czwartek, 28 grudnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 122.

Ile pan ma lat, panie Barnabo



© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)

W piątek, 13. Stycznia 1984. roku[1] czterdziesto-ośmioletni Barnaba znajdował się na warszawskim lotnisku Okęcie skąd miał odlecieć do Montrealu. Wizyta Barnaby w Warszawie trwała 10 dni. Były to dni pracowite. Przede wszystkim Barnaba odbywał regularny cykl wizyt u rodziny i przyjaciół. Ponadto, każdego dnia Barnaba spędzał godziny od drugiej do piątej przy stoliku w Kawiarni Nowy Świat funkcjonując według określenia szwagierki Ninki jako "listonosz z Ameryki". Spotykał się tam z nieznanymi mu dotąd ludźmi, doręczał listy i relacjonował co nowego u Zbyszka w Montgomery, Alabama, Jolki w Las Vegas, Nevada, Janusza w Anchorage, Alaska i innych emigrantów w różnych takich miejscach.
- Proszę pana, Jola nie powinna więcej spotykać się z tym człowiekiem - przekonywała Barnabę zaczerwieniona z emocji matka Jolki - czy nie mógłby pan zobaczyć się z Jolą i jej to osobiście przekazać ?
- To może być trudne. proszę pani - bronił się Barnaba - Ameryka jest duża, musiałbym przebyć odległość jak stąd do Uralu.
Matka Jolki wyszła ze spotkania obrażona na geografię.

Rola Barnaby jako "tego co może załatwić pracę w Ameryce" była niezamierzona i trudniejsza.
- Najlepiej byłoby żeby pan znalazł mi coś w Hollywood. Zbyszek tyle lat siedzi w Stanach i wciąż nie umie takich rzeczy załatwiać. Tu trzeba kogoś z biglem, tak jak pan - przekonywał Barnabę pan Adaś, z wyglądu czarna owca rodziny.
- A jak u pana z angielskim, panie Adasiu ?
- Język ? Proszę pana, język to dla mnie jak splunąć. Ja jestem zdolny.
- A ile zna pan języków ?
- No, na razie nie pracowałem nad tym. Jak tylko będę w Hollywood natychmiast zacznę. Mój dziadek nauczył się niemieckiego w Hamburgu.
- Sądzi więc pan, że języków najlepiej uczyć się w miastach które zaczynają się na literę H - zauważył Barnaba - to ciekawe spostrzeżenie. Ale teraz poważnie, panie Adasiu. Co pan by tam robił ? Szczerze mówiąc, to jest trudne. Samotność, początkowa nędza, inne społeczeństwo - nie wszyscy to wytrzymują. Są samobójstwa, załamania.
- Panie Barnabo. Oni mnie jeszcze w Ameryce nie widzieli. Sądzę że najpierw bym się zaczepił jako tłumacz a potem zobaczymy. Proszę pani - tu pan Adaś zwrócił się do kelnerki - jeszcze po koniaczku.
Wieczorem, u szwagrów, Ninka rozważała możliwe analogie.
- Pomysły pana Adasia przypominają mi rok czterdziesty piąty, kiedy to analfabetę zrobili burmistrzem Garwolina. Oczywiście nie przyszło mu do głowy uczyć się czytać. Największy kłopot miał biedak z tajnymi pismami, bo zwykłą korespondencję czytała mu głośno sekretarka. Rozwiązał problem szybko. Tajne pisma sekretarka też czytała głośno, ale z zasłoniętymi uszami.

Barnaba zawsze cenił sobie komentarze Ninki. Nie zastanowił się jednak nad inną poczynioną przez nią uwagą, że używanie przez osobę prywatną kawiarni do regularnych codziennych spotkań jest praktyką w Polsce Ludowej niecodzienną. Przecież sprawy układały się dobrze. Po zeszłorocznej wizycie Papieża, w Polsce zelżało i musiało zelżeć dalej.
Sam Barnaba miał dobry kontrakt - dwuletnie wykłady o Zastosowaniu Komputerów w Konstrukcji Maszyn. Dziekan Wydziału był przyjacielski, uniwersytet wprawdzie nie w pierwszej dziesiątce, ale wciąż przyzwoity uniwersytet amerykański z dobrą podstawą finansową. Komputerów na świecie przybywało, więc zastosowanie ich w konstrukcji maszyn miało sens.

Bieżącym problemem był bagaż Barnaby. Kobiety polskie jakoś nie mogą pogodzić się z myślą że ktoś może podróżować nie wioząc co najmniej pełnego dozwolonego bagażu. Stąd na lotniskach całego świata, aby rozpoznać rodaków (przynajmniej tych żonatych) wystarczy ulokować punkt obserwacyjny przy odbiorze bagażu.
Jako skutek tej narodowej wady Polek, jadąc do Polski, Barnaba wiózł dwie ponadwymiarowe walizy oraz olbrzymią ręczną torbę wyładowaną Bóg wie czym. Okazało się że wracając będzie tak samo, bo tym razem nadzór nad pakowaniem objęła Ninka. Dostarczyło to Barnabie uciechy intelektualnej, bo większość pakowanych rzeczy zaopatrywanych było przez Ninkę w komentarze. Uciecha Barnaby doszła do szczytu w połowie drugiej walizy. Seria skojarzeń Ninki wiodła od hasła Komputer zamieszczonego w dziecinnej książeczce do jej znajomego profesora Politechniki. który twierdził że Polacy sa najlepszymi lekarzami i inżynierami na świecie.
- Co twój znajomy wie o jakości stomatologów w szwedzkim mieście Uppsala ?
- O ile wiem jego teza opiera się raczej na głębokim przekonaniu, niż na nudnych danych statystycznych - odpowiedziała Ninka.

Jako samoobronę przed nudą podczas swoich podróży Barnaba wykształcił sobie umiejętność myślenia na tematy oderwane. Teraz zakonotował więc sobie w pamięci nowy temat do takich rozmyślań. Ten zysk intelektualny byl jednak marną rekompensatą faktu że na Okęciu znalazł się znów z za dużym i za ciężkim bagażem. Tu perfidny los zgotował mu nowy cios. Barnaba nie mógł przewidzieć że pani Jadzia, była niania jego córeczki żegnając go na lotnisku, doręczy mu pożegnalny podarunek dla byłej podopiecznej - pełnowymiarową lalę z zamykającymi się oczyma i płaczącą.
Zabranie lali było niemożliwe. Barnaba uznał że powinny przemówić fakty. Pokazał pani Jadzi swoje bagaże, opisując torciki warszawskie, alkohole, kaszę gryczaną. chleb, ptasie mleczko i inne ważne artykuły, które był obowiązany przewieźć do Stanów. W końcu zapytał:
- Co mam zrobić, pani Jadziu ?

Mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiet. Barnaba nie przewidział że pani Jadzia zareaguje płaczem i załamał się kiedy perfidnie manipulowana lala dołączyła do pani Jadzi. Płacz obu był nie do zniesienia.
Zagadka o kozie, wilku i kapuście była pierwszą rzeczą jaka przyszła Barnabie do głowy, gdy stanął przed problemem zwiększonego bagażu. Nie znalazłszy jednak w zagadce dobrego odniesienia do jego sytuacji, poniechał jej i wprowadził sześcioelementową listę - dwie walizki, torba, lala, paszport, bilet. Z tych rzeczy mógł zatrzymać przy sobie tylko trzy, wśród nich paszport i bilet. Do kabiny mógł więc zabrać albo lalę albo dotychczasową podręczną torbę. Potrzebował więc odpowiedzi na dwa pytania: Czy pozwolą mu oddać trzy rzeczy na bagaż oraz co ma oddać ?
W tym momencie kolejka doprowadziła Barnabę do kontuaru, gdzie stewardessa spytała niecierpliwie:
- Pana bilet proszę ? - skracając listę Barnaby do pięciu elementów. Szybko uporała się z papierami i zapytała:
- Co pan oddaje ?
Zarówno poprzednie jak i obecne postępowanie Barnaby pozwala podejrzewać że był oportunistą -  człowiekiem biernym, popychanym do akcji przez toczące się wokół niego wydarzenia. Nie był liderem, kimś kto organizuje rzeczywistość koło siebie. Lider zacząłby od wydania lali rozkazu:
- W tył zwrot. za mną marsz !
I byłoby dla niego zupełnie naturalne, że stewardessa też wykonałaby komendę, dołączając do pochodu. Speszony oportunista Barnaba mógł tylko wyjąkać:
- Chciałbym oddać lalkę.
- W porządku. A walizki ? - Stewardessa wyciągnęła rękę po lalę.
- Nie, nie. Ja chcę oddać tam - tu Barnaba pokazał na grupę odprowadzających i zdrętwiał. Pani Jadzia patrzała jak rozwścieczony szakal. Stewardessa poszła za jego wzrokiem, następnie spojrzała na bagaże Barnaby - i o dziwo - zrozumiała sytuację. Uśmiechnęła sie porozumiewawczo.
- Proponuję aby oddał pan walizki i tę dużą torbę, a lalę weźmie pan do kabiny.
- Dziękuję pani bardzo - powiedział Barnaba. Serce wypełniło mu uczucie gorącej miłości do wszystkich Polek, włączając panią Jadzię.
Kiedy Barnaba przekraczał barierkę kontroli paszportowej zwróciła jego uwagę niecodzienna gestykulacja Ninki. Ona jednak bardzo emocjonalnie przeżywa mój odlot - zauważył - ciekawe, dlaczego?

Kontrola paszportowa trwała długo. Porucznik Wojsk Ochrony Pogranicza coś tam sprawdzał, zaglądał pod swój kontuar, dzwonił, sapał, oglądał bilet. Jakiś niemrawy facet - myślał Barnaba. W końcu jednak porucznik przybił należne pieczęcie i Barnaba mógl przejść do kontroli celnej. Po długiej odprawie paszportowej Barnaba był jednym z ostatnich pasażerów. Nie zdziwiło go więc że aż dwóch celników szperało w jego bagażu. Jeden z celników był rudy. Barnaba zauważył z rozbawieniem - to na szczęście, przyda się bo dziś jest piątek, trzynastego. Był jak zawsze spokojny, nie miał nic co można było nazwać przemytem, może lekką nadwyżkę alkoholu spowodowaną przez likier na wiśniach, który Ninka upolowała w przeddzień jego wyjazdu.


Celnik właśnie przeglądał listy. Po posiedzeniach w kawiarni było ich dużo.
- Panowie, nic nie znajdziecie, nie ma co szukać - powiedział Barnaba.
Drugi z celników, ten rudy, otworzył barierkę i powiedział:
- Pan pozwoli tutaj.
- Ależ oczywiście - Barnaba przeszedł przez barierkę, celnik kiwnął na niego i zaczęli iść w stronę bocznej ściany hali. Przy ścianie stał kolejny żołnierz WOPu. Celnik otworzył jakieś drzwi i znaleźli się w małym pokoiku. Był intymny, ściany miał zielone, duży wieszak i stół.

- Pan podjął próbę wywozu druków które nie mają debitu na terenie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Pańska próba została udaremniona - powiedział celnik z dumą. Ciągnął dalej - Na podstawie artykułów Prawa Celnego powinien pan być poddany rewizji osobistej. Proszę się rozbierać.

- Panowie, co jest grane? Ja ani nie wwiozłem ani nie wywiozłem żadnego debitu. Powiedzcie to po polsku.

- Pan wiózł nielegalne wydawnictwo ukryte w jednym z listów - tu celnik rzucił na stół kartkę powielanego papieru formatu maszynowego, złożoną we czworo. Rozłożył kartkę. Z kartki blado promieniowały niebieskie litery SOLIDARNOŚĆ MAZOWSZE. Poniżej był tytuł: "Urban czyli Uszy Słonia Trąbalskiego".


Zdumienie Barnaby nie miało granic. Nie to że zawahałby się wieżć coś takiego - przeciwnie z jego upodobaniem do słowa drukowanego wiózłby. Rzecz w tym że Barnaba nie wiedział że wiezie Biuletyn Mazowsza.

- Panowie, ja to muszę przemyśleć.
- Tu nie ma co myśleć, niech się pan rozbiera.
Barnaba zdjął marynarkę, krawat, koszulę, zaczął rozpinać pasek. I wtedy zrozumiał. Robił za dysydenta. Za późno, panowie, za późno. Trzy lata temu - o to byście mieli połów, ale nie dzisiaj. Ściągając majtki parsknął śmiechem. Rudy celnik spojrzał zdumiony, a drugi zaszedł go z tyłu.
- Proszę rozchylić pośladki. Szerzej proszę.
Rewizja była skończona. Wyszli do hali, była pusta, na środku stał rozgrzebany bagaż Barnaby. Trzech tragarzy stało obok.
- Panowie, czy ten pan leci ? Co z bagażem - ładować czy nie ? - zapytał tragarz.
- Proszę zaczekać, za chwilę się dowiemy - powiedział celnik, prowadząc Barnabę do swojego biurka. Z dolnej szuflady wyciągnął jakiś formularz i zaczął go pracowicie wypełniać, zaglądając do paszportu Barnaby. Za Barnabą stał WOPista.
- Pan leci na paszporcie służbowym - powiedział celnik.
- Tak - grzecznie odpowiedział Barnaba.
Zadzwonił telefon.
- Tak, tak - powiedział celnik do słuchawki - Wiezie około pięćdziesięciu listów. Tak, zgodnie z prawem. Rozumiem. - położył słuchawkę i spojrzał na Barnabę. I w tym momencie wszystko to w końcu dotarło do Barnaby. Przecież oni mogą go zatrzymać nawet za takie głupstwo. Rodzina tam, praca tam, a Barnaba tutaj. Głupio.
- Celnik podał mu formularz który tak pracowicie wypełniał.
- Zgodnie z tym dokumentem nielegalny druk, który usiłował pan wywieźć, zostaje skonfiskowany. Proszę podpisać na dole że przyjął pan to do wiadomości.
Barnaba podpisał.
- Ile pan ma lat, panie Barnaba ? - zapytał celnik.
- Czterdzieści osiem.
- I w tym wieku pan nawet nie wie że na organizowanie zebrań w kawiarniach trzeba mieć zezwolenie, a jak się nie ma, to można za to posiedzieć. Życzę panu dobrej podróży - celnik podał Barnabie paszport. Barnaba obejrzał się do tyłu. WOPista zniknął, a na ten widok tragarz kiwnął na Barnabę i powiedział
- Niech pan się pakuje, bo panu samolot odleci.
Rzeczywiście nikogo już w hali nie było. Tragarz wsadził walizki na wózek i powiedział - Niech pan idzie do autobusu.

Barnaba wsiadł do autobusu, był sam. Autobus podjechał do samolotu, następny WOPista stał przy wejściu. Obejrzał paszport Barnaby i wskazał na schody. Barnaba szedł do swojego miejsca, kiedy dziewczynka w wieku jego córki zawołała:
- Mamo, to tego pana nie aresztowali. I nie zabrali mu lali.
Wreszcie Barnaba mógł usiąść i zacząć porządkować swoje odczucia. Samolot był nad Bałtykiem, a Barnaba doszedł do momentu rewizji, gdy nachyliła się nad nim stewardessa z tacką na której stał oblodzony kieliszek z przezroczystym płynem.
- Pozdrowienia od pana na lewo przy oknie. Tego Francuza.
Barnaba spojrzał w lewo. Uśmiechnięta twarz faceta była częściowo zasłonięta ręką z kieliszkiem.
- Walezy - zawołał Francuz.
- Napoleon, Lagrange - zawołał Barnaba i spełnił toast – ten Francuz dobrze zna polską historię - pomyślał.
- Walezy – powtórzył Francuz i ręką wolną od kieliszka wykonał znajomy znak Solidarności.
- Aha, to o niego mu chodzi – pomyślał Barnaba i zawołał – Wałęsa. Francuz z zadowoleniem kiwnął głową.
Barnaba poprawił się w wygodnym fotelu i pomyślał:
- Wszystko dobre co się dobrze kończy.
Przemknęła mu przez głowę myśl że od tej pory figuruje w aktach Bezpieczeństwa jako "organizator nielegalnych zebrań". Ninka miała rację, słusznie kręciła nosem, ale teraz to wszystkie te służby mogą mnie gdzieś pocałować.
- O właśnie, niech mnie pocałują właśnie w ten ichni debit – ucieszył się.

Samolot doleciał do Montrealu. Barnaba wyjątkowo szybko przeszedł przez kontrolę  kanadyjską. Celnik pociągał nosem i krzywił się na jakiś nieznany a doskwierający mu zapach. Barnaba nie miał trudności z ustaleniem przyczyny - był to rozbity likier na wiśniach w gigantycznej torbie podręcznej.
Furgonetki biura podróży Polonez, kursujące między Montrealem a Nowym Jorkiem były według jednego z przyjaciół Barnaby bezpośrednim wynikiem działalności Jerzego Urbana jako rzecznika reżymu. Według przyjaciela, podczas jednej z konferencji prasowych zdarzyło się Urbanowi palnąć coś o "lotniskach otwartych dla przyjaciół i tylko dla przyjaciół". Cytat ten miał w czasie stanu wojennego zainspirować decyzję Reagana o zamknięciu lotnisk USA dla polskich samolotów. Prawdziwe czy nie, Barnaba wraz z gronem innych pasażerów z Warszawy zaokrętował się do takiej furgonetki. Kierowca, pan Bronek był życzliwy, ale lekko się zawahał kiedy poczuł dziwny zapach.
- Wie pan co - położymy pański bagaż na brzegu. Tak będzie lepiej - Panowie - rozładowujemy się - zawołał.
- Coś tu śmierdzi - narzekał jeden z pasażerów.
Zatrzymali się na granicy amerykańskiej. Pan Bronek powiedział:
- Panowie, wszystko będzie w porządku. Dajcie paszporty, ja będę wszystko załatwiał. Musicie tylko iść ze mną do okienka, urzędnik musi porównać wasze twarze z paszportami.

Celnik wprawnie otwierał paszporty i potwornie kalecząc wywoływał polskie nazwiska. Pan Bronek zerkając celnikowi przez ramię korygował wymowę. Wywołany odpowiadał - Obecny - pan Bronek tłumaczył - Present - i w ten sposób, wliczając konieczne stemplowanie, formalności zostały zakończone w trzy minuty. Przyszła kolej na cło. Celnik podszedł do furgonetki, pociągnął nosem i wskazał na pierwszy z brzegu bagaż. Była to torba Barnaby.
Pan Bronek zawołał:
- Panowie czyj to bagaż. Proszę otworzyć.
- To tego pana co mu śmierdzi - zawołał jeden z pasażerów. Barnaba otworzył torbę. Celnik z wahaniem zanurzył dłoń do środka i wyciągnął bochenek chleba. Obejrzał się i wskazał palcem na Barnabę.
- Food - powiedział. Pan Bronek przetłumaczył:
- On mówi że to jest jedzenie.
Barnaba musiał myśleć szybko. Tylko fortele jak pan Zagłoba. Udam że nie znam angielskiego.
- Chleb - odrzekł.
- Właśnie - skomentował pan Bronek.
Celnik zwrócił się do pana Bronka.
- Powiedz temu człowiekowi - tu wskazał na Barnabę - że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki.
Pan Bronek przekazał - On mówi żebym panu powiedział, że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki.
- Niech pan mu powie, że ja wiem, że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki - zripostował Barnaba.
Pan Bronek miał lekkie kłopoty z przełożeniem tego, ale jakoś sobie poradził.
- To dlaczego on wwozi jedzenie ? - zapytał celnik.
- On pyta dlaczego pan wwozi jedzenie - zapytał Barnabę pan Bronek.
- Niech pan mu powie że teraz to wiem, ale przedtem nie wiedziałem - odrzekł Barnaba.
Widząc rozpacz w oczach celnika pan Bronek skrócił to do:
- On przedtem nie wiedział.
Celnik zastanawiał się. Barnaba powoli tracił poczucie rzeczywistości. Powtarzał sobie cicho - Jestem, żyję, świat jest racjonalny. Nazywam się Barnaba. Mam czterdzieści osiem lat.
Celnik spytał pana Bronka - Co on mówi ?
Pan Bronek spytał Barnaby - Co pan powiedział ?
- Powiedziałem że nawet bułek już nie będę przewoził.
Pan Bronek wnerwił się i przetłumaczył:
- On już nie będzie.
Celnik podniósł chleb w górę, wskazał nań palcem, i z wysiłkiem powiedział:
- Kleb... niiii - i włożył chleb z powrotem do torby. Barnaba wyjąkał:
- Yessss, No.
Celnik spojrzał na Barnabę, podniósł prawą dłoń w znaku Solidarności, powiedział - Lalesa - i odszedł. Pan Bronek przetłumaczył automatycznie - Wałęsa. Barnaba pomyślał:
- To już drugi raz. Wałęsa ma murowane miejsce w historii.
Po chwili powiedział do pana Bronka:
- Niech pan mnie zapyta, ile ja mam lat.
- Ile pan ma lat ?
- Czterdzieści osiem, i nawet nie wiem że jedzenia nie wolno wwozić do Ameryki - powiedział Barnaba.

Ku uldze pasażerów z delikatniejszym powonieniem Barnaba wysiadł z furgonetki przed Nowym Jorkiem, w miasteczku Plattsburg, koło oświetlonego McDonalda. Stąd, telefon do żony w odległym o pięć mil domu miał zapewnić mu transport. Telefon był zajęty, tak teraz, jak i piętnaście minut później. Barnaba wciągnął bagaż do McDonalda i czekał przy kawie. Kolejna próba telefoniczna powiodła się. Wracając od telefonu, Barnaba poczuł znajomy zapach likieru na wiśniach. Nie zdziwiło go więc, że ludzie przy sąsiednim stoliku rozmawiali o zapachach.
Zona Barnaby przyjechała i powiedziała:
- Co za dziwny zapach w tej restauracji. Ale nie o tym chcę mówić. Nie zadbałeś o podręczną torbę i zbiłeś likier na wiśniach.
- Właśnie - powiedział Barnaba.
- Co własnie ?
- To właśnie stąd ten zapach. Ale skąd ty wiesz o tym ?
- Właśnie skończyłam rozmowę telefoniczną z Ninką. Przekażę Ci tylko jej konkluzję tyczącą się twojego sposobu transportowania likieru. Powiedziała "tacy ludzie jak Twój mąż nie powinni być wpuszczani na lotniska, szczególnie w piątki, trzynastego". Określiła Cię także jako "powietrznego terrorystę" - tu żona przerwała na chwilę, aby powiedzieć:
- Chcę Ci zadać pytanie.
- Wiem o co chcesz mnie zapytać - powiedział Barnaba - chcesz mnie zapytać ile mam lat.
- Skąd wiesz ? Jak zgadłeś ?
- Bo wiem - powiedział Barnaba. Coś musiało być w jego głosie, bo sąsiedzi przerwali rozmowę o zapachach.
- Mam czterdzieści osiem lat i nawet nie wiem jak przewozić likier na wiśniach - powiedział Barnaba i wreszcie głęboko odetchnął.


KONIEC

Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .







[1] W kilka miesięcy po zniesieniu przez komunistów stanu wojennego.

wtorek, 19 grudnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 121.

Życzenia Świąteczne

W drzwiach stał Święty Mikołaj.
- Tu nie ma dzieci – wnuki też już podrosły i mieszkają same - powiedziałem.
- Ja do pana – powiedział Mikołaj – wejdźmy do środka bo ciasno.
Rzeczywiście na podeście było tłoczno, bo za Mikołajem stało sześć reniferów zaprzężonych do potężnych Mikołajowych sań. Na tyle sań leżały worki z prezentami. Uwagę moją przyciągnęła leżąca na przednim siedzeniu ogromna barania szuba.
 – Pewnie to nią okrywa się Mikołaj pośród swych gwiezdnych wojaży - pomyślałem.
Mikołaj kiwnął głową:
- Tak, bywa tam zimno. Na przykład koło Saturna – w średniej minus sto dziewięćdziesiąt trzy stopnie.
Ocknąłem się:
- Ależ proszę, proszę bardzo do środka. Choć tam też będzie ciasnawo. Wie pan, panie Święty Mikołaju, to było budowane za Gomułki, metraże wtedy były bardzo oszczędne.
- Wiem, wiem, panie Andrzeju – chyba mogę się tak do pana zwracać? – Mikołaj przerwał i po chwili ciągnął dalej:
- Wiem, pana budynek dostał wtedy tytuł Mister Warszawy. Nowoczesne rozwiązania, zsypy do śmieci, nie jedna a dwie windy w jednym budynku.
- Zsypy – pomyślałem – a może jak Mikołaj jest Święty, to mógłby coś poradzić na te karaluchy.
- Nie panie Andrzeju – Mikołaj pokiwał przecząco głową - na karaluchy sposobu nie mam. Nawet u nas ...
Mikołaj przerwał, pogodna dotąd twarz posmutniała.
- No tak – pomyślałem -w niebie każdy zsyp to kilometry a może i całe lata świetlne.
- Ale do rzeczy – powiedział Mikołaj – na ciasnotę sposób mam.
Spoglądając na sanie z reniferami złożył zaciśniętą pięść prawej dłoni w lewą powiedział:
- Zoom minus 10.
Na moich oczach zaprząg zmniejszył się dziesięciokrotnie. Stukając maluteńkimi kopytkami renifery wspięły się na próg i wciągnęły sanie do mieszkania.
Oniemiałem. Przecież to nie był tak często używany przeze mnie zoom kamery cyfrowej. To był zoom rzeczywistości. Z renifera pełnego rozmiaru do wielkości myszki. To było moje wydarzenie roku, a może i więcej niż roku. Musiałem spróbować, w takiej sytuacji nie można być tylko widzem.
Zacisnąłem prawą dłoń w lewej i w myślach powiedziałem:
- Zoom plus pięćdziesiąt.
- Nie, nie panie Andrzeju, tak nie można – trzeba być realistą, trzeba uważać na metraż. A w ogóle to jestem u pana w ramach public relations – powiedział Mikołaj.
- Ale pan czyta w moich myślach.
- Tak, to bardzo łatwe, nie ma o czym mówić. A wracając do zoomu, to może pan spróbować takiego malutkiego zoomika – plus dwa. No śmiało. I nie musi pan aż tak zaciskać dłoni. To niezdrowe, pan dużo pracuje z komputerem, trzeba dłonie oszczędzać.
- A minus cztery?
- No... Może być, ale nie na moich przyjaciołach z zaprzęgu.
Znów zacisnąłem prawą dłoń w lewej i powiedziałem:
- Zoom minus cztery.
Tylko że tym razem w zaciśniętej prawej dłoni trzymałem wezwanie do zapłaty pożyczonej kiedyś z banku kwoty sto tysięcy złotych.
- W końcu będą to radosne i wolne od trosk Święta – pomyślałem.

CZEGO I WAM, DRODZY PRZYJACIELE SERDECZNIE ŻYCZĘ.

Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Zachęcam do subskrypcji kolejnych numerów Festynu Opowiadań przez e-mail. W okienku w prawym górnym rogu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe".

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .






sobota, 16 grudnia 2017

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 120.

Zbrodnia i miłość na żaglach w letniej porze, dokończenie


© copyright Andrzej Olas (andrzej.olas@gmail.com)



Początek  opowiadania kliknij tutaj
Część druga opowiadania kliknij tutaj

Następne dni były oczekiwaniem. Razem z Mirkiem czekali na jakiekolwiek wiadomości o Robercie. Ponadto kochankowie stali przed ważnymi decyzjami – musieli określić jak daleko sięga przyjaźń i jak daleko nieufność. Czy powinni powiedzieć Mirkowi, a w przyszłości i Robertowi, o pościgu na rosyjskiej szosie, pościgu, którego skutków nie znali. W dodatku wokół wydarzeń w Kaliningradzie unosiła się mgiełka niepewności – a może któryś z przyjaciół był zdrajcą? Co powiedział Robert po odjeździe Jacka i Kaliny? Czy Mirek nalegając na wyprawę po Arabellę nie był w kontakcie z Szefem? W końcu postanowili zachować dyskrecję. Niebezpieczeństwo było rzeczywiste, nocami tulili się do siebie, kochali się chciwie, ich niepokój znajdował ujście w poszukiwaniu bliskości.
Jacek zachodził do kafejki internetowej, szukał tam wiadomości z rejonu kalinigradzkiego. Trzeciego dnia od wydarzeń kaliningradskich wrócił podniecony. W internetowej wersji tamtejszej gazety znalazł notatkę o wypadku samochodu milicyjnego. W nocy feralnego dnia, w wypadku koło Bagrationowska, zginął sierżant milicji A. Jakuszew i nierozpoznany cywil. Przyczyną wypadku było wypadnięcie z szosy naskutek zbyt szybkiej jazdy.
- No to o Bolka mniej – powiedział Kalinie - a może i Szefa już nie ma.
Dzień później, kiedy siedzieli Pod Szczupakiem pojawił się Robert.
- Udało mi się uciec. Ten milicjant miał wypadek i zginął, Szefa nie widziałem. Pilnował mnie na jachcie ten drugi - Lolek. W nocy wskoczyłem do wody, dopłynąłem do brzegu i schowałem się. Przedtem pijanemu stróżowi skradłem wałówkę. A rano dogadałem się z żeglarzami z niemieckiego jachtu, który tego dnia wypływał z Kaliningradu. Ruscy sprawdzają tylko nas – Polaków - bo chcą utrzymać blokadę polskiej części Zalewu. A co u was?
- My wróciliśmy Golfem. A co z Arabellą?
- Bez zmian. Nie wiem czy uda mi się ją odzyskać.
Niepewność przeciągała się. Zachodzili Pod Szczupaka, gadali ze Świętym. Święty, kiedyś bardzo na lewo, był teraz na prawo, ale, jak mówiła Kalina, free Tyskie miało swoją wartość. Kiedyś podenerwowany potokami wymowy Świętego,  Jacek wygarnął mu o tym wszystkim:
 - O tej naszej Rumunii Północy. O tych gniewnych babsztylach, co pouczają na ulicy, o zasranych przez psy trawnikach, o pijaczkach z Placu Narutowicza na wcześniejszych emeryturach. O karłach i o butnych, nachalnych politykach. O tym, że to oni decydują, jaka będzie przyszła Polska. O tych charkających i plujących na ulicach. O natchnionej nienawiści tak pełnej miłosierdzia, i o gówniarzach wołających Heil Hitler.
- Kiedyś moim marzeniem było kopnąć w dupę członka Biura Politycznego. O czym marzę teraz? – mówił - może o tym, by ci, co będą rządzili, patrzyli w przyszłość, żeby Polska nie pozostała rezerwuarem mięsa roboczego.
Święty, niespodziewanie dla Jacka, przyjął wybuch ze spokojem:
-   Dobrze, dobrze, dla mnie to nie nowość. Mnie już w milicji ochrzaniali od góry do dołu.
W końcu, kiedy nic się nie działo, kochankowie doszli do wniosku, że to jednak Szef zginął w wypadku.
- Reszta tej paczki to prymitywy. Chyba jesteśmy bezpieczni – mówił Jacek. Kalina napomykała o zakopanym orderze, chciała go odzyskać. I tuż przed powrotem do Warszawy przybiegła na jacht podniecona:
- Święty jedzie do Kaliningradu. Zabierzmy się z nim. Odkopiemy order.
Następnego dnia Święty wysadził ich pod Bagrationowskiem. Odkopanie nie było trudne, Kalina wsadziła order do jednej przegródki torebki, do drugiej wsypała resztki grajka i pozostało czekać na powrót Świętego z Kaliningradu.
Nieoczekiwanie na granicy spędzili ponad godzinę. Rosjan nie interesowały trzy skrzynki wódki i pięćdziesiąt kilo kiełbas, jakie wiózł Święty, natomiast starannie zrewidowali Kalinę i Jacka. Kiedy Kalina wysypała zawartość torebki na stół, orderu tam nie było, Jacek nie widział go też, kiedy celnik energicznie potrząsał pustą torebką. Także dłonie Kaliny wydawały się puste. Chwilę potem torebka wróciła do rąk Kaliny, a Jacek ledwie zauważył, kiedy zręczne palce Kaliny wsunęły do niej z powrotem order. Kalina jeszcze ponarzekała, że musiała zbierać do torebki resztki grajka.
Kiedy wrócili do Warszawy, wśród listów Jacek znalazł prośbę o rozmowę w Biurze Misji Irackiej Ministerstwa Obrony Narodowej. Kalina, rozbawiona, rozpowiadała przyjaciółkom:
- Mojego chłopaka biorą do woja. Wzmocni wojsko polskie.
Ale ubiła przy tym własny interes – ordery są rzeczą wojskową, więc skoro Jacek idzie do wojska, to niechże Muzeum Wojska Polskiego zbada ich znalezisko.
Okazało się, że armia proponuje coś interesującego. Rabunek muzeów i wykopalisk, który nastąpił po inwazji Amerykanów dalej trwał. Były już wyspecjalizowane gangi. W polskiej bazie tworzono trzyosobową ekipę specjalistów do nadzorowania wykopalisk biblijnego Babilonu.
- Ekipa pozostanie w Iraku na krótko – pół roku, z urlopami w Polsce. Pan ma doświadczenie w pracy poza krajem, znamy pańską rzetelność – rozwikłał Pan sprawę pamiętnika Piłsudskiego, miał pan do czynienia z archeologią. Zresztą dwaj pozostali są archeologami – mówił reprezentujący Biuro pułkownik - niestety przepisy są kiepskie i finansowo nie jest to dobra okazja.
- Panie pułkowniku, Irak może być podniecający, ale ja już raz pracując poza krajem wylądowałem goły. Do tej pory Zair jest mi winien trzydzieści tysięcy dolarów. Nie mam ochoty na dalsze bezpłatne usługi.
Pułkownik ożywił się:
- Wie pan, my mamy fundusz zobowiązań międzynarodowych. Może uda się potraktować dług Zairu wobec pana jako takie zobowiązanie. Wtedy, ze względu na pańską obecność w Iraku, przejęlibyśmy pański dług i zrealizowali wypłatę. Sądzę, że to się może udać.
- Pod takim warunkiem – zgoda.
Perspektywa podreperowania budżetu była podniecająca, bo zbliżały się Kaliny imieniny. W dzień imienin Kalina miała stać się dumną posiadaczką skutera, a na deser otrzymać najnowszą i najdroższą wersję grajka/telefonu – iPhona. Może nawet się udać przepisanie pamięci zniszczonego grajka na ten nowy – powiedziano Jackowi w sklepie.
W filmach kryminalnych niewinny bohater na spotkanie z gangsterem jest zaproszony lufą pistoletu. Przypadek Jacka był inny. Kilka dni po imieninach Kaliny, na otwarciu wystawy „Polacy na Obczyźnie” znalazł się w labiryncie stworzonym przez szalonego projektanta wnętrz. W mnogości plansz zawieszonych z sufitu, ekranów i stojaków ze zdjęciami, reprodukcjami listów emigrantów i kopiami dokumentów  kolejny raz próbował odepchnąć od siebie wątpliwość w sens badań historycznych. Czy można zrozumieć wybryki historii? – lata temu to samo pytanie zadawał sobie i swoim podopiecznym  nestor polskich historyków - mistrz Jacka.
Przy planszy ze zdjęciem „Grono Wygnańców Polaków, Władywostok w maju 1918”  Jacek stanął twarzą w twarz z drugim z chłopców Szefa – z Lolkiem. Pierwszy odruch jest zawsze najlepszy, tak też, nie zastanawiając się, Jacek pchnął Lolka w tył, na planszę. Ta, podwieszona u sufitu, palnęła Lolka w tył głowy, odchyliła się, pozwalając Lolkowi wykonać drugi krok do tyłu, poczem w ruchu powrotnym palnęła zdezorientowanego Lolka w płaski nos. Odbita plansza wychyliła się znów w stronę Jacka. Popchnięta przez Jacka, tym razem zatrzymała się na płaskim nosie Lolka.
- Zniknij z mojego życia – powiedział Jacek niewidocznemu za planszą Lolka. Odwrócił się i znalazł się oko w oko z Szefem. Szef trzymał w ręku nieduży pistolet.
- Mańkut – pomyślał Jacek – a to  nie TT-ka. Chyba Beretta.
- Mówiłem, że mam co do pana określony plan. To mnie zawdzięcza pan wycieczkę do Iraku. Jedzie pan po to, żeby dla mnie popracować. Ale zetknie się pan – naukowiec - ze starożytną sztuką. Będzie to bardzo humanistyczne doświadczenie, bo przecież nauka nic, tylko zmienia człowieka w specjalistę, natomiast to sztuka czyni ze specjalisty człowieka. I o tym musi pan pamiętać. I więcej wykopków w lesie radzę nie robić – ordery to nie grzyby.
Szef delektował się zaskoczeniem Jacka:
- Jutro pierwsza część akt dotyczących zabójstwa na jachcie będzie w warszawskiej prokuraturze – ta część jeszcze dla pana nieszkodliwa. Tu jest próbka – Szef rzucił na podłogę kilka stron – a po instrukcje będzie pan za tydzień tu, w tym samym miejscu.
Papiery, zaopatrzone w okrągłe fioletowe pieczęcie, pisane były cyrylicą.  Kiedy Jacek podniósł wzrok z podłogi, Szefa już nie było.
Tego popołudnia czwórka uczestników wypadu do Kaliningradu spotkała się u Jacka.
- Czas coś zrobić - nie możemy czekać, aż szef znajdzie pracę dla nas wszystkich – powiedział po relacji Jacka Robert – ja będę następny. Potem Mirek.
- Święty jest człowiekiem Szefa- to on mu opowiedział o nas, a później także o orderze. Kiedy po rozmowach Szefa wróciliśmy do kabiny jachtu – tam był ten sam milicyjny zapaszek – zapach Świętego, o jakim wspomniałem Kalinie w restauracji. Jedyna szansa to zajechać już teraz pod Szczupaka, zrobić Świętemu Guantanamo i zameldować szajkę do policji – mówił Jacek.
- Ja dzisiaj mam teatr, nie mogę. Jedźcie we trójkę  – powiedziała Kalina.
Starannie powiązani, siedzieli na trzech ustawionych rzędem krzesłach i uświadamiali sobie, jak daleko za oceanem leży Guantanamo. Nad barem pysk szczupaka  szczerzył się w szyderczym uśmiechu. Kilkanaście minut wcześniej natknęli się na całą szajkę, z szefa Berettą, Świętego kijem bejsbolowym i pięścią Lolka. Teraz Jacek, bez pomysłu na ratunek, wodził oczyma po restauracji, na krześle po lewej Mirek próbował rozetrzeć związanymi rękami bolącą łydkę, a po prawej Robert próbował poprawić przekrzywione okulary. Święty bezmyślnie postukiwał kijem o stół bilardowy. Robiło się późno. Święty zostawił kij i bawił się pilotem przerzucając kanały na wiszącym na bocznej ścianie restauracji telewizorze: Pogoda, Wiadomości, Horoskop Śmierci, Lwy Serengeti, Reklama, Kryminalne Zagadki Miami, i znów Pogoda.
- Pokaż tym amatorom jak bili w milicji – zwrócił się Szef do Świętego – tylko bez śladów, bo są mi potrzebni. My będziemy za godzinę – skinął na Lolka.
Pchnięty przez Świętego Jacek przewrócił się wraz z krzesłem do tyłu. Głowa Jacka uderzyła o podłogę.
-  Będzie bez śladów. Bez najmniejszych śladów – Święty wymierzał ciosy raz z lewej, raz z prawej. W pierwotnej rzeczywistości Jacek wiedział, że za chwilę ból przekroczy granicę, poza którą pozostaje tylko krzyczeć i błagać. W drugiej, na pół realnej a na pół wirtualnej Jacek, turlając się z krzesłem, rejestrował przerażoną twarz Roberta, zaciętą Mirka, rozdziawiony pysk szczupaka i ekran telewizora. Na ekranie mignęła i znikła twarz Kaliny. Jacek wiedział, że to właśnie ta wirtualna składowa drugiej rzeczywistości. Kolejne uderzenie i Jacek usłyszał że wyje. Z wyciem mieszały się słowa telewizyjnego reportera:
- Dwie godziny temu,  w teatrze muzycznym Odeon, między drugim a trzecim aktem, prawdziwe życie wygrało ze sztuką - mówił spiker – a telefon iPhone pomógł w walce o sprawiedliwość. Oto sekwencja zdarzeń. Najpierw przypadkowe naciśnięcie guzika w telefonie włącza zapis dźwięku. Potem telefon dostaje się w ręce przestępcy. Następnie podczas szarpaniny telefon uderza o ziemię i rozpada się na kilka części. Te kawałki martwego przedmiotu, zebrane z ziemi przez właścicielkę, zachowały jednak pamięć, pamięć, która rozwikłuje zagadkowe morderstwo. Oto wydarzenie w teatrze.
Na ekran wróciła twarz Kaliny:
- Oto coś czego nigdy nie słyszy się w teatrze – mówiła Kalina - nagranie prawdziwej, realnej zbrodni. Rzecz dzieje się trzy tygodnie temu na jachcie Arabella w porcie jachtowym Kaliningradu.
Święty opuścił kij i gapił się w ekran. Wycie Jacka ustało.
- A teraz samo nagranie – włączył się spiker. Odtwarzanemu dźwiękowi towarzyszył wyświetlany na ekranie tekst:
- Pół godziny temu była tu na nabrzeżu mała strzelanina i stąd to ciało.
- Najpierw odciski palców pani... eee... pani Kaliny na tym kieliszku – o tak, chłopcy pomogą. A tu jest ten pistolet, teraz oczywiście nienaładowany. Pan Jacek da swoje odciski.
 - Jeśli odmówicie, tutejsza milicja znajdzie niespodziewanie dowody, że to wy jesteście mordercami.
Znów twarz Kaliny:
- Morderców szukać należy w mazurskiej restauracji „Pod Szczupakiem”.
Święty znikł jakoś tak prywatnie. Poprostu rzucił kij, pokrzątał się po zapleczu, pojawił się jeszcze raz, gmerając w kasie, wracając na zaplecze odwrócił się, obrzucając trójkę wrogim spojrzeniem, i więcej go nie było.
Więzy, kajdany, łańcuchy – wszystko to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało Supermanowi w kolejnym ratowaniu świata, byle tylko unikał Kryptonitu. Żaden z trójki nie był Supermanem i dlatego przybycie rudej kelnerki zastało Jacka wciąż leżącego na podłodze. Kalina wraz z pułkownikiem z Misji Irackiej pojawili się parę minut później, poprzedzeni przez kilku, poruszających się bezszelestnie, chłopców w kominiarkach. Ruda kelnerka przyglądała się im życzliwie.
- Sprawy mają się dobrze - mówił pułkownik - laptop złapanego godzinę temu Szefa jest kopalnią informacji – także o Iraku. Mamy też właściciela tej restauracji – tu pułkownik spojrzał na kelnerkę i zamilkł. Kelnerka odeszła.
- Świętego - powiedziała Kalina - a Lolek uciekł.
- Tak więc wyjazd do Iraku jest nieaktualny – mówił dalej pułkownik.
- A mój fundusz? – zapytał Jacek.
- Niestety, z funduszu też nici. Ale głowa do góry - jeszcze wczoraj był pan szantażowany i zagrożony oskarżeniem o morderstwo. A dzisiaj jesteście wszyscy bohaterami dnia.
- Bohaterami? Dzisiaj? Właśnie dzisiaj Jacek stał się gołym, jak Adam w raju, golutkim bohaterem, i też dzisiaj mogę spisać Arabellę na straty, panie pułkowniku – powiedział Robert, bawiąc się zdjętą z bufetu tabliczką z napisem: „Właściciel Adam Bochnia”.
- No, wie pan, fajka Stalina...
- Zaraz pan wspomni te czołgi znad Wołgi - przerwał Robert. Pułkownik zamilkł.
- Zwykle w takich przypadkach bywa nagroda pocieszenia – przerwała ciszę Kalina.
Pułkownik wahał się:
- No nie dla wszystkich - tu spojrzał na Roberta.
- To znaczy?
- No, śledztwo w sprawie naruszenia przestrzeni  powietrznej naszego sąsiada wykazało, że był to przelot kormoranów.
- Tylko tyle?
Pułkownik spojrzał na Jacka:
- Wojskowy Instytut Historyczny rozważa zamówienie monografii o roli logistyki w wielkich bitwach Napoleona. Logistyka zawsze była niedoceniana. Wydaje się że pan jest najlepszym kandydatem na autora.
- Czy bitwa pod Pruską Iławką była wielka? – spytała Kalina.
- Tak. A pani order to order francuskiej Legii Honorowej z tej bitwy. Te ordery były numerowane – ten ma numer trzydzieści trzy.
- Trzydzieści trzy – to moja szczęśliwa liczba życia. Trzeba zbadać czy właściciel tego orderu nie odpowiadał przypadkiem za logistykę – powiedziała Kalina.
Ruda kelnerka postawiła przed każdym szklankę Tyskiego. Wskazując oczyma na trzymaną przez Mirka tabliczkę, podniosła w toaście pozostałą szklankę:
- Nigdy go nie lubiłam.

KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .