscy nazwali sześćdziesiąt lat temu.
- Dajcie już z tym spokój. Powiedzcie, jak Kalina wytłumaczy się, że brakuje jednego pasażera? – Zapytał Mirek.
- Ruska granica to nastajaszczij bardak - objaśnił Robert – ilość pasażerów wpisuje się ręcznie cyfrą na kartoczce prawie jak wydartej z zeszytu. Wystarczy tę cyfrę przerobić.

Na granicy potwierdziło się, że Robert miał rację. Bardak był; poza kartoczką było czekanie, jeszcze jakieś vouchery, niechlujnie ubrani celnicy i był stojący z papierosem przy drodze żołnierz w ogromnej wojskowej czapce.
- Cała Rosja. Na jednym końcu żołnierza czapka w której denku zmieściłaby się cała europejska część Rosji – a na drugim końcu - w butach - śmierdzące onuce – podśmiewał się Jacek.
- Wciąż onuce? – spytała z niedowierzaniem Kalina.
- Ich armia - jedyna na świecie - wciąż paraduje w onucach.

Koniec cz. 1/3. Cz. 2/3 za tydzień.


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań - część 2/3 opowiadania.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz