sobota, 21 stycznia 2017

#Festyn opowiadań™, Nr 74.

Spotkajmy się na Nowej Gwinei




© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)



1. Opowiadam od początku. Z Markiem poznaliśmy się na studiach, nie była to przyjaźń, ot zwykłe koleżeństwo, a kilka lat po studiach nasze drogi rozeszły się – ja pozostałem na uczelni, a on przekwalifikował się na dziennikarza naukowego. 


Teraz, prawie ćwierć wieku później przysiedliśmy przy stoliku w kawiarnianym ogródku, niewiele więcej niż dziesięć metrów od przystanku autobusowego na rogu ulic Nowy Świat i Foksal. Miałem opowiedzieć o swoich losach - Markowi wydawało się, że może wyjdzie z tego jakiś reportaż. Na blacie naszego stolika leżał wykonany z brązu medal. Napis „Joseph Louis Lagrange” na obrzeżu medalu okalał popiersie mężczyzny z wyróżniającym się wydatnym nosem.
- Jeśli ktokolwiek zasłużył na ten medal[1], to właśnie ja – powiedziałem.
- Ejże, nie przesadzasz?
- Nie patrz na to tylko z wąskiej perspektywy odkryć naukowych dokonanych przez geniuszy, przez wielkich ludzi. Przyjmij do wiadomości, że nikt inny nie wpłynął na moje życie bardziej niż Joseph Louis Lagrange. A ten medal jest dla mnie tylko potwierdzeniem…


Przerwałem bo Marek sprawdzał swoją aparaturę:
 –Zawsze nagrywam na dwóch kanałach – na komórce i na archaicznym, ale spisującym się dobrze,  dziennikarskim minimagnetofonie – powiedział – jest w porządku. Nagrywa się. No to mów.
- Najlepiej zaczynać zawsze od początku – powiedziałem - a to wszystko co mi się zdarzyło, zaczęło się właśnie tutaj, na Nowym Świecie niedługo po wprowadzeniu przez generała stanu wojennego. Stałem wtedy na tym przystanku – jechałem wtedy do Pałacu Staszica na seminarium o formalizmie Lagrange’a…
- Aha. Lagrange’a – Marek chrząknął znacząco.
- A po seminarium miałem zająć się czarną księgą docenta K. – przełknąłem łyk kawy, odstawiłem na stolik filiżankę i ciągnąłem dalej - autobusu 116 długo nie było, przystanek był zatłoczony, a poranny deszcz pozostawił na nierównym chodniku brudnawe kałuże. Gapiłem się na południe, na wyłaniający się zza skrzyżowania Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi zarys budynku Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i zastanawiałem się czy tego kolejnego dnia stanu wojennego pojawił się już przy swoim biurku towarzysz generał Jaruzelski i czy spędzi kolejny dzień pracując nad podniesieniem stopy życiowej naszego narodu, bo na przykład moja stopa – stopa doktoranta - bardzo takiego podniesienia potrzebowała.
- Takich opowieści wysłuchałem setki – zauważył Marek – Jaruzelski ze swoją przodująca rolą partii przewija się wszędzie. Nawiasem mówiąc koncept przodującej roli znów stał się u nas modny. Ale mów dalej.

- Nie zastanawiałem się zbyt długo – kontynuowałem - bo po chwili na przystanku zatrzymał się autobus 116. Jedna z tych ładnych dziewczyn, które jeżdżą tą linią na uniwersytet, wysiadając z autobusu i omijając kałużę wpadła wprost na mnie; papierowa torba, którą trzymała w ręku pękła i wypadło z niej ze trzydzieści numerów Tygodnika Mazowsze. Nie wsiadłem do tego autobusu, resztę dnia spędziliśmy z Basią kolportując Tygodnik. Przemieszczaliśmy się od adresu do adresu, ja w każdym tramwaju czy autobusie wypatrywałem tajniaków, a za kolejnym ulicznym rogiem spodziewałem się milicjantów. A w tydzień po spotkaniu Basi zaliczyłem pierwsze zatrzymanie: czterdzieści osiem godzin w pałacu Mostowskich.
- To wtedy jakiś tajniak-intelektualista zacytował ci ten siedemnastowieczny tekst? – Zapytał Marek.
- Tak. Tekst pamiętam do dzisiaj. Powiedział: Nigdy umysłu pańskiego złą wiadomością nie zasmucać, bo dobremu słudze przede wszystkim winno być miłe pańskie zdrowie. A wreszcie i cóż pomoże?”. A po chwili dodał: „Państwa nie zasmucaj. A nie, to państwo zamknie cię, kto wie może na kilka lat”.

2. O docencie K. i więcej o formalizmie Lagrange’a. Do przystanku podjeżdżał kolejny autobus 116.
- A w trzy dni po zwolnieniu z pałacu Mostowskich znów umysł pański złą wiadomością zasmuciłem – powiedziałem.
- I znów cię zamknęli?
- Nie, to nie to. Poszło o pański umysł docenta K. mojego promotora a zarazem człowieka o silnych stanach emocjonalnych. Zasmuciłem go, a może lepiej powiedzieć zirytowałem go niewinną uwagą o jego czarnej księdze – czarnej, bo maszynopis przyszłej książki obłożony był eleganckimi, pochodzącymi z zachodu, czarnymi okładkami. Książkę miał ocenić wielki autorytet naukowy, dyrektor naszego Instytutu. Zasugerowałem wyrzucenie jednego z jej rozdziałów, według mnie zupełnie  niepotrzebnego. Docent K. spojrzał na mnie i powiedział, że coś za chętny jestem do wyrzucania i że jakby mi pozwolić, to bym bez ceregieli wyrzucił Einsteinowi masę m ze wzoru E = mc2.
- Oczekuję, że docent K. postanowił cię usadzić – powiedział ze zrozumieniem Marek.
- Tak właśnie postąpił: „Właśnie opuścił pan seminarium o formalizmie Lagrange’a. W sąsiedniej sali są cztery tablice i jest spory zasób kredy. Proszę wyprowadzić równania Lagrange’a drugiego rodzaju. Ma pan na to półtorej godziny.”

Marek spojrzał na mnie pytająco.
- Równania wyprowadziłem. Zrobiłem to na tyle elegancko, że docent K. mnie pochwalił i postawił innym za wzór. Ale nie miałem wtedy poczucia, że poznając Basię i wyprowadzając te równania…
- Lagrange’a – wtrącił Marek.
- … nadaję mojemu życiu całkowicie nowy kierunek. Zaraz potem czarna księga została wydrukowana, miała w środowisku naukowym powodzenie, docent został zaproszony na wykłady do Stanów. Już do kraju nie wrócił, a po paru latach został dziekanem na jednym z amerykańskich uniwersytetów. A tu u nas generał padł, zaczęły się przemiany, a ja z nędzy komunistycznej popadłem w nędzę koniecznych przemian ustrojowych.
- To wtedy spotkałem ciebie pod szczęką pod Pałacem Kultury. Sprzedawałeś wietnamskie chusty i szale.
- Robiłem za pomocnika pana Janka. Otwierałem szczękę, rozkładałem towar i przygotowywałem kawę dla pana Janka, żeby była gotowa jak już przyjdzie. Pan Janek gniewał się, kiedy koło naszej szczęki nie było obmiecione.
- Obmiatanie nikogo nie hańbi – zauważył Marek.
- To prawda, ale jak ktoś się przy obmiataniu głęboko zamyśli, na przykład rozważając punkty Lagrange’a albo konsekwencje splątania kwantowego, to może to obmiatanie wypaść całkiem niedbale. Jak się jest w nędzy, to o takich rzeczach lepiej nie myśleć.

Opowiadałem dalej:
 - Tymczasem tam w Ameryce docentowi K., który awansował i był już dziekanem, zabrakło profesorów – z tych co byli, kilku albo przeszło na emeryturę, albo poszli do przemysłu.
- Rdzenni Amerykanie wolą robić biznes niż zajmować się nauką. Posada profesora nie jest atrakcyjna, dlatego od robienia nauki są imigranci. Czytałem o tym – wtrącił Marek.
- Docent K. postanowił spróbować z uczonymi z Polski – ale tylko z tymi, o których wiedział coś dobrego. Nie chciał za bardzo ryzykować.
- A o tobie wiedział. Dzięki równaniom Lagrange’a. Więc pakowałeś się do Stanów – a co na to pan Janek?
- Pan Janek był OK. Postawił „fifth”- butelkę amerykańskiej whisky i zaopatrzył mnie w adres kuzyna na nowojorskim Green Point: „Jakby co, to tylko do niego – wiesz, tam nie każdemu można ufać, ale jemu musisz”. Paszport dostałem łatwo, bo już było po okrągłym stole.

3. Poprawiłem się na ogrodowym krzesełku. Jestem w Stanach, uczę, prowadzę badania, stabilizuję się - studentów mam złych, średnich i dobrych, należy to do codziennego doświadczenia profesora, wiemy przecież że rozkładem zdolności rządzi…
- Krzywa Gaussa – powiedział Marek – wiemy, wiemy.
- Ten rozkład obowiązuje prawie wszędzie, tak jak pech zdarza się nie wszędzie, ale prawie wszędzie. Kiedy prowadzę seminarium doktoranckie zatytułowane „formalizm Lagrange’a”….
- Lagrange’a. Kolejny raz – znacząco powiedział Marek.
- … jednym  z moich gorszych studentów jest niejaki Pierre, a jego pełne nazwisko to Pierre Lagrange. Pierre nigdy o słynnym Lagrange’u nie słyszał. Ale… Ale na drzwiach mojego biura wisi zawiadomienie o seminarium z wybitym tłustym drukiem nazwiskiem Lagrange. Pierre przypadkiem trafia na to zawiadomienie, następne kilka dni spędza guglując i staje się coraz bardziej pewien, że jest potomkiem sławnego matematyka. Obwieszcza to na Facebooku i Twitterze. Przekonany, że doc Tom, bo tak mnie studenci zwali, powie mu o Lagrange’u coś więcej, wpada podczas office hours do mojego biura. Żeby się go pozbyć wręczam mu poniewierającą się w moim biurze broszurkę o metryzacji; jest tam sporo o Lagrange’u, bo to on w czasie rewolucji francuskiej szefował komisji, która obdarowała nas metrem i kilogramem.
Zauważyłem, że Marek niecierpliwi się, bawił się pustą filiżanką po kawie. Pomyślałem, że w reportażu Marek całej mojej relacji nie zmieści. Trudno, to jego problem, niech słucha.

4. O tym czym jest fifth. - Teraz musimy trochę zboczyć w stronę alkoholi, w stronę whisky – powiedziałem - to co w Polsce jest zwyczajowym pół litra, w Ameryce nazywa się  „fifth” – standardowa butelka whisky.
- To ta fifth, którą postawił pan Janek?
- Tak. „Fifth”, bo tak się mówi, choć właściwie to „one fifth”, znaczy jedna piąta, i przez długie lata fifth zawierała objętość jednej piątej amerykańskiego galona. Ale  czterdzieści lat temu fifth została  w Ameryce zmetryzowana – zamiast siedmiuset pięćdziesięciu siedmiu mililitrów, bo tyle ma jedna piąta galona, rozporządzeniem federalnym zmniejszono jej objętość do siedmiuset pięćdziesięciu mililitrów – trzech czwartych litra. Odtąd whisky rozlewa się do takich butelek.

Wypiłem łyk kawy i ciągnąłem dalej:
- Pewnego wieczoru rozlewając przyjaciołom whisky Pierre opowiada czego dowiedział się od doktora Toma o swoim przodku i o metryzacji. I wtedy ma znakomity pomysł: Podnosi do góry butelkę whisky – tę fifth - i mówi, że odtąd będzie ją nazywał „doc Tom’s special”.
 – Chyba po polsku najlepiej byłoby to oddać jako „specjał doktora Toma” – wtrąca Marek -chyba nie uda mi się zmieścić tego w reportażu. Szkoda, bo „specjał” brzmi dobrze.
Zastanawiam się chwilę i mówię:
- Znaczeniowo chyba lepiej byłoby powiedzieć „miarka doktora Toma”. Tak czy inaczej nazwa przyjmuje się na uczelni, studenci ją lubią, o specjale wzmiankuje lokalna gazeta. Ale kiedy siedzę w biurze dziekana L. (docent K. już wyfrunął do lepszego uniwersytetu) słyszę: „Dlaczego zachęcasz do picia alkoholu? Rodzice naszych studentów się niepokoją. Wycofał się największy darczyńca naszego Uniwersytetu”. Tłumaczę dziekanowi nieporozumienie z żywym i zmarłym Lagrange’m. Kiedy zauważam, że nie powinniśmy mówić o pieniądzach, bo misją uniwersytetu jest nauka, dziekan L. spogląda na mnie jak na idiotę i pyta:
- A skąd ci coś takiego przyszło do głowy?

W tym momencie już wiem, że mój czas na tym uniwersytecie skończył się. Miesiąc później w trakcie potwornej awantury z dziekanem L. dowiaduję się, że rodzice Pierre Lagrange’a, zarzucając uniwersytetowi rozpijanie studentów rozważają pozew do sądu, że na mój etat zabrakło pieniędzy i że to koniec mojej pracy na tej uczelni.
- Czy Joseph Louis Lagrange też był tak zapalczywy jak ty? – Pyta Marek.
- Nie, Lagrange był cierpiącym melancholikiem. Trochę tego usposobienia przeszło w tym czasie na mnie, bo przez dłuższy czas nie udawało mi się znaleźć pracy. A kiedy w końcu znalazłem, to bardzo daleko - na Nowej Gwinei, w egzotycznym państwie Papua Nowa Gwinea. Pierwsze zdanie pełnego uczuć listu, jaki wysłałem do Warszawy, do Basi brzmiało: „Spotkajmy się na Nowej Gwinei”.

5.Łyknąłem pozostały w filiżance zimny już ostatek kawy i mówiłem dalej:
– W tydzień po przylocie na Nową Gwineę, kiedy szedłem centralną ulicą miasta Port Moresby zastąpił mi drogę czarniawy człowiek z twarzą pomalowaną na żółto i czerwono. Na głowie niósł coś w rodzaju kapelusza udekorowanego piórami i kolorowymi trawami, poza tym był prawie nagi - jedynym elementem czegoś, co było ubraniem, był duży, rurowaty, spiczasty na końcu futerał okrywający penisa. Jednak tym co przyciągnęło moją uwagę nie był ani niewidoczny penis, ani fantazyjny futerał, lecz trzymana przez nagusa dwumetrowa dzida. W terminologii kapitana Drozda ze Studium Wojskowego byłaby to dzida bojowa.
- Odczułeś zrozumiały niepokój – podpowiedział Marek.

- Tak. Dzida wyglądała groźnie. Nagus powiedział coś czego nie zrozumiałem, uderzył dzidą w chodnik między moimi stopami i odszedł. Uświadomiłem sobie, że biali nie są na Nowej Gwinei powszechnie lubiani.
– Penisa w futerale, dzidę i poglądy Papuasów w reportażu pominiemy. Tak samo jak nie wspomnimy o poglądach tych naszych białych, krzyczących na ulicach: „Je..ć czarnuchów”. Skoncentrujmy się na Lagrange’u  - powiedział Marek.
- Przyjeżdżając na Nową Gwineę byłem bliski bankructwa, więc pierwszą rzeczą były pieniądze. Dopiero po  roku poczułem się pewniej i zająłem się…
- Lagrange’m – dopowiedział Marek.
- Tak. Od dawna ciekawiły mnie punkty Lagrange’a[2] – miejsca w układzie ziemia-słońce gdzie równoważą się siły  grawitacji i bezwładności oddziaływujące na znajdujący się tam obiekt. Napisałem na ten temat niewielką książeczkę.
- I to za nią dostałeś medal? Nie mogła być taka niewielka, musiała być ważna, skoro warta była aż medalu.

Uśmiechnąłem się:
- Medal dostałem dzięki protekcji Lagrange’a. Sam mi to powiedział, kiedy przyśnił mi się w przeddzień posiedzenia Komitetu Nagród Akademii Lincei. Poznałem go po tym jego długim nosie.
- Bredzisz. A na serio? Bez żartów?
- Przypomnij sobie co powiedział mi dziekan L. kiedy wyrzucał mnie z pracy. Poszło o pieniądze, te którymi napędza się nauka. Tym razem poszło o pieniądze przeznaczone na kolonizację Marsa. W przypadku kolonizacji bezpośrednia łączność Marsa z ziemią może zostać zablokowana na około 2 tygodnie w ciągu każdego tak zwanego okresu synodycznego. Satelita komunikacyjny znajdujący się w jednym z dwóch punktów Lagrange’a – tych które ja badałem - może służyć jako pośrednik – przekaźnik w takiej sytuacji. O kontrakt na takie satelity zabiegał jeden z międzynarodowych koncernów - oczywiście zabiegał  o pieniądze państwowe – ze Stanów, Unii, Japonii. A jaki dla takiego kontraktu może być lepszy PR niż udekorowanie medalem samotnego naukowca w egzotycznym i, jak to się określa - rozwijającym się państwie. Jest to czyn bardzo humanitarny, a jeśli się jeszcze dyskretnie wspomni, że niedawno, tylko kilkadziesiąt lat temu panowało tam ludożerstwo, to jakiż, ach jakiż jest to kolosalny postęp dla całej ludzkości! Nic tylko paluszki lizać, bo pieniążki będą płynąć, oj będą!




[1]Matematyk i astronom Joseph Louis Lagrange (1736 – 1813) jest twórcą mechaniki analitycznej, autor szeregu ważnych rezultatów w dziedzinach analizy matematycznej i teorii liczb.

KONIEC


Jeśli opowiadanie podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostepnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.

Za tydzień dwudziesty pierwszy (sorry, miał być w tym tygodniu, ale zaszła zmiana) odcinek książki "Jakże pięknie oni nami rządzili".

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

 Sympatycy Komitetu Obrony Demokracji w sobotę 21 stycznia 2017 (grupa na facebooku) mieli 66917 członków.