sobota, 30 września 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 110.

O jachcie Kivu i Solidarności



©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com) i Jacek Kijkowski

Kilkadziesiąt lat temu (nie martw się czytelniku, za nie długo wrócimy do współczesności) kiedy podchodziliśmy do kanału Tałckiego, a ja na mapie, której używaliśmy podczas mazurskiego rejsu, odnalazłem leżące nad jeziorem Ryńskim miasteczko Ryn i powiedziałem, że jest tam zamek krzyżackich komturów, Jurek zauważył, że poza zamkiem, w Rynie i w okolicach jest sporo ośrodków wczasowych, więc na pewno będzie gdzieś tam jakiś wieczorek taneczny i da się popatrzeć na dziewczyny. Mirek nie powiedział nic, ale wykonując zwrot przez sztag zmienił kurs naszego jachtu typu folkboat, zostawiliśmy kanał Tałcki za rufą i przyjemnym półwiatrem pognaliśmy w stronę Rynu.

Nie dowiem się nigdy i nie dociekam, jaki to kaprys opatrzności sprawił, że w lata mojej młodości wplótł się czas panowania Edwarda Gierka, kiedy to i dla mnie i dla większości Polaków stało się oczywiste, że zanim powstanie druga Polska, to ta pierwsza doszczętnie zgnije i że zatykanie nosa po to, aby uchronić się od wciąż narastającego i powszechnie obecnego smrodu zgnilizny nie wiele pomoże (zwolennicy dobrej zmiany i czwartej rzeczypospolitej powinni zdać sobie sprawę, że nawyk numerowania naszego kraju może po raz kolejny okazać się zgubny).

Położony na obrzeżu Rynu ośrodek wczasowy Kormoran nie był, jak idzie o fetor, wyjątkiem, a żeby się o tym przekonać wystarczyła jedna wizyta w centralnej toalecie ośrodka – chętnie wysłałbym tam na praktykę mojego, pozbawionego wielu ludzkich cech, ciotecznego brata studiującego kierunek inżynierii sanitarnej. Szczęśliwie smród nie dochodził do innych części rozległego ośrodka, tam sytuacja była całkowicie zadowalająca - było jezioro z portem jachtowym, okolona dorodnymi sosnami polana, bufet w stołówce i ostatnie przeboje epoki wydobywające się ze stojącego na stołówkowym podium, obok portretu Edwarda Gierka, wzmacniacza „Meluzyna”.

Kiedy wschodzące złociście słońce spoglądało dobrotliwie na wciąż trwający wieczorek zapoznawczy, ja, przysłuchując się dźwiękom tanga „Jalousie”, patrzałem w głębokie, czarne oczy Marysi, najpiękniejszej dziewczyny jaką w życiu zdarzyło mi się zobaczyć.

- To jest agent zachodnioniemiecki. Żeruje na polskich dziewczynach – powiedział wskazując na mnie palcem kulturalno-oświatowy ośrodka. Przyjrzałem mu się – rzuciła mi się w oczy duża, brązowa plama na czole nad prawym okiem.
Kulturalno-oświatowy zachwiał się, wypuścił trzymany w drugiej ręce kieliszek, oparł się dłonią o oświetloną słonecznymi promieniami sosnę i dodał:
- Proszę o okazanie dowodu osobistego. Natychmiast.
Marysia przytuliła się do mnie i powiedziała płaczliwym tonem:
 - Ale ja kocham tego mojego agenta. Ja zrobię tak, żeby on się do wszystkiego przyznał.
Tango skończyło się i chwilę potem usłyszeliśmy rzewną skargę opuszczonej przez kochanka Sławy Przybylskiej: „Do mych ust nie przytulę cię znów”.
- To mówi do pana przeznaczenie – powiedziałem kulturalno-oświatowemu – nigdy, ale to nigdy nie przytuli się pan do ust mojej Marysi.
Z ustami tuż przy moich ustach Marysia kiwała potakująco głową.
- Kurwa – powiedział do mnie kulturalno-oświatowy – ja ciebie dopadnę. Dowiem się o tobie wszystkiego – wiem, gdzie wynająłeś tego folkboata.
Już tylko milimetry dzieliły moje usta od warg Marysi. Przechodząca obok nas bufetowa ze stołówki powiedziała szeptem:
- Chciał ją poderwać, nic dziwnego, że teraz pana nienawidzi. Ten Grygał to szuja, chwali się, że ma brata w Służbie Bezpieczeństwa.
- A teraz, o widzi pan – wziął się i rozpłakał - dodała.
Rzeczywiście w melodię „Już nigdy” wplatały się pochlipywania kulturalno-oświatowego. Musiałem wybrać – czy mam skarcić kulturalno-oświatowego, czy pozostać przy ustach Marysi.
- Marysiu – powiedziałem – ja też cię kocham. Od trzech godzin. Podzielisz ze mną dolę żeglarza. Popłyniemy naszym jachtem pod pełnymi żaglami.
- A jak są dwa żagle, to jak się nazywa ten większy? – zapytała Marysia.
Pozostawiając za sobą szloch kulturalno-oświatowego szliśmy przytuleni w stronę przystani, a kiedy mijaliśmy tylne drzwi stołówki dźwięk przestawianych butelek, szklanek i kieliszków ułożył się nam w melodię żeglarskiej szanty „Pod żaglami Zawiszy”. Za nami szli Jurek i Mirek – nieśli plecak i przypominającą worek żeglarski torbę z rzeczami Marysi.
- Zabezpieczeniem przed ześlizgnięciem się wszechświata w chaos i nieciągłość, jest jego ziarnistość – powiedział Mirek. Mirek studiował filozofię i potrafił w różnych dziwnych okolicznościach myśleć i mówić o różnych dziwnych rzeczach; staraliśmy się mu to wybaczać, choć zdarzyło się Jurkowi – weterynarzowi z zawodu - zaproponować Mirkowi pastylkę odrobaczającą mózg.
- Mówisz, że to ziarnistość jest warunkiem koniecznym istnienia wszechświata w znanej nam formie? Profesor Wolszczan niedawno zaprzeczył właśnie takiemu twierdzeniu – powiedziała Marysia.
- A skąd akurat ty o tym wiesz? – zapytał Mirek.
- Wiem, bo studiowałam astronomię.
 - Marysiu, miłość będzie naszym wszechświatem. Na miliardy lat. Przysięgam na wszystkie mgławice, a szczególnie na mgławicę Kasjopei – zadeklarowałem.
Mojej przysięgi dopełniałem i dopełniam przez dziesiątki liczonych ludzkim życiem lat.
Szybciej jednak, bo zanim minęła choć jedna z tych dziesiątek, już w pół roku po żeglarskiej wizycie w Rynie, okazało się, że kulturalno-oświatowy nas odnalazł.
Rewizja, typu Gierek, a nie Stalin, mimo że łagodna, była jednak uciążliwa przez swoją drobiazgowość i tajemniczość. Było ich dwóch. Przypomniałem im o prawach obywatela zawartych w czterech koszykach Konferencji Helsińskiej[1].
- Na koszyki nie zwracamy jakiejś szczególnej uwagi. A dużo tu tej angielszczyzny – powiedział z niezadowoleniem wyższy z nich.
- Dużo map. Za dużo – powiedział ten drugi – i mamy tu paryską Kulturę. I Biuletyn Informacyjny. Wroga propaganda.
- A właśnie – wtrącił się ten wyższy – a znajomi też nie są w porządku – na przykład ten weterynarz zakłada jakieś zrzeszenia, gada rzeczy niewłaściwe.

Pogrozili, zabrali Kulturę i Biuletyn a zostawili protokół rewizji – wspomniałem poprzednio, że rewizja była typu Gierka.
- Popatrz na ten podpis – oglądając protokół powiedziała Marysia – Grygał. Podporucznik. To był ten wyższy.
Po chwili zastanowienia powiedziałem:
- Nietypowe nazwisko. To musi być ten brat kulturalno-oświatowego, o którym mówiła bufetowa. To stąd te pogróżki. Spróbuję sprawdzić.
Oczywiście nie sprawdziłem, miałem do roboty co innego. Tyle że zadzwoniłem do Jurka, żeby mu powiedzieć, że SB mu się przygląda. Na wszelki wypadek powiedziałem też Mirkowi, który przyjął tę wiadomość ze spokojem filozofa.
Okazało się, że Służba Bezpieczeństwa miała za dużo roboty z Komitetem Obrony Robotników, żeby na serio zająć się uprzykrzaniem życia Marysi, mnie, Jurkowi i Mirkowi.

