sobota, 26 września 2015

#Festyn opowiadań™, Nr. 09.

Ostatnia Runda

© Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)


Poniedziałek, 11 lipiec 2005,  jubileusz uczelni. Jak zwykle, zawsze czujni na darmowe alkohole, pierwsi do drinków ruszyli dziennikarze.
- A Wiesiek w pierwszym szeregu – zauważył Jacek, patrząc na pulsującą przy barze grupę – nabierają wigoru, ciekawe który to z nich popsuje taki przyjemny jubileusz.
Po drinkach, kiedy już wszyscy usiedli, rektor przedstawił wiceministra:
- Przypominam, że jest on naszym byłym uniwersyteckim kolegą. Oddaję ci głos drogi ministrze, drogi Stefanie.
 Wiceminister wspierał się prezentacją komputerową:
- Proszę państwa, w jednym z sycylijskich dialektów nie ma czasu przyszłego. Nam, historykom to nie przeszkadza. Nam chodzi o czas przeszły, a czas przeszły jest w każdym języku. Dumny jestem z tego, że tu, na tej uczelni, byłem uczniem znakomitego historyka profesora Rzęckiego. Uczniem nie tylko w nauce ale i w jachtingu. Dla mnie i dla innych jego uczniów profesor był zawsze młody. Traktowaliśmy go jak starszego brata.
- Rzygałeś na morzu gorzej niż listonosz na zapleczu Urzędu Pocztowego w Białce Podhalańskiej - myślał Jacek  - na rejsie do Sztokholmu Rzęcki tylko kiwał głową. To tyle o jachtingu, Stefanku. A co do przeszłości – właśnie o nią będzie tu chodziło.
Na ekranie komputerowego rzutnika przewijały się fragmenty wystąpień  ministra:
- Będzie dobrze, będzie coraz lepiej – mówił minister w Wałbrzychu. Jego mowę w Białymstoku ilustrowało hasło: “WIEK XXI – WIEKIEM POLSKIEJ NAUKI”, zaś podczas przemowy w Hajnówce  prezentowane plansze puchły od geometrii rozwojowej: - krzywe pięły się w górę jak drabina jakubowa, słupki przypominały wielkością dęby w pobliskiej puszczy Białowieskiej. Oczywiście była też uśmiechnięta gęba ministra wsiadającego do rządowego BMW.
Wiceminister kończył:
- W swojej ostatniej pracy o uczciwości historyka, profesor Rzęcki cytował św. Grzegorza: „Nawet jeśli prawda może spowodować zgorszenie, to lepiej dopuścić do zgorszenia, niż wyrzec się prawdy!". Takiej właśnie maksymie dotrzymywałem wierności pracując naukowo a teraz dotrzymuję w działalności politycznej.
Na ekranie wizerunek Św. Grzegorza ustąpił miejsca ostatniemu slajdowi – odręcznej, pisanej pulsującą energią dłonią notatce ministra do księgi pamiątkowej jubileuszu.
Z szerokim uśmiechem na twarzy wiceminister uścisnął dłoń rektora. Jacek, siedząc niedaleko od projektora, obserwował Wieśka kierującego się w stronę obsługującego projektor technika.
- Wypadło na Wieśka – pomyślał.
- Jeszcze uzupełnienie – jeden slajd z tego laptopa – właśnie przyszedł majlem – powiedział Wiesiek do technika.
Na ekranie ukazał się ręcznie pisany tekst:
- Jestem patriotą. Kocham swój kraj. W trosce o przyszłość naszego kraju uważam za swój patriotyczny obowiązek zawiadomić, że profesor Rzęcki prowadzi działalność antyrządową. Na swoim seminarium atakuje Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i towarzysza Jaruzelskiego. W mieszkaniu przy ulicy Madalińskiego utrzymuje skrzynkę kontaktową Solidarności. Poniżej podaję nazwiska studentów zamieszanych w konspirację...
 Zażenowaną ciszę sali przerwała uwaga podpitego reportera:
- Patrzcie, jakie te teksty podobne - ten ministra i ten teraz. Jakby oba napisała ta sama ręka.
Dwóch ochroniarzy skierowało się w kierunku stojącego wciąż przy projektorze Wieśka.
Dwa tygodnie przed jubileuszem, poniedziałek, 27 czerwiec 2005. Rektor Jacka uczelni był człowiekiem wysokiej ambicji. Wiesiek, przyjaciel i partner Jacka w cotygodniowej partyjce szachów, uważał, że teorio-ewolucyjne konsekwencje takiej osobowości są bardzo poważne. W ramach obowiązków służbowych dziennikarza Wiesiek naczytał się materiałów ostatniej konferencji na temat biologii ewolucyjnej i dzielił się swoją erudycją ze wszystkimi znajomymi. Jacek nie pamiętał już wywodu Wieśka, natomiast spodobał mu się cytowany przykład: ponieważ Churchill był takim superambitnym człowiekiem, to dzieci Churchilla były alkoholikami, wnuki nie lepsze, a prawnuków nie powinno być wcale. O dzieciach rektora Wiesiek narazie nie wiedział nic.
Rok temu ambitny rektor zaokrąglił nieco rocznicę powstania uniwersytetu i w ten sposób znalazł powód do zorganizowania jubileuszu ze sobą w roli głównej. Jacek, przecież profesor historii, otrzymał dwa zadania: po pierwsze uzyskanie notki wiceministra do księgi jubileuszowej – to pana znajomy sprzed lat – razem panowie żeglowaliście - zadanie drugie: przekopanie archiwum uczelni. Rektor oczekiwał rezultatów. Nie byłby zaskoczony, gdyby Jacek dowiódł, że król Jagiełło, Maria Curie-Skłodowska, Wałęsa czy Chopin byli absolwentami uczelni.
Czy rektor wiedział, że w archiwum między innymi papierami znajduje się donos na Rzęckiego? Jackowi wydawało się, że nie.
Im bliżej dnia jubileuszu, tym bardziej, głęboko wewnątrz Jacka mózgu, w ciele modzelowatym, czaiło się poczucie malejącej sympatii do sytuacji. Trzeba było coś z tym zrobić – okazja była – miał przecież pojechać i dać w Suwałkach odczyt o Jadźwingach.
Jednak najpilniejsza była ta, wymagana przez rektora, notka do księgi jubileuszowej. Kiedy wreszcie odebrał ją od sekretarki – wiceminister, czyli kiedyś Stefan, nie odezwał się wcale, co Jacek przewidział - Jacek z żoną Kaliną pojechali w końcu do Suwałk. Wracając, Jacek zboczył do Puńska, gdzie Kalina wybrała się na targ kupić miejscowy specjał – sękacz i posłuchać dźwięków litewskiej mowy. Powiedziała, że jest przecież aktorką, a wsłuchiwanie się w obce języki pomaga w doskonaleniu potrzebnej w zawodzie dykcji.  Jacek natomiast trafił do miejscowej biblioteki publicznej i wychodząc powiedział sobie:
- No nareszcie wszystko jest załatwione.
Poniedziałek, 11 lipiec 2005, wieczorem po jubileuszu.
 - Jestem patriotą. Kocham swój kraj. W trosce o przyszłość naszego kraju uważam za swój patriotyczny obowiązek zawiadomić, że profesor Rzęcki prowadzi działalność antyrządową.... – Kalina czytała z trzymanej w ręku pożółkłej strony – na swoim seminarium ... - przerwała i popatrzyła na Jacka.
Rzucona na stół strona spadła na podłogę, a Kalina wzięła do ręki pogniecioną kopertę.
- No to teraz mów. Wszystko. Od początku aż do dzisiejszego skandalu – powiedziała.
Nim Jacek otworzył usta, do drzwi zadzwonił Wiesiek.
- Mejl przyszedł z Biblioteki Publicznej w Puńsku – zapisany wcześniej ale z wprowadzoną dzisiejszą datą wysłania. Nie wiadomo kto go wysłał – powiedział, podnosząc leżącą na podłodze stronę.
- Już wiadomo – Kalina ze złością trzepnęła kopertą w stojący na stole talerz z pokrojonym sękaczem – wiadomo kto, tylko nie wiadomo dlaczego nic nie mówił.
Oglądając kopertę dodała:
 – A donos przyszedł z Wiednia, w lipcu 1988.
- Donos znalezłem w archiwum – powiedział Jacek – już wtedy byłem pewien, że to dzieło Stefana; A jego odręczna notka napisana na jubileusz, z tym samym charakterem pisma – to matematyczny dowód. Ot, cała odpowiedź.
- Już są pierwsze plotki – minister, szef Stefana sądzi, że to robota rektora – powiedział Wiesiek - ministerstwo milczy, nieoficjalnie mówi, że fałszerstwo, że charakter pisma zmienia się z wiekiem, i tak dalej i tak dalej, więc minister nie ma problemu.
- Z tym tutaj ma problem – głowa Kaliny wskazała na Jacka – jak go znam, Jacek już jest gotowy do następnej, drugiej rundy. I nie mówcie o wiceministrze per Stefan – on jest podłym politykiem, którego nie chcę znać. To tak jakby zbrodnia Kainowa na odwyrtkę – zabójstwo nie młodszego, a starszego prawie brata.
- Jeszcze jest to – wyciągnąłem to ze starych papierów - Jacek podał Kalinie pożółkłą stronę sztokholmskiej popołudniówki. Pół strony gazety zajmował wybity tłustym drukiem tytuł; było to jedno słowo, sześć liter: Hjälte. Na marginesie ktoś dopisał ołówkiem: “Bohater” a poniżej: “uratował szwedzkiego żeglarza”.  Pod tytułem widniało zdjęcie jachtu Alfa Centauri. Załoga jachtu zgrupowana była koło grotmasztu. W prawym górnym rogu zdjęcia włamana była fotografia kapitana - profesora Rzęckiego.
- Pamiętam ten rejs, to był rok 1980 – powiedziała Kalina – jedyny raz kiedy Stefan był na morzu.
Dwa tygodnie później, poniedziałek, 25 lipiec 2005. Wiceminister, tak jak przewidział Wiesiek, milczał. Oficjalnie rzecznik ministerstwa powiedział, że ministerstwo nie widzi potrzeby komentowania, bo domniemanie autorstwa donosu jest śmieszne.
Wkrótce donos stał się tłem, podkładem do szerszej dyskusji, bo na czasie było ustalenie budżetu Instytutu Pamięci Narodowej. Jedna z radiostacji ogłosiła zbiórkę miliona złotych na fundusz “Oczyścić i Najsurowiej Ukarać. Cały Układ”. Celem funduszu miało być wykrycie autora donosu. O ministrze nie było ani słowa.
Drugim tematem dyskusji było życie profesora Rzęckiego. Wiesiek opublikował stronę sztokholmskiej popołudniówki i zdjęcie jachtu Alfa Centauri ozdobiło wpierw jego dziennik a potem okładki tygodników. Fakt, że na liście załogi jachtu kapitana Rzęckiego byli Jacek, Kalina i wiceminister był tłustym kąskiem dla prasy.
Żyjąca jeszcze gosposia profesora powiedziała w wywiadzie, że przez ostatnie pół roku przed śmiercią profesor bez przerwy chodził po mieszkaniu: “Tylko dywan wydeptywał, aż się bałam, że ślad wydepcze, a przecież usiadłby sobie. Niespokojny był.” Gdzieś przed końcem roku 1988., jakieś sześć miesięcy po nadejściu donosu, po cichu, bez rozgłosu, profesor Rzęcki odszedł na emeryturę, a po następnym pół roku zmarł.
Prasa rozpisywała się o nieudanym jubileuszu, o donosie, w tygodnikach analizowano życiorys skrzywdzonego profesora ale wiceminister trzymał się mocno. W publikacjach pojawiało się jego nazwisko, ale ostrożność nie pozwalała na łączenie jego nazwiska z donosem. Brakowało nowych dowodów. Jacek pocieszał się, że była to tylko pierwsza runda.
Wieczorem, Wiesiek jak zwykle stawił się na partię szachów, przyniósł nawet kwiatki dla Kaliny, koniaczek i ostatnie wiadomości. Minister właśnie obciął rektorowi pieniądze na badania - rektor się pieni. Z innych wiadomości – felietonista brukowca, a znajomy ministra krytykuje grę aktorską Kaliny, nazywając ją Lady Makbet light.
Kalina zniknęła w głębi mieszkania, gdzie rozmawiała ze swoją urażoną ambicją. Jacek z Wieśkiem zamyśleni siedzieli nad prawie pustą szachownicą (zadanie Keresa, rok 1932, mat w dwóch posunięciach). Niespodziewanie przewracając białego króla, wylądowała na szachownicy stara, pogięta pocztówka.
- Ty szakalu – powiedziała Kalina do Jacka - mówiłeś o starych papierach – a jakże. Od początku wiedziałeś dlaczego Stefan to zrobił – miałeś tę pocztówkę. Czemuż, ja biedna, nie mam męża, który myśli płasko? Czemuż nie mam męża posadzkarza?
Wiesiek podniósł pocztówkę i spojrzał na Kalinę:
- Tu widać wielkie koło wiedeńskiego Prateru – diabelski młyn – powiedział.
- Spójrz na drugą stronę – powiedziała Kalina - tę pocztówkę przysłał nam Stefan na miesiąc przed donosem. Z pozdrowieniami z  Austrii i z prośbą o zapytanie profesora Rzęckiego, czy jego praca habilitacyjna została zaakceptowana.
- Aha – powiedział Wiesiek.
- Jacek sprawdził wtedy z profesorem i odpisaliśmy mu, że niestety praca została odrzucona. No i przyszły wiceminister został na zachodzie, a co najważniejsze – zemścił się. Za habilitację. Tym donosem. Zniszczył Rzęckiego,  a wkrótce, sprytny podlec, zrobił karierę jako emigrant polityczny. A ten szakal – tu wskazała na Jacka – skojarzył to natychmiast po znalezieniu donosu. I milczy.
- Szczeka – powiedział Jacek.
- Co szczeka?
- Szakal. Nie milczy, a szczeka.
- Co najwyżej się tchórzliwie odszczekuje, jest zdradliwy, żywi się padliną, wypadają mu włosy i bolą go zęby, tak, że chce mieć implanty – powiedziała Kalina w przestrzeń – a tę pocztówkę proszę mi opublikować w dodatku nadzwyczajnym, w milionie egzemplarzy, w pięciu językach – zwróciła się do Wieśka. Wiesiek milcząc schował pocztówkę do teczki.
- No dobrze – powiedział Jacek – powiem Wam trochę więcej.
Kalina odchrząknęła: - Trochę.
- Dzisiaj rektor zaprosił mnie do swojego gabinetu i zaproponował mi pozycję prodziekana. Odmówiłem, mówiąc, że Szalony Profesor nie nadaje się na prodziekana. Wiem, że się odmowy spodziewał. Nie nalegał - Jacek podniósł białego króla i przyglądał mu się podejrzliwie.
- A może widzi w tej figurze rektora – pomyślała Kalina.
Jedenaście dni później, piątek,22 lipiec 2005. Wydawało się, a w każdym razie tak sądził Jacek, że pocztówka z Wiednia zakończy walkę w drugiej rundzie. Nic z tego. Na poziomie brukowców pocztówka zrobiła wrażenie, ale minister wciąż się trzymał. Ataki na Jacka i Kalinę nie ustawały. Felietonista zaatakował Jacka z grubej rury:
- Mówi się o Szalonym Profesorze, że to co zaczęło się dla niego jako poszukiwanie intelektualnego spełnienia, z upływem lat stało się pociesznym ćwiczeniem unikania rzeczywistości oraz przekleństwem wieku średniego.
- Skąd on to przepisał? – pieklił się Jacek – to jest zbyt mądre aby mógł to sam wymyśleć.
W ten piątek wrócił do domu z dwiema butelkami szampana. Wycałował Kalinę, zaprosił Wieśka, i zanim zdążył się upić, pokazał im swój łup – kartkę maszynopisu:
„Jestem patriotą. Kocham swój kraj.W trosce o przyszłość naszego kraju uważam za swój patriotyczny obowiązek zawiadomić, że profesor Rzęcki jest agentem Służby Bezpieczeństwa. Próbuje rekrutować tajnych współpracowników na wydziale Historii.”
- Ja ten patriotyzm i to “w trosce o przyszłość”  i “patriotyczny obowiązek” znam na pamięć – to znów Stefan –  powiedziała Kalina – skąd to masz?
- Z archiwum uniwersyteckiej Solidarności. Ostatnim razem rektor wspomniał coś o ciekawych papierach. Wszystko jest udokumentowane. Ten donos też przyszedł z Wiednia, w tym samym czasie - w lipcu 1988 i jest po prostu przeróbką tego pierwszego. Stefanek przedtem donosił Służbie Bezpieczeństwa, a teraz Solidarności. To jest trzecia runda i już ostatnia.
- Prawda. Z drugiego donosu już się nie wytłumaczy – powiedział Wiesiek wkładając kartkę do teczki – jutro będzie w gazecie.
Jacek, z kieliszkiem w ręku, podśpiewywał radośnie:
Gdy raz wypiłem parę wódek
Zjawił się u mnie Krasnoludek.[1]
- Powiem Wam jeszcze jedno – powiedział Wiesiek – nareszcie sprawiedliwości stanie się zadość bez podstępnego działania jakiegoś intryganta we własnym interesie – dla kariery czy dla pieniędzy.
Wieczorem następnego dnia wiceminister zwołał konferencję prasową. Powiedział, że autorem donosów nie był. Był ofiarą szatańskiego spisku agentów SB. Tamtego roku w Wiedniu został porwany przez SB, uwięziony w piwnicy, torturowany przez podtapianie. Po kilku dniach tortur zmuszono go do przepisania ręcznie tekstu donosu.
- Proszę państwa – choć agenci układu wciąż działają, ujawniam prawdę w imię mojego honoru. Apeluję do mediów o zrozumienie, bo nagłaśnianie tej sprawy przyczynia się do zagrożenia mnie i mojej rodziny. Godzinę temu złożyłem panu premierowi dymisję z mojego stanowiska. Wiem, że po schwytaniu wywodzących się ze Służby Bezpieczeństwa sprawców będę w stanie znów podjąć służbę publiczną.
- Jak teraz wygląda twoja trzecia runda? – zapytała Jacka Kalina – wprawdzie stracił stanowisko, ale dalej kłamie.
Miesiąc później, 3 wrzesień 2005, piątek. Restauracja “TW” była pełna. Jacek rozmyślał głośno:
- Jestem historykiem. Prokurator ze „Zbrodni i kary” – to nie dla mnie.
Kalina podniosła się od stolika:
- Mówiąc o zbrodni i karze - zaraz wracam.
Jacek wiódł za nią wzrokiem. Szła do stolika zajętego przez byłego wiceministra.
- Idę za nią - zdecydował.
- Szkoda tego deseru, tych ananasów i kiwi – powiedziała Kalina podnosząc z bocznego stołu salaterę z galaretką -– ale trudno.
Po chwili niesiony powolnym ruchem galaretki płatek kiwi z wolna spływał po czole byłego wiceministra. Przez dłuższą chwilę zatrzymał się na brwiach lewego oka nadając mu wygląd pirata. Osłupiały wiceminister trwał w bezruchu. W ciszy, jaka zapanowała na sali, Kalina powiedziała:
- Proszę państwa, tak wygląda tortura przez podtapianie.
Jacek sięgnął po miseczką z sałatką i podał ją Kalinie. Wygarniając zawartość miski na głowę Stefana Kalina ciągnęła dalej:
- Jeszcze tę sałatkę. Zielone groszki, czerwoniutka marcheweczka, białe kosteczki kartofli, wszystko w żółtym majoneziku – cóż to za piękna gama kolorów – jak na straganie w dzień targowy. Jakaż to piękna dekoracja dla nikczemnika.


Następny dzień był dniem jak inne, z tą różnicą, że szykując śniadanie Kalina recytowała:
Na straganie w dzień targowy
Takie toczą się rozmowy...[2].
Jacek z osłupieniem wpatrywał się w podpis pod fotografią rektora w porannej gazecie:
“Najlepszy gracz w Warszawie. Wygrał w ostatniej rundzie. Po udanym dla niego jubileuszu uczelni został mianowany wiceministrem na miejsce skompromitowanego poprzednika.”
- Nieeeeee! – krzyczał Jacek drąc gazetę na kawałki - nie, już dosyć tych łajdactw.


[1] Marian Załucki, Krasnoludek
[2] Jan Brzechwa, Na straganie w dzień targowy 

KONIEC

Następne opowiadanie Festynu Opowiadań pt.: "Apteka pod Opatrznością" za tydzień. A jeśli Ci się opowiadanie podoba - kliknij na "Lubię to".
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie niegdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store .
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html 



piątek, 18 września 2015

#Festyn opowiadań™, Nr 08. List Polecony


List Polecony

©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Jadąc do Magdy, do Braunschweigu, zatrzymałem się w Berlinie, aby zwiedzić odbudowany Reichstag. Pod portretem Adenauera przypomniałem sobie o liście mamy, kiedy to w latach pięćdziesiątych mama napisała do papieża; był to wtedy chyba Pius któryś tam. Prosiła go, aby zgodził się zostać Komisarzem Dobrej Woli; kiedy tylko się zgodzi, mama podejmowała się napisać do marszałka Stalina, prezydenta Eisenhowera, premiera Churchilla i może generała de Gaulle’a (nie pełnił on wtedy funkcji rządowych, ale mama liczyła się z jego ogromnym autorytetem), aby wzięli udział w tej komisji i rozwiązali problemy świata. Wykluczyła kandydaturę odwetowca Adenauera i zaznaczyła, że pisze do papieża choć jest niewierząca, że wstrzymywała się z przygotowanym od dawna listem aż do końca kadencji prezydenta Trumana – czołowego podżegacza wojennego, i że marszałek Stalin miał rację mówiąc, że pokój może być utrzymany, jeżeli narody wezmą sprawę pokoju w swoje ręce. Niosąc ten list na pocztę, aby nadać go jako polecony, przepełniony byłem wewnętrznym protestem. Liczba pojedyńcza mamy kłóciła się z liczbą mnogą narodów świata. Na poczcie, stojąc w kolejce, postanowiłem, że nigdy więcej listów poleconych wysyłać nie będę.

Trudno mi dokładnie powiedzieć jak to poszło z listem dalej - czy mamę wezwali, czy też ktoś przyniósł list z powrotem - w każdym razie zobaczyłem później tę kopertę (a dla elegancji mama naruszyła, jeszcze przedwojenny, zapas materiałów piśmiennych), otwartą, z nieskasowanymi znaczkami, z nalepką Polecony, i z napisanym czerwonym ołówkiem, energicznie podkreślonym tekstem: więcej takich listów nie pisać. W ten sposób Adenauer nigdy się o wykluczeniu przez mamę nie dowiedział i pewnie stąd na portrecie wydawał się być zupełnie z siebie zadowolonym. A o papierowym krzyku rozpaczy mamy nikt się nie dowiedział; ja sam, wówczas nastolatek, nie rozumiałem jej ciężkiego brzemienia – brzemienia sieroctwa, dwóch wojen, wdowieństwa i rzezi powstańczej Warszawy. I z tymi myślami dojechałem do Braunschweigu.

- Scheisse, scheisse, scheisse. Ten Halt jest Schweinehunde  – rzucony przez Magdę list wylądował na kuchennym kontuarze pomiędzy salcesonem brunszwickim i miską kartoflanej sałaty. 
- Wyczerpujesz mój zasób niemieckiego. Zostało mi tylko Hände Hoch, Raus i Nur Für Deutsche – powiedziałem podnosząc list – kto to jest ten Halt?
- Herr Halt jest intendentem szkół tutaj, w Braunschweigu. Lubi mówić Nein.
- O co chodzi ?
Magda wskazała nożem na krojony salceson:
- To miasto jest jak ten salceson. Są Polacy, Niemcy z byłej NRD, Turcy, Arabowie, Włosi. Ale to co trzyma to wszystko, ta otoczka, to są miejscowi Niemcy – trzymają władzę, tak jak to gówniane, niejadalne pokrycie trzyma razem cały salceson. Z ich ramienia Herr Halt pilnuje szkół. Dla niego jestem brudną Polką, a mój mąż jakimś wasser-polakiem - synem pookupacyjnego bezpaństwowca.

- Skurwysyn. Żeby on tylko wiedział  – wróciłem myślami do powojennych lat w Głuchowie. Wcześniej czy później będę musiał zrelacjonować Magdzie to co wiem o wydarzeniu z tamtych lat – wiedziałem o tym ja i wiedziała o tym ona. Wolałem aby nastąpiło to jak najpóźniej – dobrze, że za godzinę wyruszałem z powrotem do Polski.

- Poprzednik Herr Halta nie pozwolił na naukę polskiego mojemu synowi, choć walczyłam jak lwica – dziabnięta z furią połówka salcesonu wylądowała na podłodze – a teraz Herr Holt zabrania polskiego mojemu wnukowi – dla niego polski jest dla untermeschen. W Polsce niemiecki jest nauczany w normalnym trybie, tutaj nie ma o tym mowy – ładna mi Unia Europejska i dwudzieste pierwsze stulecie. Powiedziałam mu co o nim myślę, a ten bęcwał pozwał mnie do sądu.
Magda wskazała nożem na leżący na kontuarze list:
- Każą mi zapłacić grzywnę 300 euro – albo mogę to odsiedzieć.
- Te kanapki  zrób mi lepiej z serem – powiedziałem, podnosząc z ziemi salceson – znaczy, że robisz tutaj za męczennicę, za Emilię Plater.
- Emilia Plater miała szablę – dziabnięty po raz drugi salceson znów wylądował na podłodze – a ja mam tylko ten salceson i tę miskę z sałatą – Magda rąbnęła miską o podłogę. W zgodności z prawami ruchu i prawem grawitacji szczątki miski i jej zawartość wkrótce spoczęły na podłodze; reszta wszechświata pozostała niewzruszona.
- Żebyś tylko nie skończyła w chatce leśnika - pomyślałem.

Minęło pół roku od mojej wizyty w Braunschweigu. W godzinę po przyjeździe do Głuchowa, województwo Wrocławskie, zatrzymaliśmy się z Magdą na górnym mostku przy ulicy Sienkiewicza. W biegnącym wzdłuż ulicy potoku kąpał się szkielet podwozia czterokołowego wózka dziecinnego z brakującym lewym tylnym kołem i uczepioną do szkieletu reklamówką Lidla. Wózek wydawał się być z dynastii nie późniejszej niż AWS, podczas gdy reklamówka była PiSowska lub PO-owska. Z oddali patrzały na nas, milcząc, Góry Sowie.

Tamtego dnia, na mostku  mieliśmy przed sobą imponującą ruinę zakładu Della, za Niemców fabryki Schreibera. Frontowa ściana zakładu ziała nieregularną dziurą. Okrąg opisany na dziurze mierzyłby kilkanaście metrów. Nad dziurą niepewnie zwisała popękana struktura dachu. Mógł to być 155 mm pocisk, ale biorąc wiekowo, dziura była pokojowa i postkomunistyczna. Byliśmy w najbardziej dotkniętej przemianami części Polski.
- To gdzieś w tej okolicy się to wszystko dla mnie zaczęło. Znajdźmy jakieś ślady, spróbujmy się czegoś dowiedzieć – powiedziała Magda.

 Jak to się dla niej zaczęło wiedziałem więcej, niż powiedziałem jej w drodze do Głuchowa. Niedługo po wojnie (drugiej, światowej), będąc wtedy uczniem piątej klasy, właśnie w tym Głuchowie, dokładnie szóstego listopada przepowiadałem sobie w łóżku, na chwilę przed zaśnięciem, referat, który miałem wygłosić następnego dnia:
 - Trzydziestą rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej czcimy więc jako nasze święto, święto pionierów na naszych Ziemiach Odzyskanych, które wyzwolił generalissimus towarzysz Stalin.  Prezydent Bierut powiedział nam, że nasze miejsce jest tutaj. Nie będziemy więcej ciemiężyć narodów zachodniej Ukrainy i Białorusi. Na imperialistyczne Bizonie i Trizonie, klasa robotnicza Francji, zjednoczona wokół sekretarza Komunistycznej Partii Francji towarzysza Maurice’a Thoreza odpowiada „Ami go home”....  
- Byle się nie zająknąć, jak będę czytał – myślałem – teraz będą salwy dział Aurory i pałac Zimowy.
Z sypialni wujostwa dochodziła cicha rozmowa.
- To ta Niemka z sąsiedztwa,  ta co ją wywożą z transportem do Niemiec. Była robotnicą u Schreibera. Nie chce wziąć dziewczynki. Zgwałcił ją jakiś Kałmuk i urodziła – mówiła ciotka - nie ruszaj mnie, nie mam dziś ochoty.
W szmerze pościeli słyszałem dalej:
- No dobrze, ale przyrzekasz, że ją weźmiemy.
Z sypialni dochodził rytmiczny skrzyp łóżka. Dosyć niejasno odczułem podniecenie (w końcu miałem tylko jedenaście lat). Następnego ranka mój referat zaciął się na salwach Aurory, a parę dni później w rodzinie pojawiła się Magda.

Z tej zimy pamiętałem jeszcze powożoną przez parobka wujostwa karetę, karetę którą zajechaliśmy na pasterkę. Po pasterce kozioł, stojącej zwykle w stodole karety, stał się miejscem, skąd dowodziłem wojskami Napoleona pod Jeną, a na skórzanych siedzeniach karety spędziłem niejedną chwilę czytając Trylogię i Karola Maya. Kareta stała się moją wyspą szczęścia.
- Rewolucja srewolucja, a tak eleganckiej karety nigdy więcej nie widziałem – wymamrotałem, wciąż myślami w przeszłości.
- Co ty gadasz – Magda przyglądała mi się podejrzliwie.
- To może być tamten dom, ciotka mówiła o sąsiedztwie – powiedziałem, wskazując na brązowy budynek. W uchylonych drzwiach wejściowych krzątała się starsza kobieta.

- Wciąż zastanawiam się, jaką przed tą adopcją miałam narodowość – powiedziała Magda, kiedy, w parę minut później, odchodziliśmy z Magdą od drzwi staruchy – może ta starucha miała rację nazywając mnie szwabskim bękartem. Może i teraz dobry prawnik dowiódłby, że nie należy mi się żadna narodowość. Przedtem jeszcze wnuk tej starej, jako dobry patriota, przyłożyłby mi kijem bejsbolowym.
- Jej chodziło o dom – przerwałem - a nuż pokażesz jakiś papier i powiesz wynocha, stara. Słucha pewnie radia Maryja, a wnuki wysyła na pielgrzymkę do Częstochowy. Mnie nazwała folksdojczem, a przecież nie wyglądam.  
- Mnie w ogóle nie powinno być. Zbrodnia towarzyszyła mojemu poczęciu. Nie znam ani Niemki, która mnie urodziła, ani ojca Kałmuka. Niemcy w Braunschweigu mówią o mnie  brudna Polka. Czuję się Polką, a w Polsce wyzywają mnie od hitlerówy. Ciekawe, jak by mnie nazwali u ojca w Kałmucji. Uprawiają tam słonecznik i kukurydzę, więc pewnie najłagodniej powiedzieliby: spierdalaj kurwo w kukurydzę gryźć pestki.

Milczałem. Nie miałem nic do zaproponowania, brakowało nawet marzeń, brakowało kozła i skórzanego siedzenia karety.  
- Patrzę na te ruiny dookoła i widzę, że lepiej by było nie wypędzać stąd Niemców, tylko brać od nich pieniądze. Po co ja tu przyjechałam? Gdzie ja mam się podziać ? Gdzie ja mam się podziać ? Napisz mi, proszę, list do premierów, prezydentów i kanclerzy tego świata z jednym, jedynym pytaniem - gdzie Magda ma się podziać ? Słyszysz ? Ja chcę tego listu.
- Napiszę. I wyślę go jako polecony.


KONIEC


Następne opowiadanie Festynu Opowiadań pt.: "Ostatnia Runda" za tydzień. A jeśli Ci się opowiadanie podoba - kliknij na "Lubię to".
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie niegdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store .
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html 


piątek, 11 września 2015

#Festyn opowiadań™, Nr 07. Codzienne Sensacje (zakończenie)

   
         

©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Tyle że płacz ojca Wojciecha Przerwy wciąż dźwięczał mi w uszach. Zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz od bardzo dawna zaczęło mi zależeć na czymś innym niż moja stopa – poczułem że krzywda rodziny Przerwów jest dla mnie ważna. Ale nie wiedziałem jak mogłem coś dla nich zrobić.
Na takich rozważaniach upłynął mi kolejny kiepski dzień, a wieczorem doszedłem do wniosku że dla spełnienia dobrego uczynku muszę uzyskać pomoc. Uczyniłem pierwszy krok – wyjąłem z szafy duże tekturowe pudło i pojechałem do redakcji. Tam na moim biurku obok notki od Leszka: „Tu jest coś ciekawego dla ciebie, musisz zobaczyć”, leżały zalaminowane w przezroczystej folii płachty numeru Kuriera Warszawskiego z 15 sierpnia 1939 roku. Przyciągnęła mój wzrok krzyżówka zamieszczona na dole jednej z płacht. Pierwsze czteroliterowe hasło pionowo krzyżówki brzmiało „okręt flagowy dywizjonu kontrtorpedowców”.
- Cztery litery – no tak, zgadza się, po tylu latach pamiętam – pomyślałem – ale po moim wczorajszym całopaleniu kolekcji, po co mam się takimi rzeczami zajmować. Odłożyłem gazetę, podkreśliłem w notce Leszka słowa „musisz zobaczyć” i dopisałem: „Ja już wszystko w życiu widziałem”. Zdjąłem z postumentu stopę słonia, włożyłem do przyniesionego pudła, a na postumencie położyłem krzyżyk z papierową figurką, notkę Wojciecha Przerwy z czerwoną, przypominającą krew plamką i jego pisane na czerwonym papierze listy. Po zastanowieniu dopisałem też na leżącym na wierzchu liście słowa: „Rodzina Wojciecha Przerwy ma wrócić na Wspólną 11a”. Pudło ze stopą słonia zabrałem do domu. W domu, po następnych dwóch drinkach Bombay Martini chciałem pójść spać, ale musiałem jeszcze zaplanować jutrzejszą rozmowę z Tomkiem i Leszkiem. Spać poszedłem dobrze po północy, spałem kiepsko.
Kiedy następnego dnia późnym rankiem wszedłem do redakcyjnego pokoju, byli tam Tomek i Leszek. Leszek zagarnąwszy moje krzesło, z długopisem w ręku rozwiązywał krzyżówkę z przedwojennego Kuriera Warszawskiego, a Tomek przy swoim biurku, z dłonią ułożoną w kształt pistoletu celował w pustkę nad postumentem, w miejsce skąd poprzedniego dnia zabrałem stopę słonia.
- Znowu ćpasz – powiedziałem patrząc na wychudzoną twarz Tomka. Był blady, zaniedbany, na biurku walały się pojedyńcze włosy z jego kiedyś imponującej grzywy.
- A co ma robić, przecież zabrałeś mu stopę - zauważył Leszek, na krótką chwilę odrywając wzrok od krzyżówki. Tomek wciąż celował w pustkę.
Zauważyłem, że krzyżyk z przymocowaną do niego figurką, notka i pisane na czerwonym papierze listy Wojciecha Przerwy leżały na Tomka biurku. A więc przeczytali. Z listami w ręku spojrzałem na Tomka:
- Hej!
- Czego? – wymamrotał Tomek.
- Wracaj z wszechświata – trzepnąłem paczką listów w nos Tomka – masz robotę do odwalenia. Zrobisz coś dobrego.
Uderzyłem drugi raz, Tomek przesunął dłonią po twarzy, dotknął krwawiącego nosa. Leszek podniósł głowę znad krzyżówki i sięgnął po aparat.
- Zostaw to – powiedziałem i zrobiłem krok w jego kierunku.
Poprzedniego wieczoru zastanawiałem się, co obaj pomyślą, kiedy im powiem co zamierzam. Na pewno uznają że zmieniłem się, zmiękłem, że kierują mną głupie sentymenty beksy, że dziennikarz ma patrzeć i opisywać, że nie jest od robienia dobrze, bo od tego są na przykład siostry zakonne. To raz, a po drugie - pomyślą, że zamiast zadzierać z prezesem lepiej byłoby gdybym się zajął swoją stopą. Na koniec obaj pomyślą o najważniejszym - że nie ma sensu się narażać.
A do zrobienia dobrze potrzebowałem ich obu - Tomek od dłuższego czasu grzebał w finansach i byłem pewien że wiele o pieniądzach prezesa wie - pamiętałem o fragmencie notatki prezesa mówiącym o uzyskaniu podstawy finansowej i domyślałem się, że to o pieniądzach rozmawiali w Jabłonnie prezes i poseł Kogoczego. A Leszek ze swoim fotograficznym archiwum, dojściami i znajomościami w branży mógł dowiedzieć się wiele. Miałem tylko jedno rozwiązanie – pokazać że nie jestem beksą, zaatakować, zaskoczyć, zastraszyć udawaną czy też prawdziwą agresją.

- Wszystko co wiecie o prezesie, o kamienicy na Wspólnej, o pośle – powiedziałem – chcę teraz, już teraz – uderzyłem listami w blat biurka. Rzuciłem listy w kierunku Leszka:
- Teraz! – krzyknąłem. Chwyciłem za szczyt postumentu, podniosłem go w górę i rąbnąłem nim w biurko Tomka. Blat biurka załamał się, szuflada wypadła na podłogę.
- Teraz – powtórzyłem. Nareszcie, nareszcie, pierwszy raz od pół roku miałem uczucie, że robię to co powinienem robić. Nie udawałem, był we mnie gniew, potężny gniew.
Zapadła cisza. Po chwili Tomek powiedział:
- Wariat – i spojrzał na Leszka. Leszek ruchem głowy wskazał na leżącą na podłodze szufladę. Tomek schylił się i wyjął z szuflady teczkę z napisem „Bank Świt”.
Z danych zebranych przez Tomka wynikało, że właścicielami kamienicy w której mieszkała rodzina Przerwów byli teraz nasz prezes, poseł Kogoczego oraz jakaś kobieta – może to była ta, którą zobaczyłem z posłem w Jabłonnie. Dzięki uzyskanemu z banku Świt kredytowi dysponowali ponad połową wartości kamienicy. Kupili ją od przedwojennych właścicieli. Czy złamali prawo? Przerzucaliśmy się pomysłami: Może sfałszowana księga wieczysta? Podstawiony właściciel? Przekupiony sędzia? Świadek który za pieniądze stracił albo odzyskał pamięć? Oszustwo przy sprzedaży? Łatwowierny spadkobierca? Co wiedzieli byli właściciele? Czy są w Polsce? Czy raport o który prosił mnie prezes był po prostu manewrem aby zyskać na czasie, opóźnić artykuł o pośle Kogoczego?

- Powiedzcie kiedy mam robić zdjęcia – powiedział po godzinie deliberacji znudzony Leszek i zajął się krzyżówką w przedwojennym Kurierze. Po chwili powiedział:
- Polski kontrtorpedowiec?  Przed wojną.

- Cztery litery. ORP Grom. Walczył potem pod Narwikiem – odpowiedziałem – zostaw tę gazetę i zacznij myśleć.

- Zaraz. Przecież już kończę.
Po chwili Leszek powiedział:
- Tu koło krzyżówki wydrukowali ciekawego – coś o kamienicy. Aha, piszą że prawomocnym wyrokiem miasto przejmuje kamienicę. Ale jaką kamienicę? Bardzo to niewyraźne – Leszek podszedł do okna.
- Prawomocnym wyrokiem miasto przejmuje kamienicę na Wspólnej 11a – przeczytał. Po chwili dodał:
- To jest w rubryce „Z Sądu” w Kurierze – Leszek sprawdził datę – z dnia 15 sierpnia 1939. roku. Miasto przejmuje kamienicę za niespłacone podatki. Obok jest zdjęcie marszałka Śmigłego Rydza na koniu. I co o tym powiecie? Nie o marszałku, tylko o kamienicy.
Kiedy Tomek i Leszek dyskutowali co należy zrobić, ja myślałem o przeszłości, o czasach Mojżesza, czasach kiedy prawo własności dało się sformułować w dwóch zdaniach. Z Księgi Powtórzonego Prawa wygooglowałem wspomniane przez ojca Wojciecha Przerwy dziesiąte przykazanie:
- Nie będziesz pragnął domu swojego bliźniego. Ani jego pola, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego.
Przeczytałem je głośno.
- To jakby już nieaktualne – powiedział Tomek – o osły teraz nie tak łatwo, niewolnic wolno już pragnąć, a kodeksy liczą tysiące stron.
- I nie działają – dodał Leszek.
Miał rację. Bo wszyscy wiedzieliśmy, że szybki powrót Przerwów do ich mieszkania jest równie nierealny jak szybkie wybudowanie obwodnicy Warszawy. Nam pozostawała droga dziennikarska – ujawnić skandal, nazwać nazwiska, opisać cierpienie Przerwów:
- Piszemy i publikujemy – zmieniamy wydanie - powiedziałem - wprowadzamy na internet. Już teraz, dzisiaj. Prezesa nie oszczędzamy. A potem niech się dzieje co chce.
W tydzień później siedzieliśmy w piątkę przy okrągłym stole konferencyjnym w warszawskiej prokuraturze. Po mojej lewej stronie siedzieli Tomek i Leszek, a po prawej pani prezes banku Świt. Za panią prezes ciągnął się rząd oszklonych szaf wypełnionych tomami wydawnictw prawniczych, a nad szafami wisiały starannie oprawione portrety przedstawiające starszych panów. Rozpoznałem wśród nich portret obecnego prokuratora generalnego. Był łysy i minę miał zatroskaną. Naprzeciw mnie trochę zawodowo mniejszy prokurator, też łysy, trzymał w ręku zafoliowany, pożółkły numer Kuriera Warszawskiego; przed nim na stole leżał numer „Codziennych Sensacji” z naszym artykułem. Prokurator właśnie kończył swoją pięciominutową przemowę:
- Mam tu nieznanej proweniencji pożółkły strzęp starej gazety. I jeszcze mam artykuł – tu prokurator wskazał na numer „Codziennych Sensacji” – w którym spodobało się panom oczernić znanego polskiego parlamentarzystę a także znanego biznesmena.
Widoczną do tej pory na jego twarzy troskę zastąpił wyraz niesmaku:
- Przychodzicie do mnie, do prokuratora Rzeczypospolitej wołając o sprawiedliwość. Zastanawiam się jakim prawem i o jaką sprawiedliwość.
Pomyślałem, że wizyty w prokuraturze nie można zaliczyć do udanych.
- Panie prokuratorze – powiedziałem – niechżeż pan się nie trudzi, poszukamy sprawiedliwości gdzieindziej. Oczywiście napiszemy o naszym owocnym kontakcie z prokuraturą i ....
Przerwała mi pani prezes banku Świt:
- Chcę zawiadomić pana – zwróciła się do prokuratora – że nasz bank trzyma się bardzo ostrych kryteriów etycznych. W świetle ostatnich publikacji podjęliśmy pewne decyzje personalne i jestem upoważniona do stwierdzenia, że osoby opisane w artykule – tu wskazała na leżącą przed prokuratorem gazetę - nie mają obecnie jakichkolwiek związków z bankiem. Ponadto bank, po wymówieniu im kredytów przejął pismo „Codzienne Sensacje”.
Widząc zaskoczenie prokuratora dodała  wskazując na nas:
- Redakcją pisma zajmują się obecni tu panowie.
- Dziękuję pani prezes – powiedziałem. Skierowałem się do drzwi:
– Chodźmy - zwróciłem się do Tomka i Leszka. Wychodząc Leszek zatrzymał się w progu i powiedział:
- Musi pan wiedzieć panie prokuratorze, że mój kolega jest człowiekiem cierpliwym. Będzie na jakikolwiek pański błąd czekał tak długo jak to będzie potrzebne.
Z panią prezydent spotkaliśmy się w jej banku dzień przed wizytą w prokuraturze. Była dobrze przygotowana, znała szczegóły naszej kariery. Tego zresztą należało oczekiwać, bo w takim grajdole jak nasza Warszawa nic się nie da ukryć. Przy dobrej kawie, w wygodnych fotelach pytała jak w świetle ostatnich zajść widzimy przyszłość pisma:
- „Codzienne Sensacje” są obecnie własnością naszego banku – powiedziała przypatrując mi się badawczo.
Pomyślałem że niepokoi ją nasz idealizm – tego słowa obawia się każdy bankier.
- Pani prezydent – powiedziałem – Jeśli pozostaniemy redaktorami pisma, to „Codzienne Sensacje” pozostaną pismem brukowym i będą dochodowe. Tak jak pisaliśmy, dalej będziemy pisali o kosmicznej grylownicy, o demonach w lumpeksach, o potworze wysysającym z ludzi DNA, o brylantowej kolii zgubionej przez upitą aktorkę. Ale… Ale co jakiś czas znajdziemy sobie temat na krucjatę.
- Nie rozumiem. Dlaczego? – zaniepokoiła się pani prezydent. Rozwinąłem temat:
- Będzie też w naszym piśmie o zbliżającym się wielkim mroku, o dźwiękach Apokalipsy, o wibracjach przeciwmaterii, o dostrzeganych tylko przez jasnowidzów a promieniujących ku górze tunelach energetycznych, o krzyżówkach obcych z kosmosu i ludzi. Będziemy takie bzdury pisali, bo dostarczamy myślową strawę dla bezmózgich. Bo chociaż nasz czytelnik dowiedział się w dzieciństwie że Ala ma kota to nigdy nie dotarło do niego że As to pies Ali. Nikt go nie zmusi do przeczytania Kafki, on czyta albo nic albo naszą gazetę.
Przerwałem na chwilę, widziałem że pani prezydent zastanawia się.
 Ciągnąłem dalej:
- Ale kiedy ci ludzie, nasi czytelnicy są oszukiwani, okradani, spychani w dół to trzeba im to uświadomić. A kiedy trzeba im pokazać zło, to  tylko my możemy to zrobić. Nikt inny, tylko my. Tak jak teraz z rodziną Wojciecha Przerwy.
- A kwestie zdrowotne zespołu? – Pani prezydent omijając spojrzeniem wychudzoną twarz Tomka skierowała wzrok ma moją stopę.
- Wie o Tomku – pomyślałem i odpowiedziałem patrząc jej w oczy:
- Jesteśmy wszyscy młodzi, moi dwaj koledzy są w pełni sił. Nie przewiduję żadnych problemów.
Kiedy wychodziliśmy z banku Tomek zapytał mnie o wycenę operacji w klinice Mayo.

- Drogo – odpowiedziałem – drożej niż odwyk.
W pół roku później rodzina Wojciecha Przerwy wciąż mieszkała na działkach, a miasto bezskutecznie upominało się w hipotece o unieważnienie zapisu. Łysy prokurator udzielał wywiadów twierdząc, że w postępowaniu posła i prezesa nie widzi znamion przestępstwa. Pustą kamienicą na Wspólnej zainteresowali się anarchiści i podczas bójki z policją ucierpiała trąba z głowy słonia nad bramą.
 Oczywiście był przy tym Leszek i zamieszczając jego zdjęcia z ruchawki kolejny raz przypomnieliśmy czytelnikom krętactwa posła i prezesa. Nie poskutkowało, prezes miał się dobrze. Ostatnio zajął się z posłem Kogoczego domami spokojnej starości. Podczas gdy poseł sponsorował w Sejmie nowelizację przepisów ustalających wysokość opłat za opiekę wnoszonych przez Narodowy Fundusz Zdrowia, prezes inwestował w branżę.
- Tak właśnie od tysięcy lat idealiści przegrywają bitwy z rzeczywistością. Diabeł istnieje – powiedział Tomek, kiedy zasiedliśmy w barze Hubertus.
Jeżeli diabeł istnieje, to czy porusza się z prędkością światła? A jak to jest z aniołami? Czy anioł porusza się tak jak diabeł, czy może wolniej? Jeżeli wolniej, to może nie nadąża z pomocą, może dlatego ten świat jest taki jaki jest. Wydało mi się, że ostatnio anioł obsługujący Warszawę zaczął nadążać, bo Tomek wyglądał lepiej i według Leszka ograniczył branie.
- Zresztą ty też jesteś spokojniejszy – dodał Leszek.
- Bo od miesiąca piję swoje Martini nie z trzema oliwkami a tylko z jedną – odpowiedziałem.
Tak jak pół roku temu nie rozmawiałem z Leszkiem o moim płaczu, tak i teraz nie chciałem omawiać z nim moich prywatnych spraw. Ale miał rację, rzeczywiście byłem spokojniejszy. Zaangażowanie w sprawy Wojciecha Przerwy sprawiło, że depresja minęła i mimo tego że operacja mojej stopy wciąż była pod znakiem zapytania, że do zapłacenia za nią brakowało mi dużo pieniędzy, a kredytu bank ostatecznie odmówił, nauczyłem się żyć z moją zmiażdżoną stopą. Zdecydowałem że pozostaje mi robić swoje i liczyć na naukę, na postęp w medycynie.
Ale tej nocy, po wizycie w barze Hubertus znów, tak jak pół roku temu, nie mogłem zasnąć. Piłem Bombay Martini i myślałem o Wojciechu Przerwie i o sobie:
- Rodzina Przerwów marnieje na działkach, czerwone arkusze listów Wojciecha Przerwy zalegają na dnie mojej szuflady. A ja karmię bredniami setki tysięcy ignorantów o koślawych mózgach i udaję że potrafię naprawić krzywdę Wojciecha Przerwy. Nie mam się co oszukiwać, prowadzę życie podłe.
Po bezsennej nocy, po kolejnym ranku z kacem i po czterech kawach wypitych w kuchni pod akompaniament sączących się cichym strumyczkiem z kuchennego radia kłótni polityków zarzucających sobie nawzajem korupcję, do redakcji dotarłem w południe. Pierwszą rzeczą po wejściu do pokoju było sięgnięcie do szuflady po pakiet listów Wojciecha Przerwy. Leżąca na wierzchu notka z czerwoną plamką znów uderzyła we mnie słowami: „Ukrzyżowałeś mnie, kanalio”.
Tomek podał mi gazetę wskazując palcem:
- Spojrzyj tutaj.
Notatka nosiła tytuł „Bój się niedźwiedzia czyli jak posła pomalowano na czerwono”.
„Wczoraj wczesnym rankiem dozorca ogrodu zoologicznego znalazł na wybiegu dla niedźwiedzi dwóch pokrytych czerwoną farbą mężczyzn. Mężczyźni spędzili tam całą noc i obawiając się ataku zwierząt zachowywali ciszę. Nie wiedzieli, że wybieg od pół roku jest nieczynny:
- Ostatniego lokatora – misia Bartka – przenieśliśmy stąd parę miesięcy temu. Ci panowie schowali się w fosie, trochę śmierdzieli od błota – powiedział dozorca.
Na wybiegu znaleziono dwa dziesięciokilowe kubły czerwonej farby i rozpostartą na ziemi, obficie zasłaną czerwoną farbą plastikową płachtę. Ślady  wskazywały, że była użyta do pomalowania mężczyzn.
Jednym z mężczyzn okazał się poseł M.K., a drugim biznesmen W.L., do niedawna wydawca znanego pisma. Obaj byli trzeźwi. Sprawca, czy sprawcy są nieznani. Żaden z mężczyzn nie odpowiedział na pytanie czy zamierza oddać pofarbowany i pobrudzony garnitur do pralni”.
Notatce towarzyszyły zdjęcia prezesa i posła.
- A więc Wojciech Przerwa znalazł własny przepis na ukaranie złodziei – ucieszyłem się – to w jego stylu.
- Znalazł, ale co z tego, potrwa to tydzień, a potem wszyscy o tym zapomną, tak jak zapominają o naszych artykułach – odpowiedział Tomek.
W dwa dni później pijąc w kuchni poranną kawę słuchałem radiowej dyskusji dwóch wybitnych polityków. Zarzucający sobie nawzajem zdradę Polski na rzecz takiego czy innego sąsiada skojarzyli mi się z cyrkowym występem dwóch okładających się po twarzach klownów. Szukając odpowiedzi na pytanie, czy życie polityka jest życiem bardziej podłym niż życie takiego jak ja dziennikarza nie zauważyłem, że dyskusja się skończyła i że nadawany jest reportaż krajowy. Dlatego usłyszawszy:
- Był pomalowany na niebiesko – nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero kiedy po chwili padło:
- Pewnie dlatego panie, że czerwona farba jest droższa. To go pomalowali na niebiesko – zacząłem słuchać. Niestety był to koniec reportażu.
Skoczyłem do telewizora, włączyłem, akurat szedł wywiad z socjologiem:
- Panie profesorze, co pan sądzi o tych pomalowanych ludziach?
- Mamy do czynienia z epidemią – przedwczoraj Warszawa, wczoraj Rzeszów. Dzisiaj Poznań i dwa przypadki w Łodzi. Tak prości ludzie protestują przeciw bezkarności oszustów i korupcji.
Na ekranie pojawiło się ujęcie upaćkanego niebieską farbą pana w średnim wieku, zastąpione po chwili ujęciem innego mężczyzny, tym razem w odcieniu zielonym.
- A zaczęło się to wszystko od ciągnącej się od pół roku sprawy warszawskiej śródmiejskiej kamienicy, od publikacji w brukowym piśmie – mówił speaker. W kolejnym ujęciu nasz łysy prokurator, bardzo przestraszony i  z miną człowieka skrzywdzonego mówił:
- Mamy podstawy twierdzić że doszło do oszustwa na wielką skalę, do próby zawładnięcia śródmiejską kamienicą. Właśnie przygotowałem akty oskarżenia. Jest dwóch domniemanych sprawców. Wystąpimy do Sejmu o uchylenie immunitetu poselskiego jednego z nich.
Tę chwilę zapamiętam do końca życia. Chwilę w której miałem uczucie, że dołożyłem ręki do zrobienia czegoś co było niezaprzeczalnie dobre. Miałem poczucie spełnienia, dokonania czegoś, co mogło być w moim życiu najważniejsze. Ta krótka chwila kiedy poczułem, że pomagając Przerwom zachowałem się jak człowiek szlachetny, stała się dla mnie jasnym punktem nieuczciwej afery dotykającej tę rodzinę. Wiedziałem, że nadszedł czas na zastanowienie i że cokolwiek zdecyduję o moim przyszłym życiu, o mojej pracy i o moich przyjaciołach, ten moment wspaniałego olśnienia pozostanie ze mną na zawsze.


KONIEC

Następne opowiadanie Festynu Opowiadań pt.: "List Polecony" za tydzień. A jeśli Ci się podoba - kliknij na "Lubię to".
Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.
Moje książki ( http://www.atut.ig.pl/?wyniki-wyszukiwania,19&sPhrase=olas ), wydawnictwo ATUT, są do nabycia w większości księgarni w Polsce, w Europie i w USA. 
Zapytaj w księgarni, sprawdź na przykład w Empiku, bądź też wygoogluj na internecie autora (Andrzej Olas) lub tytuł:
1. Dom nad jeziorem Ontario (nakład jest bliski wyczerpania, ale gdzie niegdzie książka jest jeszcze dostępna).
2. Jakże pięknie oni nami rządzili.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store .
Recenzję mojej książki znajdziesz pod:
http://uwagirecenzje.blogspot.com/2015/02/jak-to-sie-ksiazke-pisao.html