Jakoś pod koniec następnego roku Jurek zniknął z naszego życia – rzuciło nas – Marysię i mnie na sporo lat w obce strony. Zdążyliśmy wrócić na wielkie święto – na dzień, w którym na Placu Zamkowym świętowało się wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. Świętowaliśmy razem z Mirkiem i Jurkiem – Jurek przyleciał z Gdyni, gdzie remontował się jego jacht.
- Słyszałem, że byłeś w Afryce – powiedziałem.
- Tak, ładne parę lat, ale to już stare dzieje – już od dawna jestem żeglarzem na pełnym etacie, mam pełnomorski jacht, żegluję po wszystkich oceanach.
- Ocean stymuluje umysł do patrzenia na świat z perspektywy holistycznej, pozwala widzieć więcej. Bez tego ludzie patrzą fragmentarycznie, a co jest ważne, wnioski z patrzenia fragmentarycznego i holistycznego są różne - wtrącił Mirek.
Jurek spojrzał znacząco na mnie. Kiwnąłem potakująco głową – tak, Mirek był właśnie taki.

Tego dnia do późna w nocy rozmawialiśmy o polityce i o życiu.
- To wyjątkowy dzień. Rzadko się przecież zdarza, żeby jakikolwiek rząd co rządzi zrobił coś mądrego – mówił Jurek – uśredniona trafność decyzji rządów państw świata nie jest wyższa niż dwadzieścia procent. Zresztą mogę się z tobą założyć, że wcześniej czy później znajdą się zbydlęceni politycy, którzy ten dzień nazwą dniem zdrady narodu polskiego. A zdradę będą mieli na ustach każdego dnia tygodnia – od poniedziałku do niedzieli.
Nie bardzo chciało mi się w coś takiego uwierzyć.
- Dwadzieścia procent. Tak mało? – zapytałem.
- Mało, bo przecież w każdym rządzie znajduje się kilku matołków, kilku złodziei, kilkunastu psychopatów, a każdy z ministrów charakteryzuje się nie dłuższą niż pięciosekundową koncentracją myśli. Dodaj do tego kompleks wyższości. No i masz wynik – wojny, konflikty, korupcja. Uwzględnij wszystkie odmiany głupoty – Jurek zastanawiał się - choć mnie samemu ignorancja akurat pomogła.

Tu Jurek opowiedział nam w jaki sposób znalazł się na czarnym kontynencie.
W basenie Konga w jednej z wiosek odkryto ognisko przenoszonego przez małpy śmiertelnego wirusa Eboli i miejscowemu rządowi wypadało na to w jakiś sposób zareagować. Wysoki urzędnik, któremu powierzono sprawę zdecydował, że skoro choroba jest przenoszona przez małpy, to trzeba wynająć weterynarza – w dyspozycji rządu były niewykorzystane pieniądze z Międzynarodowej Organizacji Zdrowia, a po niedawnym skandalu wśród elity narodu, nikomu w rządzie nie udało się znaleźć sposobu, żeby te fundusze ukraść, czyli przekierować na jakieś prywatne konta. Na wszelki wypadek, poza zatrudnieniem Jurka, urzędnik zakupił jeszcze dziesięć nowoczesnych mikroskopów elektronowych, które w ekspresowym tempie sprowadzono samolotami. Po ustawieniu ich w budynku wyewakuowanej szkoły nałożono na Jurka obowiązek demonstrowania dygnitarzom charakterystycznych pętelek wirusa.
- Po demonstracji wirusa odpowiadałem na pytania, wyjaśniając, że nie istnieje lekarstwo przeciw Eboli – mówił Jurek – któregoś razu jeden z dygnitarzy zapytał, czy wobec tego nie należałoby kupić więcej mikroskopów. Powiedziałem, że z mikroskopami, czy bez, ja na pewno lekarstwa na Ebolę nie odkryję.

W międzyczasie epidemia rozszerzyła się na kolejne wioski i szczęśliwie dla Jurka budynek i prawie wszystkie mikroskopy przejęła kierowana przez epidemiologów misja Światowej Organizacji Zdrowia. Prawie wszystkie, bo jeden z nich został przydzielony miejscowemu uniwersytetowi, gdzie też jako wykładowca podjął pracę Jurek. Po paru latach opublikował niewielką książeczkę zatytułowaną „Problemy zdrowotne wybranych zwierząt basenu Konga” przyjętą z dużym uznaniem przez badaczy Uniwersytetu w islandzkim Reykjaviku, niestety przez resztę świata niedocenioną i szybko zapomnianą.

Kupiony jacht Jurek nazwał Kivu, od nazwy kongijskiego jeziora, koło którego zamieszkiwał w Afryce. Pływał jachtem wszędzie – był pod kołem podbiegunowym, zwiedził najdalej na północ położoną destylarnię whisky na wyspach Orkney, był w cieśninie Magellana, okrążył świat, był na wyspie Reunion, Tahiti i na wyspie Wielkanocnej. Często zawijał do gdyńskiego basenu jachtowego – zawsze go tu ciągnęło, a poza tym tu przeprowadzał niezbędne remonty.

W Gdyni Kivu zyskał swój chwalebny udział w polityce, bo zdążył jeszcze posłużyć w stanie wojennym jako miejsce spotkań i schronienie konspiratorów Solidarności.
- Jest taka Fundacja, która szkoli młodych żeglarzy. Kiedy już nie będę pływał – powiedział mi Jurek – przekażę jej jacht. A tu – popatrzcie – Jurek wyciągnął fotografię wykonanej z brązu plakietki – to jest lista obecnych i przyszłych prezydentów, premierów i ministrów, którzy tu się ukrywali. Chcę ten fakt ocalić od zapomnienia – plakietkę umieściłem w mesie jachtu.
- Podobno zdarzało się, że tę swoją konspirację robili niezbyt trzeźwi. A kto wyrzucał po nich butelki? – zapytałem.
- Bywało, że ja.
- Zdarzało się – potwierdził Mirek – mamy w Instytucie Pamięci dużo wspomnień z tego okresu – pełno tam różnych anegdotek.
Mirek wiedział co mówi, bo pracował obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej; ja podobnie jak autorzy relacji o których wspomniał, uważałem, że walcząc o kraj łatwo jest zapomnieć o butelkach i że nie jest to zachowanie naganne.
- Good for them – powiedziałem podnosząc w górę kieliszek z Wyborową.

Choroba dopadła Jurka nagle. Jeszcze dwa tygodnie przed pierwszą utratą przytomności Jurek startując z brazylijskiego Itaguai rzucił kotwicę w południowo afrykańskim Durbanie jako zwycięzca atlantyckich regat samotnych żeglarzy.
Opinie lekarzy różniły się. Jedni wskazywali na Brazylię, drudzy na Afrykę, kłócili się o okres inkubacji. I jedni i drudzy zgadzali się twierdząc, że czy to w Afryce czy w Brazylii na to, aby zarazić Jurka dengą – w niektórych przypadkach najbardziej jadowitą odmianą malarii - wystarcza jedno, jedyne ukąszenie komara.
- Zakrywanie ramion i kolan z łydkami jest na terenach malarycznych obowiązkowe – twierdzili. Niestety Jurek lubił czuć na ciele podmuchy tropikalnego wiatru; wiatru, na skrzydłach którego nadleciała śmierć.

- Czerniaków. Tutaj zacząłem żeglować – powiedziałem patrząc przez oszkloną witrynę kawiarni na wiadukt Trasy Łazienkowskiej. Przesunąłem wzrok na siedzącego ze mną przy kawiarnianym stoliku a wyglądającego jak kopia Cezarego Pazury, wiceprezesa Fundacji i dodałem:
- Ale po co ja zawracam panu głowę Czerniakowem.
Czterdziestolatek odchrząknął i powiedział przerywając prawie po każdym słowie:
- Ja też. Żagle. Saska. Kępa.
Zaskoczony niecodzienną dykcją czterdziestolatka zamarłem z otwartymi ustami. Kiedy zastanawiałem się czy tak właśnie mówi Cezary Pazura, wiceprezes uzupełnił:
- Jachtklub.
A więc obaj byliśmy żeglarzami.

- Witam więc kolegę spod białego żagla – powiedziałem – wierzę, że niedługo jacht Kivu służył będzie jako szkoła charakteru dla młodych entuzjastów żeglarstwa. Przekazuję panu akt darowizny i mam nadzieję, że na tym formalności się kończą.
- Przekażę. Panu. Prezesowi. Grygałowi – powiedział wiceprezes.
  - Mówi pan o prezesie. Czy pan prezes ma dużą, brązową plamę nad prawym okiem?
- Tak.
- To on - pomyślałem - kiedyś kulturalno-oświatowy, teraz prezes. Ciekawe, czy są jeszcze w Polsce kulturalno-oświatowi? Chyba nie ma, po latach, nie, po dziesiątkach lat przemian.
Jest w Stanach Zjednoczonych zwyczaj patrzenia na świat oczyma pełnymi miłosierdzia. Chodzi mi oczywiście o amerykańskie pojęcie „born again[2]”, kiedy jakiś taki powiedzmy zabójca czy morderca wychodzi z mamra, mówi, że jest zupełnie odmieniony, bo przeszedł „spiritual rebirth” i odnalazł Chrystusa.

Z tym jednak bywa różnie, bo dla niektórych taka przemiana staje się znakomitym sposobem zarabiania pieniędzy – jeździ taki po szkołach, opowiada jak ciężko jest w więzieniu i że pan Jezus mu pomagał i podtrzymywał go na duchu, a teraz on przestrzega i wzywa słuchaczy do pojednania się z Jezusem. Ale bywa też, że taki „born again” jest naprawdę „born again” i każdy ma z tego pożytek – sam delikwent już zbrodni nie popełni i za jego miejsce w więzieniu nie trzeba już podatku płacić. Czyli miłosierdzie się opłaca. Pomyślałem, że być może Grygał, osoba przecież w przeszłości wstrętna, przeszedł taki duchowy przełom, i że nie powinienem sądzić, że jest inaczej. Taką też opinię o prezesie Grygale, z jego, taką jak u Gorbaczowa, plamą na twarzy, zaakceptowali Marysia i Mirek.

Już w tydzień później okazało się że jest inaczej. Zadzwonił wiceprezes:
- Mam. Plakietkę. Z jachtu. Do zwrotu. Polecenie. Prezesa.
- Nie rozumiem – powiedziałem.
- Prezes Grygał. Uznał. Plakietka. Fałsz prawdy historycznej. Jacht wyjdzie w rejs bez plakietki.
Siedzący obok mnie Mirek nastawił uszu.
- Wysłałem panu mejla, którego otrzymałem od prezesa – zakończył rozmowę wiceprezes.
W głosie wiceprezesa pobrzmiewała niepewność, zmieniła się dykcja, teraz, inaczej niż poprzednio, operował pełnymi zdaniami. Pomyślałem, że był zażenowany.
- A jednak Grygał? – zapytał Mirek.

Przeczytaliśmy prezesowego mejla - był dowodem na to, że prezesowi Grygałowi koncept „born again” nie jest znany, a poziom jego bezinteresownej nienawiści mierzony według skali od jednego do dziesięciu osiągnął jedenaście.
- Z mejla wynika – mówił Mirek - że prawie wszyscy Polacy to gorsi Polacy, którzy stali nie tam gdzie powinni stać, agenci…
- Zachodnioniemieckiego wywiadu - wtrąciłem.
- Zdrajcy, geje, gwałciciele, resortowe dzieci. Tacy są wszyscy wylistowani na twojej plakietce, no może poza jednym. Jest też coś o tobie. Resortowe dziecko, udowodniono mu pracę dla zachodnioniemieckiego wywiadu.
- Tak się składa, że mój tata do reżimu nie dożył. Ale popatrz – to taka fajna odwrotka – nawet jeśli Grygał nie jest resortowym dzieckiem, to za to ma resortowego brata.
Mirek zamyślił się.
- Hammurabi. Oko za oko – powiedział po chwili.
Spojrzałem na niego i pomyślałem, że zaraz powie coś o tabliczkach z pismem klinowym.
- Ząb za ząb, mejl za mejla – powiedział – na pewno o tym synu będzie coś w moim Instytucie.

Mejl, który wysłaliśmy do Fundacji zawierał nawet więcej niż początkowo planował Mirek - w Instytucie Pamięci Narodowej było nie tylko o bracie, ale i o prezesie. Okazało się, że prezes donosił na kogo tylko mógł. Spodziewaliśmy się w Fundacji jakiejś spektakularnej reakcji – nie doczekaliśmy się, nic się nie działo. Jak relacjonował mi wiceprezes Fundacja zastanawiała się – być może to jakaś prowokacja, a trzeba też było uwzględnić deklarację prezesa, że kontaktował się ze służbami, bo w młodości przeczytał romantyczny poemat zatytułowany chyba Konrad Wallenberg albo bardzo podobnie, i że ten Konrad też się kontaktował.

Dowodem na to, że mejl rozszedł się wszędzie było to, że dzień przed dziewiczym rejsem Kivu w służbie Fundacji przyszedł do mnie młody człowiek - jeden z jego uczestników. Poprosił o plakietkę, chciał ją z powrotem zamontować w mesie jachtu:
- Wszyscy rozmawiają o pańskim mejlu – powiedział - czy to prawda, że to właśnie brat pana prezesa podsłuchiwał co działo się na konspiracyjnych spotkaniach na jachcie?
- Tak. W Instytucie Pamięci Narodowej są jego raporty z podsłuchów.
Młody człowiek zamyślił się:
- Wie pan – na rejsie będzie też wnuk pana prezesa.
Żachnąłem się:
- Nie zróbcie mu aby krzywdy. To by było w stylu Służby Bezpieczeństwa.
Po chwili zastanowienia dodałem:
- A i teraz pełno jest takich co ją naśladują.
- Nie. Nie ma potrzeby. On się właśnie wyprowadził od dziadka i ojca. Oni mieszkają w jednym domu. Wyprowadził się po tym mejlu – powiedział mój rozmówca.

W dwa tygodnie później ten sam młody człowiek zadzwonił i powiedział, że rejs się udał, wszystko było w porządku, a plakietka znajduje się w mesie na swoim starym miejscu.
Zapytałem:
- A co z prezesem?
- Trudno powiedzieć, nic jeszcze nie wiadomo. Mówią, że ma plecy u jakiegoś polityka.
- No tak – powiedziałem – należało coś takiego wziąć pod uwagę.



KONIEC

Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.


Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

   

piątek, 22 września 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 109.

Okupacyjne zagadki dziadka Leona




©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

- Mów co ci powiedział dziadek.
Milczałem. Dłoń nieznajomego boleśnie uciskała moje prawe ramię. Podniosłem wzrok do góry, na profil twarzy nieznajomego:
- On nie ma ucha – pomyślałem – coś obcięło mu ucho.  
- Posłuchaj – nieznajomy drugą ręką obrócił mnie twarzą do jego twarzy - najpierw zabiję twojego ojca. Potem za dwa dni, jeżeli nie powiesz mi wszystkiego co powiedział ci dziadek przyjdę tu w Otwocku do waszego domu i zabiję twoją matkę. A potem ciebie.
- Powiem wszystko – drżałem, było mi zimno - to nie jest prawdziwy dziadek, tylko stryjeczny dziadek Leon. On opowiadał mi bardzo dużo o matematyce, a potem nauczył mnie zagadki o dwóch klepsydrach.
- O jakich klepsydrach? Mów.
- Są dwie klepsydry, jedna mierzy jedenaście minut, a druga siedem. Jak odmierzyć na nich czas piętnaście minut? Dziadek mówił, że u siebie w Londynie to ma dużo książek z takimi zagadkami. Jedną przywiezie mi tu do Otwocka, tylko że ona jest po angielsku.

Obudziłem się. Przy łóżku siedział dziadek Leon.
- Gdzie jestem? Gdzie jest on? Ten bez ucha?
Dziadek przyglądał mi się zmęczonymi oczyma:
- Źle spałeś. Krzyczałeś w nocy.
- To nie był sen. On mówił, że zabije tatę i potem mamę.
- To ci się śniło – dziadek nachylił się nade mną – to był zły sen. Bardzo zły. Czy widziałeś jego cień?
- Nie. Było ciemno.
- Jakby było jasno to też byś cienia nie zobaczył. Mary senne nie mają cienia. To był tylko sen.
Sen – a więc to był sen. Czy to możliwe? Wydawało mi się, że wciąż czuję zaciśniętą na moim ramieniu dłoń tego bez ucha.
Dziadek Leon, wciąż nachylony nad łóżkiem powtórzył:
- To był tylko sen. Kiedy miałem tak jak ty dziesięć lat, to złe sny gnębiły mnie przez cały rok.

To było moje ostatnie spotkanie z dziadkiem Leonem, bo tego samego dnia wyjechał – odprowadziłem go aż do dworca kolejowego, a w rok później, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt trzecim zmarł przedwcześnie, pamiętam, że wiadomość o jego śmierci w Londynie otrzymaliśmy tego samego dnia, kiedy ze stacji kolejki wąskotorowej Otwock odjeżdżał ostatni pociąg do Karczewa i wsiadający do wagonów ludzie zastanawiali się co teraz, po skasowaniu kolejki stanie się z budynkiem dworca na Wawerskiej.

Nie mogę powiedzieć, żebym o dziadku Leonie tak zupełnie zapomniał, bo przez dziesiątki lat pałętała mi się, a i dzisiaj wciąż mi się pałęta po głowie owa dziadkowa zagadka z klepsydrami. Kiedykolwiek mi się to zdarza, na krótką chwilę przypominam sobie o dziadku i o człowieku bez ucha, poczem zabieram się za mniej lub więcej ważne, niedotyczące dziadka, sprawy codzienne, I tak było do chwili, kiedy po latach, podczas rodzinnej uroczystości wspomniałem o klepsydrowej zagadce dziadka Leona, a mój stryjeczny brat Stasio zamyślił się i po chwili odstawiając kieliszek z Wyborową powiedział:
- Było w życiu dziadka Leona kilka niewiadomych. Dokładnie cztery.
- Na przykład? – Zapytałem.
- A czy wiesz co to był Nowy Kurier Warszawski?
Nie odpowiedziałem Stasiowi nic, choć wiedziałem, że Nowy Kurier Warszawski, zwany pogardliwie gadzinówką, był wydawaną przez Niemców w czasie okupacji gazetą polskojęzyczną.

Miałem powód, aby nic nie mówić. Ze Stasiem trzeba było uważać, bo zawsze chorobliwie aktywny, lubował się w tajemnicach, spiskach, urojonych i nieurojonych konspiracjach, faktach niewyjaśnionych.
- Weź na przykład ten nasz otwocki pojedynek o rękę pięknej panny Kazi – powiedział mi kiedyś – powiedzieli, że był na Poniatowskiego, postawili tam krzyż, a przecież to nieprawda, żadnego pojedynku nie było.
Stasio brylował na Facebooku, a jeśli w czasie spotkań towarzyskich udawało mu się znaleźć naiwnego rozmówcę znieczulał go zdaniami wielokrotnie złożonymi, niedomówieniami, zamilczeniami i podkreśleniami, poczem oplątywał go słownymi odpowiednikami wykrzykników i znaków zapytania. Wszystko po to, żeby na koniec ujawnić się jako prezes Stowarzyszenia Odzyskiwania Prawdy i zobowiązać rozmówcę do wstąpienia do Stowarzyszenia.

W tydzień po wspomnianej już uroczystości stanąłem w obliczu poważnego kryzysu rodzinnego spowodowanego oblaniem egzaminu na prawo jazdy przez moją młodszą a bardzo nowoczesną córkę Weronikę. Wieczorem po egzaminie, kiedy w drodze do skrzynki pocztowej natrafiłem na spuchniętą od płaczu, zaczerwienioną na twarzy Weronikę udzieliłem jej kilku przemyślanych i na pewno skutecznych rad ojcowskich. Kończąc mój instruktaż zaproponowałem zamiast Otwocka Łomżę jako miejsce kolejnego egzaminu, mówiąc, że słyszałem, że tam się najłatwiej zdaje. Kiedy spojrzałem pytająco na Weronikę moja kochana córeczka odpowiedziała jednym słowem:
- Spadaj - i wybiegła do swojego pokoju.
- Jakże ulotna, jakże nietrwała jest w dzisiejszych czasach godność ojcowska i jakżeż groźne mogą być tego konsekwencje dla całej rodziny – myślałem otwierając skrzynkę pocztową.

W skrzynce znalazłem kopertę zaadresowaną eleganckim pismem Stasia. Kiedy ją otworzyłem wypadły z niej cztery pożółkłe wycinki z gazety i czterozdaniowa notka: „Rodzinna tajemnica, dla ciebie do rozwikłania!!! Coś sprzed siedemdziesięciu lat!!! Coś co zdarzyło się tu, w Otwocku!!! JAKA JEST PRAWDA???”
- No tak. Tego powinienem się spodziewać – to jest cały Stasio – tym razem ze swoją swoistą interpunkcją – pomyślałem oglądając notkę.
Na pożółkłych wycinkach nieznana ręka umieściła wpisane kopiowym ołówkiem daty – 2 lipiec 1944, 9 lipiec 1944, 16 lipiec 1944, 23 lipiec 1944 i tytuł gazety: Nowy Kurier Warszawski. Każdy z wycinków zatytułowany był „Otwockie zagadki matematyczne”, a pod tytułem widniało nazwisko dziadka Leona jako autora.

W obliczu kryzysu rodzinnego nie chciałem zajmować się materiałami Stasia. Zostawiłem jeden z nich na biurku – może jednak zerknę na niego - a pozostałe schowałem do szuflady i zająłem się planowaniem reakcji ojca na brutalny atak córki. Dziadek Leon musi zaczekać, najpierw Weronika. Jak mam zadziałać?
Właśnie zastanawiałem się czy, tak jak postępowałem z jej starszą siostrą Elizą, powinienem wybrać dostojne milczenie, kiedy zadzwonił Stasio:
- Dostałeś wycinki no i co? Nie wiesz co powiedzieć? Nie wiesz po co ten szyfr? Bo to szyfr.
Zimno poinformowałem Stasia, że prawo jazdy Weroniki jest ważniejsze od domniemanych szyfrów.
- Jakie prawo jazdy?
- To co właśnie oblała.

Wyjaśniłem, że jest niegrzeczna i że z nią nie rozmawiam.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ludzki umysł jest w pewnym stopniu samodzielnym bytem – powiedział Stasio – a więc umysł Weroniki może mieć wszyte, wewnętrzne, ukryte metody działania, które Weronika nie zawsze kontroluje. Oczywiście to samo dotyczy Twojej starszej córki Elizy. A tak przy okazji – od kilku lat obserwuję samodzielność twojego umysłu i powiem wprost to co należy powiedzieć – jest z nią gorzej niż było.
- A twój samodzielny byt przypomina mi szarożółty budyń bezglutenowy o smaku karmy dla kojota – wyłączając komórkę odpowiedziałem Stasiowi w myśli. I pomyślałem, że jest to mój, nie pierwszy i nie ostatni kryzys w procesie wychowawczym obu córek.

Rodzinne milczenie potrwało pięć dni, myślałem wprawdzie o tygodniu, ale załamałem się, kiedy Weronika przyszła do mnie z tym pozostawionym na biurku wycinkiem z Nowego Kuriera w ręku pytając, gdzie są trzy pozostałe. Na mój milczący znak zapytania powiedziała, że zadzwonił do niej stryj Stasio i że za jego namową podjęła się próby odkodowania szyfru. Jej dziewczęca buzia promieniowała szczerością i tak wyraźną chęcią kontaktu ze swoim rodzicielem, że nie potrafiłem zachować milczenia.
- Nie wierzę w szyfry o których rozpowiada stryj Stasio – powiedziałem – natomiast nie wiadomo po co na półtora miesiąca przed powstaniem dziadek Leon pisał w niemieckiej gazecie o zagadkach matematycznych. Spróbuj dowiedzieć się, dlaczego.

Opowiedziałem Weronice, że dziadek działał w otwockim AK i że wybrał sobie pseudonim Mściciel. Tego, że dziadek był lepiej znany jako Siekacz nie powiedziałem; przezwisko wzięło się stąd, że od dzieciństwa dziadek Leon miał wadę uzębienia – dwie górne jedynki sterczały mu na zewnątrz ust jak u królika; planowaną operację dentystyczną uniemożliwił wybuch wojny. Natomiast powiedziałem, że w trakcie wojny na zalecenie Armii Krajowej pracował w dziale finansów Zarządu Miejskiego Otwocka.

Weronika powiedziała mi, co przekazał jej stryj Stasio:
- Stryj Stasio powiedział, że początek okupacji dziadek Leon przypłacił załamaniem nerwowym. Wtedy to jeden z otwockich lekarzy poradził mu znalezienie sobie jakiegoś hobby – mógłby zbierać znaczki pocztowe, czy też pudełka od zapałek; lekarz odradzał mu bilard – jest przy tym zbyt wiele emocji, dymu papierosowego i piwa.
- To prawda – powiedziałem – tak się złożyło, że jeden z nauczycieli otwockiego gimnazjum podarował mu kilkanaście książek popularyzujących matematykę i wkrótce dziadek zanudzał podległego mu księgowego najprzeróżniejszymi sztuczkami liczbowymi.
- A co z tą wsypą Armii Krajowej? – Zapytała Weronika.
- Miała miejsce w maju roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego – upamiętnia ją ten pomnik na Słonecznej. Po wsypie dziadek Leon musiał się ukrywać. Był u znajomych w Karczewie; wrócił do Otwocka dopiero w końcu czerwca, kiedy sprawa już ucichła.
- I zaraz potem w Nowym Kurierze Warszawskim zaczęły ukazywać się zagadki matematyczne dziadka Leona – powiedziała Weronika podając mi wycinek - takie jak te.

Czytałem:
„Ile to będzie:
11 + (245 + 1 – 14) ⁕ 159 – 1 + (12 ⁕ 9 + 92) :(26 – 1) + (3 – 10 + 9) ⁕ 23 =?
Odpowiedź znajdzie czytelnik w następnym odcinku zagadek matematycznych”
- Przecież to banalne rachunki – powiedziałem – tyle że w jego czasach liczyło się inaczej.
- Na liczydle?
- Albo ręcznie? Kalkulatorów wtedy chyba jeszcze nie było.
Melodią otwockiego kuranta odezwała się moja komórka. Dzwonił Stasio:
- Czy Weronika powiedziała Ci o człowieku bez ucha?
- Człowiek bez ucha? – powiedziałem. Stanęła mi przed oczyma scena z mojego snu. Czyżby to nie był sen?
- Człowiek bez ucha – powtórzyła Weronika - przychodził do stryja taki bez ucha, mówił, że ucięli mu je na Syberii, że był delegatem rządu.
- Człowiek bez ucha – powtórzył Stasio – zajmij się człowiekiem bez ucha, a szyfr zostaw Weronice.
Mimo mojej niechęci do rad Stasia uznałem, że muszę się człowiekiem bez ucha zająć.

Przez następne kilka dni poszukiwałem człowieka bez ucha. Przeszukałem internet - o Otwocku było tam sporo, dowiedziałem się, że w Otwocku kurował się sam Józef Piłsudski, a Reymont właśnie tu napisał Chłopów. Przepytałem o okupacyjne czasy dziadka kilkunastu zacnych obywateli Otwocka, wdarłem się do gabinetu dyrektora otwockiej biblioteki z pytaniem o człowieka bez ucha, odwiedziłem dział pamiętnikarski Biblioteki Narodowej. Wszystko na próżno.

Kiedy po wizycie u znanego specjalisty od historii Mazowsza wróciłem do domu zastałem obie moje córki w stanie podniecenia:
- Kanalizacji? Kanalizacja? Co to może być? – Zastanawiała się Eliza.
- Ścieki. Powinniśmy doprowadzić do całkowitego skanalizowania Otwocka – powiedziałem.
- Jest jeszcze jedna litera więcej – „w” – powiedziała Weronika.
- To jedna z ostatnich liter alfabetu łacińskiego – powiedziałem.
- Dokładnie to dwudziesta trzecia – powiedziała Eliza – a te liczby co są większe od dwudziestu sześciu trzeba wyrzucić.
- No i co? – Nie miałem pojęcia o co im chodzi.
- Jedynka to a, dwójka to b i tak dalej. I wyszło „kanalizacji”, i jeszcze na końcu samotna litera w[1].

Wreszcie zrozumiałem:
 - Zobaczmy pozostałe wycinki – powiedziałem – choć pewnie to czysty przypadek.
Kiedy Eliza dyktowała Weronice kolejne litery zadzwonił Stasio:
- Co z człowiekiem bez ucha?
- Nie zawracaj mi głowy człowiekiem bez ucha – wrzasnąłem.
Właśnie wtedy Weronika powiedziała:
- Coś w tym jest. Mam nowe słowa: „Pod ratusza”. Czyli mamy: „Kanalizacji w pod ratusza”.
- Co ona mówi – domagał się w telefonie Stasio – coś o kanalizacji w ratuszu?
Wyłączyłem komórkę. Nie potrzebowałem wścibskiego Stasia.
Właśnie odcyfrowaliśmy pozostałe odcinki i złożyliśmy kompletną wiadomość: „Szukaj w ogrodzie pod rurami kanalizacji ratusza” kiedy wpadł Stasio:
- Tuż przed powstaniem w ratuszu były roboty kanalizacyjne. Pamiętam wykopy w ogrodzie.

Przekonanie władz zajęło trzy miesiące. Kiedy wreszcie odkryto zakopany głęboko pod systemem kanalizacji wycinek czterocalowej rury wypełniony złotymi monetami znaleziono także w opakowaniu z woskowanej zgrzebnej tkaniny notatkę dziadka Leona:

Tuż przed wsypą zrzutek z Londynu przywiózł znaczną sumę pieniędzy – dolarów dla konspiracji. Otrzymałem ją jako skarbnik Okręgu Armii Krajowej. Razem z poprzednimi wpłatami zamienionymi na złoto stanowiło to prawie sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Kilka dni później Gestapo aresztowało moich dowódców. Musiałem decydować sam, było niebezpiecznie – Sowieci zbliżali się do Warszawy. Na szczęście jako szef wydziału finansowego miasta Otwocka miałem w sprawach pieniężnych doświadczenie.
Przede wszystkim zamieniłem (z pewną niewielką stratą) przywiezioną sumę na złoto – złote monety – carskie imperiały i złote dwudziestodolarówki. I teraz musiałem zdecydować, co z taką sumą zrobić. Sowieci byli coraz bliżej. Z wiadomości nadchodzących ze wschodu wynikało, że Sowieci traktują i będą traktowali Polskę jako teren okupowany. Nie wiedziałem jak długo takie lata niewoli mogą trwać – musiałem myśleć w kategoriach dziesięciu, dwudziestu a pewnie i więcej lat, a więc bez jakiejkolwiek gwarancji, że ktoś, komu powierzyłbym tajemnicę skarbu, dożyje niepodległej Polski. Problem był niebanalny - musiałem znaleźć sposób na przekazanie wiadomości tym Polakom z następnych pokoleń, o których mogłem przypuścić, że będą patriotami. Wybrałem historyków – ludzi badającym stare dokumenty – bo te ostatnie okupacyjne numery gadzinowej gazety, w których zamieszczę szyfr zdradzający miejsce ukrycia skarbu będą po latach dokumentami objaśniającymi co działo się wtedy w Polsce. Dlatego kiedy już wiedziałem, gdzie ukryję złoto, ułożyłem prymitywny szyfr i przekonałem jednego z redaktorów gadzinówki do opublikowania go w postaci czterech zagadek arytmetycznych.  
Do ukrycia złota wykorzystam ostatnią fazę robót kanalizacyjnych w ratuszu. Kiedy skończę tę notkę umieszczę około pięćdziesięciu kilo monet – bo tyle wynosi cały skarb - w odrzuconym przez robotników wycinku rury kanalizacyjnej i zakopię znacznie poniżej odkrytych jeszcze, ale już zainstalowanych rur ściekowych. Pomoże mi w tym nocny stróż ratusza – były sierżant Legionów Piłsudskiego Ignacy Nowak. Do skarbu dołącza on swój krzyż Virtuti Militari otrzymany za wojnę bolszewicką.
Mam nadzieję, że skarb nie wpadnie w ręce Sowietów – są już bardzo blisko - czy też ich kolaborantów. Na dzisiaj jedyne co mogę zrobić to ten skarb ukryć. Do skarbu dołączam tę notkę.

Uroczystości z okazji odkrycia skarbu przerwały na krótką chwilę spory najprzeróżniejszych urzędów – otwockich, wojewódzkich i centralnych o to kto jest właścicielem skarbu. Dla nas ważniejsze było coś innego – w czasie uroczystości odsłonięto w gmachu Ratusza pamiątkową tablicę upamiętniającą dziadka Leona i Ignacego Nowaka.

W dzień przed odsłonięciem tablicy wyjaśniła się sprawa człowieka bez ucha. Stasio ze swoim niepowtarzalnym poczuciem rzeczywistości odświeżył tę wymyśloną przez naszą nianię postać; człowieka bez ucha niania używała do straszenia i Stasia i mnie. A wymyślony przez Stasia delegat z Londynu – to dla Stasia brzmiało prawie że prawdziwie, no, bardzo niedaleko od prawdy. Długo mnie o tym przekonywał a na koniec powiedział:
- A teraz o tej zagadce z klepsydrami – jak to się robi?
--------------------------------------------------------------------------
[1] 11 + (245 + 1 – 14) ⁕ 159 – 1 + (12 ⁕ 9 + 92) :(26 – 1) + (3 – 10 + 9) ⁕ 23 czyli „kanalizacjaw”


KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.


Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

czwartek, 14 września 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 108.

Codzienne Sensacje, zakończenie


Finał opowiadania o starej kamienicy, brukowym dziennikarstwie, pośle w zielonym krawacie, o człowieku nawiedzonym miłością do świata i ludziach pomalowanych na różne kolory; a wszystko to dzieje się teraz, w Warszawie.

         

©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)

Aby przeczytać początek opowiadania kliknij tutaj

Aby przeczytać poprzedni odcinek opowiadania kliknij tutaj 

Tyle że płacz ojca Wojciecha Przerwy wciąż dźwięczał mi w uszach. Zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz od bardzo dawna zaczęło mi zależeć na czymś innym niż moja stopa – poczułem że krzywda rodziny Przerwów jest dla mnie ważna. Ale nie wiedziałem jak mogłem coś dla nich zrobić.
Na takich rozważaniach upłynął mi kolejny kiepski dzień, a wieczorem doszedłem do wniosku że dla spełnienia dobrego uczynku muszę uzyskać pomoc. Uczyniłem pierwszy krok – wyjąłem z szafy duże tekturowe pudło i pojechałem do redakcji. Tam na moim biurku obok notki od Leszka: „Tu jest coś ciekawego dla ciebie, musisz zobaczyć”, leżały zalaminowane w przezroczystej folii płachty numeru Kuriera Warszawskiego z 15 sierpnia 1939 roku. Przyciągnęła mój wzrok krzyżówka zamieszczona na dole jednej z płacht. Pierwsze czteroliterowe hasło pionowo krzyżówki brzmiało „okręt flagowy dywizjonu kontrtorpedowców”.
- Cztery litery – no tak, zgadza się, po tylu latach pamiętam – pomyślałem – ale po moim wczorajszym całopaleniu kolekcji, po co mam się takimi rzeczami zajmować. Odłożyłem gazetę, podkreśliłem w notce Leszka słowa „musisz zobaczyć” i dopisałem: „Ja już wszystko w życiu widziałem”. Zdjąłem z postumentu stopę słonia, włożyłem do przyniesionego pudła, a na postumencie położyłem krzyżyk z papierową figurką, notkę Wojciecha Przerwy z czerwoną, przypominającą krew plamką i jego pisane na czerwonym papierze listy. Po zastanowieniu dopisałem też na leżącym na wierzchu liście słowa: „Rodzina Wojciecha Przerwy ma wrócić na Wspólną 11a”. Pudło ze stopą słonia zabrałem do domu. W domu, po następnych dwóch drinkach Bombay Martini chciałem pójść spać, ale musiałem jeszcze zaplanować jutrzejszą rozmowę z Tomkiem i Leszkiem. Spać poszedłem dobrze po północy, spałem kiepsko.
Kiedy następnego dnia późnym rankiem wszedłem do redakcyjnego pokoju, byli tam Tomek i Leszek. Leszek zagarnąwszy moje krzesło, z długopisem w ręku rozwiązywał krzyżówkę z przedwojennego Kuriera Warszawskiego, a Tomek przy swoim biurku, z dłonią ułożoną w kształt pistoletu celował w pustkę nad postumentem, w miejsce skąd poprzedniego dnia zabrałem stopę słonia.
- Znowu ćpasz – powiedziałem patrząc na wychudzoną twarz Tomka. Był blady, zaniedbany, na biurku walały się pojedyńcze włosy z jego kiedyś imponującej grzywy.
- A co ma robić, przecież zabrałeś mu stopę - zauważył Leszek, na krótką chwilę odrywając wzrok od krzyżówki. Tomek wciąż celował w pustkę.
Zauważyłem, że krzyżyk z przymocowaną do niego figurką, notka i pisane na czerwonym papierze listy Wojciecha Przerwy leżały na Tomka biurku. A więc przeczytali. Z listami w ręku spojrzałem na Tomka:
- Hej!
- Czego? – wymamrotał Tomek.
- Wracaj z wszechświata – trzepnąłem paczką listów w nos Tomka – masz robotę do odwalenia. Zrobisz coś dobrego.
Uderzyłem drugi raz, Tomek przesunął dłonią po twarzy, dotknął krwawiącego nosa. Leszek podniósł głowę znad krzyżówki i sięgnął po aparat.
- Zostaw to – powiedziałem i zrobiłem krok w jego kierunku.
Poprzedniego wieczoru zastanawiałem się, co obaj pomyślą, kiedy im powiem co zamierzam. Na pewno uznają że zmieniłem się, zmiękłem, że kierują mną głupie sentymenty beksy, że dziennikarz ma patrzeć i opisywać, że nie jest od robienia dobrze, bo od tego są na przykład siostry zakonne. To raz, a po drugie - pomyślą, że zamiast zadzierać z prezesem lepiej byłoby gdybym się zajął swoją stopą. Na koniec obaj pomyślą o najważniejszym - że nie ma sensu się narażać.
A do zrobienia dobrze potrzebowałem ich obu - Tomek od dłuższego czasu grzebał w finansach i byłem pewien że wiele o pieniądzach prezesa wie - pamiętałem o fragmencie notatki prezesa mówiącym o uzyskaniu podstawy finansowej i domyślałem się, że to o pieniądzach rozmawiali w Jabłonnie prezes i poseł Kogoczego. A Leszek ze swoim fotograficznym archiwum, dojściami i znajomościami w branży mógł dowiedzieć się wiele. Miałem tylko jedno rozwiązanie – pokazać że nie jestem beksą, zaatakować, zaskoczyć, zastraszyć udawaną czy też prawdziwą agresją.

- Wszystko co wiecie o prezesie, o kamienicy na Wspólnej, o pośle – powiedziałem – chcę teraz, już teraz – uderzyłem listami w blat biurka. Rzuciłem listy w kierunku Leszka:
- Teraz! – krzyknąłem. Chwyciłem za szczyt postumentu, podniosłem go w górę i rąbnąłem nim w biurko Tomka. Blat biurka załamał się, szuflada wypadła na podłogę.
- Teraz – powtórzyłem. Nareszcie, nareszcie, pierwszy raz od pół roku miałem uczucie, że robię to co powinienem robić. Nie udawałem, był we mnie gniew, potężny gniew.
Zapadła cisza. Po chwili Tomek powiedział:
- Wariat – i spojrzał na Leszka. Leszek ruchem głowy wskazał na leżącą na podłodze szufladę. Tomek schylił się i wyjął z szuflady teczkę z napisem „Bank Świt”.
Z danych zebranych przez Tomka wynikało, że właścicielami kamienicy w której mieszkała rodzina Przerwów byli teraz nasz prezes, poseł Kogoczego oraz jakaś kobieta – może to była ta, którą zobaczyłem z posłem w Jabłonnie. Dzięki uzyskanemu z banku Świt kredytowi dysponowali ponad połową wartości kamienicy. Kupili ją od przedwojennych właścicieli. Czy złamali prawo? Przerzucaliśmy się pomysłami: Może sfałszowana księga wieczysta? Podstawiony właściciel? Przekupiony sędzia? Świadek który za pieniądze stracił albo odzyskał pamięć? Oszustwo przy sprzedaży? Łatwowierny spadkobierca? Co wiedzieli byli właściciele? Czy są w Polsce? Czy raport o który prosił mnie prezes był po prostu manewrem aby zyskać na czasie, opóźnić artykuł o pośle Kogoczego?
- Powiedzcie kiedy mam robić zdjęcia – powiedział po godzinie deliberacji znudzony Leszek i zajął się krzyżówką w przedwojennym Kurierze. Po chwili powiedział:
- Polski kontrtorpedowiec?  Przed wojną.
- Cztery litery. ORP Grom. Walczył potem pod Narwikiem – odpowiedziałem – zostaw tę gazetę i zacznij myśleć.

- Zaraz. Przecież już kończę.

Po chwili Leszek powiedział:

- Tu koło krzyżówki wydrukowali ciekawego – coś o kamienicy. Aha, piszą że prawomocnym wyrokiem miasto przejmuje kamienicę. Ale jaką kamienicę? Bardzo to niewyraźne – Leszek podszedł do okna.
- Prawomocnym wyrokiem miasto przejmuje kamienicę na Wspólnej 11a – przeczytał. Po chwili dodał:
- To jest w rubryce „Z Sądu” w Kurierze – Leszek sprawdził datę – z dnia 15 sierpnia 1939. roku. Miasto przejmuje kamienicę za niespłacone podatki. Obok jest zdjęcie marszałka Śmigłego Rydza na koniu. I co o tym powiecie? Nie o marszałku, tylko o kamienicy.
Kiedy Tomek i Leszek dyskutowali co należy zrobić, ja myślałem o przeszłości, o czasach Mojżesza, czasach kiedy prawo własności dało się sformułować w dwóch zdaniach. Z Księgi Powtórzonego Prawa wygooglowałem wspomniane przez ojca Wojciecha Przerwy dziesiąte przykazanie:
Nie będziesz pragnął domu swojego bliźniego. Ani jego pola, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego.
Przeczytałem je głośno.
- To jakby już nieaktualne – powiedział Tomek – o osły teraz nie tak łatwo, niewolnic wolno już pragnąć, a kodeksy liczą tysiące stron.
- I nie działają – dodał Leszek.
Miał rację. Bo wszyscy wiedzieliśmy, że szybki powrót Przerwów do ich mieszkania jest równie nierealny jak szybkie wybudowanie obwodnicy Warszawy. Nam pozostawała droga dziennikarska – ujawnić skandal, nazwać nazwiska, opisać cierpienie Przerwów:
- Piszemy i publikujemy – zmieniamy wydanie - powiedziałem - wprowadzamy na internet. Już teraz, dzisiaj. Prezesa nie oszczędzamy. A potem niech się dzieje co chce.
W tydzień później siedzieliśmy w piątkę przy okrągłym stole konferencyjnym w warszawskiej prokuraturze. Po mojej lewej stronie siedzieli Tomek i Leszek, a po prawej pani prezes banku Świt. Za panią prezes ciągnął się rząd oszklonych szaf wypełnionych tomami wydawnictw prawniczych, a nad szafami wisiały starannie oprawione portrety przedstawiające starszych panów. Rozpoznałem wśród nich portret obecnego prokuratora generalnego. Był łysy i minę miał zatroskaną. Naprzeciw mnie trochę zawodowo mniejszy prokurator, też łysy, trzymał w ręku zafoliowany, pożółkły numer Kuriera Warszawskiego; przed nim na stole leżał numer „Codziennych Sensacji” z naszym artykułem. Prokurator właśnie kończył swoją pięciominutową przemowę:
- Mam tu nieznanej proweniencji pożółkły strzęp starej gazety. I jeszcze mam artykuł – tu prokurator wskazał na numer „Codziennych Sensacji” – w którym spodobało się panom oczernić znanego polskiego parlamentarzystę a także znanego biznesmena.
Widoczną do tej pory na jego twarzy troskę zastąpił wyraz niesmaku:
- Przychodzicie do mnie, do prokuratora Rzeczypospolitej wołając o sprawiedliwość. Zastanawiam się jakim prawem i o jaką sprawiedliwość.
Pomyślałem, że wizyty w prokuraturze nie można zaliczyć do udanych.
- Panie prokuratorze – powiedziałem – niechżeż pan się nie trudzi, poszukamy sprawiedliwości gdzieindziej. Oczywiście napiszemy o naszym owocnym kontakcie z prokuraturą i ....
Przerwała mi pani prezes banku Świt:
- Chcę zawiadomić pana – zwróciła się do prokuratora – że nasz bank trzyma się bardzo ostrych kryteriów etycznych. W świetle ostatnich publikacji podjęliśmy pewne decyzje personalne i jestem upoważniona do stwierdzenia, że osoby opisane w artykule – tu wskazała na leżącą przed prokuratorem gazetę - nie mają obecnie jakichkolwiek związków z bankiem. Ponadto bank, po wymówieniu im kredytów przejął pismo „Codzienne Sensacje”.
Widząc zaskoczenie prokuratora dodała  wskazując na nas:
- Redakcją pisma zajmują się obecni tu panowie.
- Dziękuję pani prezes – powiedziałem. Skierowałem się do drzwi:
– Chodźmy - zwróciłem się do Tomka i Leszka. Wychodząc Leszek zatrzymał się w progu i powiedział:
- Musi pan wiedzieć panie prokuratorze, że mój kolega jest człowiekiem cierpliwym. Będzie na jakikolwiek pański błąd czekał tak długo jak to będzie potrzebne.
Z panią prezydent spotkaliśmy się w jej banku dzień przed wizytą w prokuraturze. Była dobrze przygotowana, znała szczegóły naszej kariery. Tego zresztą należało oczekiwać, bo w takim grajdole jak nasza Warszawa nic się nie da ukryć. Przy dobrej kawie, w wygodnych fotelach pytała jak w świetle ostatnich zajść widzimy przyszłość pisma:
- „Codzienne Sensacje” są obecnie własnością naszego banku – powiedziała przypatrując mi się badawczo.
Pomyślałem że niepokoi ją nasz idealizm – tego słowa obawia się każdy bankier.
- Pani prezydent – powiedziałem – Jeśli pozostaniemy redaktorami pisma, to „Codzienne Sensacje” pozostaną pismem brukowym i będą dochodowe. Tak jak pisaliśmy, dalej będziemy pisali o kosmicznej grylownicy, o demonach w lumpeksach, o potworze wysysającym z ludzi DNA, o brylantowej kolii zgubionej przez upitą aktorkę. Ale… Ale co jakiś czas znajdziemy sobie temat na krucjatę.
- Nie rozumiem. Dlaczego? – zaniepokoiła się pani prezydent. Rozwinąłem temat:
- Będzie też w naszym piśmie o zbliżającym się wielkim mroku, o dźwiękach Apokalipsy, o wibracjach przeciwmaterii, o dostrzeganych tylko przez jasnowidzów a promieniujących ku górze tunelach energetycznych, o krzyżówkach obcych z kosmosu i ludzi. Będziemy takie bzdury pisali, bo dostarczamy myślową strawę dla bezmózgich. Bo chociaż nasz czytelnik dowiedział się w dzieciństwie że Ala ma kota to nigdy nie dotarło do niego że As to pies Ali. Nikt go nie zmusi do przeczytania Kafki, on czyta albo nic albo naszą gazetę.
Przerwałem na chwilę, widziałem że pani prezydent zastanawia się.
 Ciągnąłem dalej:
- Ale kiedy ci ludzie, nasi czytelnicy są oszukiwani, okradani, spychani w dół to trzeba im to uświadomić. A kiedy trzeba im pokazać zło, to  tylko my możemy to zrobić. Nikt inny, tylko my. Tak jak teraz z rodziną Wojciecha Przerwy.
- A kwestie zdrowotne zespołu? – Pani prezydent omijając spojrzeniem wychudzoną twarz Tomka skierowała wzrok ma moją stopę.
- Wie o Tomku – pomyślałem i odpowiedziałem patrząc jej w oczy:
- Jesteśmy wszyscy młodzi, moi dwaj koledzy są w pełni sił. Nie przewiduję żadnych problemów.
Kiedy wychodziliśmy z banku Tomek zapytał mnie o wycenę operacji w klinice Mayo.

- Drogo – odpowiedziałem – drożej niż odwyk.
W pół roku później rodzina Wojciecha Przerwy wciąż mieszkała na działkach, a miasto bezskutecznie upominało się w hipotece o unieważnienie zapisu. Łysy prokurator udzielał wywiadów twierdząc, że w postępowaniu posła i prezesa nie widzi znamion przestępstwa. Pustą kamienicą na Wspólnej zainteresowali się anarchiści i podczas bójki z policją ucierpiała trąba z głowy słonia nad bramą.
 Oczywiście był przy tym Leszek i zamieszczając jego zdjęcia z ruchawki kolejny raz przypomnieliśmy czytelnikom krętactwa posła i prezesa. Nie poskutkowało, prezes miał się dobrze. Ostatnio zajął się z posłem Kogoczego domami spokojnej starości. Podczas gdy poseł sponsorował w Sejmie nowelizację przepisów ustalających wysokość opłat za opiekę wnoszonych przez Narodowy Fundusz Zdrowia, prezes inwestował w branżę.
- Tak właśnie od tysięcy lat idealiści przegrywają bitwy z rzeczywistością. Diabeł istnieje – powiedział Tomek, kiedy zasiedliśmy w barze Hubertus.
Jeżeli diabeł istnieje, to czy porusza się z prędkością światła? A jak to jest z aniołami? Czy anioł porusza się tak jak diabeł, czy może wolniej? Jeżeli wolniej, to może nie nadąża z pomocą, może dlatego ten świat jest taki jaki jest. Wydało mi się, że ostatnio anioł obsługujący Warszawę zaczął nadążać, bo Tomek wyglądał lepiej i według Leszka ograniczył branie.
- Zresztą ty też jesteś spokojniejszy – dodał Leszek.
- Bo od miesiąca piję swoje Martini nie z trzema oliwkami a tylko z jedną – odpowiedziałem.
Tak jak pół roku temu nie rozmawiałem z Leszkiem o moim płaczu, tak i teraz nie chciałem omawiać z nim moich prywatnych spraw. Ale miał rację, rzeczywiście byłem spokojniejszy. Zaangażowanie w sprawy Wojciecha Przerwy sprawiło, że depresja minęła i mimo tego że operacja mojej stopy wciąż była pod znakiem zapytania, że do zapłacenia za nią brakowało mi dużo pieniędzy, a kredytu bank ostatecznie odmówił, nauczyłem się żyć z moją zmiażdżoną stopą. Zdecydowałem że pozostaje mi robić swoje i liczyć na naukę, na postęp w medycynie.
Ale tej nocy, po wizycie w barze Hubertus znów, tak jak pół roku temu, nie mogłem zasnąć. Piłem Bombay Martini i myślałem o Wojciechu Przerwie i o sobie:
- Rodzina Przerwów marnieje na działkach, czerwone arkusze listów Wojciecha Przerwy zalegają na dnie mojej szuflady. A ja karmię bredniami setki tysięcy ignorantów o koślawych mózgach i udaję że potrafię naprawić krzywdę Wojciecha Przerwy. Nie mam się co oszukiwać, prowadzę życie podłe.
Po bezsennej nocy, po kolejnym ranku z kacem i po czterech kawach wypitych w kuchni pod akompaniament sączących się cichym strumyczkiem z kuchennego radia kłótni polityków zarzucających sobie nawzajem korupcję, do redakcji dotarłem w południe. Pierwszą rzeczą po wejściu do pokoju było sięgnięcie do szuflady po pakiet listów Wojciecha Przerwy. Leżąca na wierzchu notka z czerwoną plamką znów uderzyła we mnie słowami: „Ukrzyżowałeś mnie, kanalio”.
Tomek podał mi gazetę wskazując palcem:
- Spojrzyj tutaj.
Notatka nosiła tytuł „Bój się niedźwiedzia czyli jak posła pomalowano na czerwono”.
„Wczoraj wczesnym rankiem dozorca ogrodu zoologicznego znalazł na wybiegu dla niedźwiedzi dwóch pokrytych czerwoną farbą mężczyzn. Mężczyźni spędzili tam całą noc i obawiając się ataku zwierząt zachowywali ciszę. Nie wiedzieli, że wybieg od pół roku jest nieczynny:
- Ostatniego lokatora – misia Bartka – przenieśliśmy stąd parę miesięcy temu. Ci panowie schowali się w fosie, trochę śmierdzieli od błota – powiedział dozorca.
Na wybiegu znaleziono dwa dziesięciokilowe kubły czerwonej farby i rozpostartą na ziemi, obficie zasłaną czerwoną farbą plastikową płachtę. Ślady  wskazywały, że była użyta do pomalowania mężczyzn.
Jednym z mężczyzn okazał się poseł M.K., a drugim biznesmen W.L., do niedawna wydawca znanego pisma. Obaj byli trzeźwi. Sprawca, czy sprawcy są nieznani. Żaden z mężczyzn nie odpowiedział na pytanie czy zamierza oddać pofarbowany i pobrudzony garnitur do pralni”.
Notatce towarzyszyły zdjęcia prezesa i posła.
- A więc Wojciech Przerwa znalazł własny przepis na ukaranie złodziei – ucieszyłem się – to w jego stylu.
- Znalazł, ale co z tego, potrwa to tydzień, a potem wszyscy o tym zapomną, tak jak zapominają o naszych artykułach – odpowiedział Tomek.
W dwa dni później pijąc w kuchni poranną kawę słuchałem radiowej dyskusji dwóch wybitnych polityków. Zarzucający sobie nawzajem zdradę Polski na rzecz takiego czy innego sąsiada skojarzyli mi się z cyrkowym występem dwóch okładających się po twarzach klownów. Szukając odpowiedzi na pytanie, czy życie polityka jest życiem bardziej podłym niż życie takiego jak ja dziennikarza nie zauważyłem, że dyskusja się skończyła i że nadawany jest reportaż krajowy. Dlatego usłyszawszy:
- Był pomalowany na niebiesko – nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero kiedy po chwili padło:
- Pewnie dlatego panie, że czerwona farba jest droższa. To go pomalowali na niebiesko – zacząłem słuchać. Niestety był to koniec reportażu.
Skoczyłem do telewizora, włączyłem, akurat szedł wywiad z socjologiem:
- Panie profesorze, co pan sądzi o tych pomalowanych ludziach?
- Mamy do czynienia z epidemią – przedwczoraj Warszawa, wczoraj Rzeszów. Dzisiaj Poznań i dwa przypadki w Łodzi. Tak prości ludzie protestują przeciw bezkarności oszustów i korupcji.
Na ekranie pojawiło się ujęcie upaćkanego niebieską farbą pana w średnim wieku, zastąpione po chwili ujęciem innego mężczyzny, tym razem w odcieniu zielonym.
- A zaczęło się to wszystko od ciągnącej się od pół roku sprawy warszawskiej śródmiejskiej kamienicy, od publikacji w brukowym piśmie – mówił speaker. W kolejnym ujęciu nasz łysy prokurator, bardzo przestraszony i  z miną człowieka skrzywdzonego mówił:
- Mamy podstawy twierdzić że doszło do oszustwa na wielką skalę, do próby zawładnięcia śródmiejską kamienicą. Właśnie przygotowałem akty oskarżenia. Jest dwóch domniemanych sprawców. Wystąpimy do Sejmu o uchylenie immunitetu poselskiego jednego z nich.

Tę chwilę zapamiętam do końca życia. Chwilę w której miałem uczucie, że dołożyłem ręki do zrobienia czegoś co było niezaprzeczalnie dobre. Miałem poczucie spełnienia, dokonania czegoś, co mogło być w moim życiu najważniejsze. Ta krótka chwila kiedy poczułem, że pomagając Przerwom zachowałem się jak człowiek szlachetny, stała się dla mnie jasnym punktem nieuczciwej afery dotykającej tę rodzinę. Wiedziałem, że nadszedł czas na zastanowienie i że cokolwiek zdecyduję o moim przyszłym życiu, o mojej pracy i o moich przyjaciołach, ten moment wspaniałego olśnienia pozostanie ze mną na zawsze.


KONIEC



Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

   Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.


Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .