piątek, 31 lipca 2015

#Festyn opowiadań™, Nr 1.

Król szczurów, cz. 1/2




                  ©Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


1 Sierpnia 1944 roku miałem niecałe osiem lat. Było słoneczne popołudnie. Siedząc w kucki bawiłem się w kałuży pozostałej po przelotnym deszczu. Usłyszałem dźwięk przypominający wbijanie gwoździ i podniosłem się. Zobaczyłem eleganckiego pana strzelającego z dużego karabinu. Wylot lufy karabinu miał dziwny, lejkowaty kształt i wylatywał z niego płomień. Elegancki pan stał przy płocie sąsiedniego domu. Był w jasnobrązowych pumpach, mial szczupłą sylwetkę, na ramieniu, chyba prawym, miał biało-czerwoną opaskę. Nie zdążyłem zobaczyć nic więcej, gdyż nadbiegła moja matka i zaciągnęła mnie do piwnic kamienicy w której mieszkaliśmy. W piwnicy, na prymitywnych ławach, przechowywanych przez dozorcę od czasu oblężenia Warszawy w 1939 roku, siedzieli już sąsiedzi. Mówili że powstańcy zaczęli powstanie, że Warszawa będzie wolna, Niemcy uciekną, a potem przyjdą bolszewicy i czerwona armia. 
O czerwonej armii słyszałem pierwszy raz z pół roku wcześniej, w zimie, kiedy bawiliśmy się ołowianymi żołnierzami. Jędrek Kiełbasiński powiedział mi wtedy że ona tak się nazywa bo wszyscy żołnierze chodzą w czerwonych mundurach. Nie bardzo mu wierzyłem. Ołowiani żołnierze którymi się bawiliśmy ubrani byli na zielono i mieli brązowe buty. SS-mani z pobliskich koszar byli ubrani na czarno. Do czerwonego munduru żołnierze musieliby mieć czerwone buty, a żołnierze w takich butach nie chodzą. Jędrek Kiełbasiński próbował więc mnie oszukać. Kiedy mu to powiedziałem dał mi syfona. Ale teraz o czerwonej armii mówili dorośli. Mówili że jak przyjdzie czerwona armia to będzie "co twoje to moje". Co ważniejsze mówili że czerwona armia chodzi bez butów. To załatwiało sprawę. W czerwonym mundurze ale boso - to było możliwe.
Mama była bardzo zdenerwowana, mówiła półgłosem, sama do siebie. To się jej rzadko zdarzało. Słyszałem:
- To szaleństwo, głupcy, zrujnują miasto, wszyscy zginiemy. 
Nie wiedziałem kim są "głupcy", ale pytać było niebezpiecznie. Miałem pod powiekami obraz wysokiego pana, byłem pewien że nigdy go nie zapomnę. Wiedziałem że każdy strzał z jego karabinu był celny i chciałem zobaczyć go triumfującego, ale z Mamą nie miałem szans. Mama była zła i można było oberwać. 
Eleganckiego pana nie zobaczyłem już nigdy. Następnego dnia, przyszedł do piwnicy inny pan, też powstaniec, miał białoczerwoną opaskę na ramieniu. Był niższy i nie taki elegancki. Przyniósł po dwie marchewki na dziecko, i mówił że Warszawa jest prawie wolna i że na razie chodzenie po ulicach jest niebezpieczne. Mówił że w związku z tym należy wykuć podziemne przejścia między piwnicami naszego i sąsiedniego domu. To mi się bardzo podobało. 
Dzień czy dwa później Mama powiedziała że teraz mniej strzelają i możemy wrócić do mieszkania, ale tylko do kuchni, bo jest osłonięta. Kiedy siedzieliśmy w kuchni przyszedł Romek Hartman i okazało się że on jest też powstaniec. Miał szeroki wojskowy pas i przypięty do pasa granat. Mama bardzo się dziwiła że Romek jest w powstaniu, bo był tylko trzy lata starszy od mojego brata, a Maciek miał tylko dwanaście lat. Zapytałem go czy ma rewolwer, bo chciałem żeby mi pokazał, ale Romek powiedział że broń zdobywa się na wrogu. Dodał że lada dzień dostanie drugi granat, a tego co ma, nie może dać mi do ręki, bo regulamin tego zabrania. Mama znów się zdenerwowała. W ogóle Mamę było teraz bardzo łatwo zdenerwować i lepiej było uważać. Ciekawy byłem co się dzieje z Kryśką Hartman. Nie było jej w mojej piwnicy bo Hartmanowie mieszkali w innym bloku. Na wiosnę tego roku Kryśka często, kiedy dorosłych nie było w domu bawiła się z moim bratem. Kiedy bawili się u Kryśki brat nie chciał mnie zabierać na zabawę, ale kilka razy bawili się u nas w domu i nie mogli mnie się pozbyć.
Już wiedziałem co robił elegancki pan pierwszego dnia powstania. Nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od naszego domu były koszary SS. Elegancki pan, razem z innymi powstańcami próbował je zdobyć. Koszar nie zdobyli i wielu powstańców poległo. Nie wierzyłem żeby ten pan mógł zostać zabity. 
Te koszary SS interesowały mnie już przedtem. Widziałem SS-manów (nie mówiliśmy o nich "żołnierze") jak ćwiczyli rzut granatem, na placu przed budynkiem. Wjazd do koszar był zagrodzony szlabanem. Wartownik siedział w pomalowanej w czarno-białą jodełkę budce. Unikałem chodzenia chodnikiem po stronie koszar, w ogóle bałem się gdy mijałem SS-mana na ulicy. Jednak na krótko przed powstaniem ciekawość przemogła strach. Na wszystkich rogach budynku koszar budowano bunkry. Wybrałem sobie róg najdalszy od bramy i godzinami przyglądałem się jak pracują murarze. Zrobienie bunkra jest proste, jeżeli tylko budynek jest podpiwniczony. Usuwa się cegły z rogu - metr w górę i metr wzdłuż każdego boku. Buduje się nowy róg, wysunięty z pół metra wzdłuż każdej ściany budynku i zaopatrzony w poziome szpary strzelnicze. Tak właśnie zrobione były bunkry w koszarach SS. Później, kiedy murarze skończyli robotę już tam nie chodziłem - bałem się że w bunkrze może siedzieć SS-man. 
Od któregoś dnia powstania zamieszkaliśmy w piwnicach na stałe, to znaczy do kiedy Niemcy uciekną. Wydawało mi się że wszyscy mieszkańcy domu przenieśli się do piwnicy, w każdym razie były tu wszystkie znajome dzieci. My z bratem i matką mieliśmy miejsce w środku piwnicznego korytarza. Siedząc na naszej koi mogłem widzieć dużą rurę gazową wychodzącą z otworu w ścianie po mojej lewej stronie, przechodzącą pod stropem piwnicy i wchodzącą do otworu w ścianie po prawej stronie. Prawie każdego dnia wieczorem duży szary szczur wynurzał się z prawego otworu, dostojnie defilował wzdłuż całej długości rury i znikał po lewej stronie. W sposobie w jakim szedł było coś bardzo zdecydowanego. Bardzo szybko szczur stał się dla nas atrakcją, na którą co wieczór czekaliśmy. Więcej - szczur był dla nas wyzwaniem, chcieliśmy go zatrzymać. To Jacek Patycki wpadł na pomysł żeby wystawić przeciw szczurowi żołnierzy. Zaczęliśmy od samotnego piechura w zielonym mundurze i brązowych butach. Szczur nawet się nie zatrzymał, w marszu barkiem strącił naszego bohatera w dół i pomaszerował dalej. 
Także każdego dnia wieczorem odbywało się nabożeństwo. Biuro administracji naszego domu, które było na parterze, kilka metrów od drzwi od piwnicy służyło za kaplicę. Spiewaliśmy nabożne pieśni, przeważnie smutne jak "Kto się w opiekę" albo "Z dymem pożarów". Wieczory były więc uporządkowane, najpierw był szczur a potem nabożeństwo. Czasami jednak szczur się spóźniał i musieliśmy iść na nabożeństwo bez niego. 
Któregoś dnia SSmani wypędzili nas na sąsiedni plac, gdzie na anemicznej trawie siedzieli już mieszkańcy z domu, położonego między koszarami i nami. Z głośnika powieszonego na słupie nadali rozkaz Hitlera, najpierw po niemiecku, a później jakiś pan mówił dziwnie po polsku. Rozkaz mówił że Warszawa ma być zniszczona, tak żeby kamień na kamieniu nie został. No i wtedy jak ten pan to mówił, to sąsiedni dom - ten który stał między nami a koszarami SS - zaczął się palić. Ludzie zaczęli płakać i wyrzekać. Mama mówiła że zaraz podpalą nasz dom. Pan Grusza powiedział że nie, bo nas Niemcy wypędzili bez rzeczy, a tamtym z sąsiedniego domu pozwolili zabrać na plac, to co mogli unieśc z mieszkania. Powiedział że nas nie podpalą. Rzeczywiście, po jakimś czasie mogliśmy wrócić do domu. Ludzie mówili, że i tak mamy szczęście że to byli SS-mani a nie Kałmucy. Podobno na Belgijskiej Kałmucy urządzili sobie zabawę i idąc wzdłuż ulicy wrzucali granat do okienka każdej piwnicy. 
Szczur wciąż miał przewagę nad naszą armią. Nawet trzech wyborowych żołnierzy nie moglo dać mu rady. Jeden z nich zaginął w czasie bitwy - wpadł za rurę do dziury w murze. Parę dni później inny żołnierz poległ w starciu - odłamała mu się podstawka. 
Dorośli mówili, że będzie głód i ciągle rozmawiali o żywności. Któregoś dnia pan Winter wpadł na pomysł żeby zebrać pomidory z klombu na podwórzu. Problem był w tym że klomb był w zasięgu ognia z koszar SS. Pan Grusza powiedział że do dzieci nawet Niemcy nie będą strzelali. Nie wiem dlaczego to byłem akurat ja, w każdym razie dostałem białą chorągiewkę i pan Winter powiedział mi żebym poszedł zebrać pomidory z klombu. Nawet się nie opierałem, ale kiedy już mialem wyjść na podwórze zacząłem się bać. Jedni mówili, że najlepiej żebym się czołgał, inni żebym poprostu wyszedł powiewając białą chorągiewką. Nie pamiętam co zostało zdecydowane, co zresztą i tak nie miało znaczenia, bo wyszedłem na jakieś trzy kroki do przodu i szybko uciekłem z powrotem. Powiedziałem panu Winterowi że na klombie nie było już żadnych pomidorów. Pan Winter popatrzał na mnie, potem na klomb i powiedział:
- rzeczywiście nie ma.
Na to Pani Niczmanowa powiedziała:
- co też pan opowiada, przecież tam aż czerwono od pomidorów.
Pan Winter powtórzył jeszcze raz, tym razem głośniej:
- na klombie nie ma pomidorów.
Pani Niczmanowa popatrzała na Pana Wintera i wybąkała:
- rzeczywiście, nie ma. 
Byłem zdziwiony że dorośli tak szybko się ze mną zgodzili. 
Szczur wciąż wygrywał bitwy. Nasz oddział grenadierów został zdziesiątkowany. Dowódca oddziału spadł z rury i został zmiażdżony butem któregoś z dorosłych. Któregoś dnia Jacek powiedział że w naszym domu jest pełno Niemców. Łatwo jest ich rozpoznać po nazwiskach. Pani Lindorfowa, pan Kochman, pan Żurman, pani Rotsztajnowa to wszystko Niemcy. Maciek powiedział że Żydzi też mają niemieckie nazwiska. Jacek powiedział, że Żydów już nie ma bo ich Niemcy w zeszłym roku wybili. Bulek Winter powiedział że to że Żydów już nie ma to prawda, ale o Niemcach to nieprawda, bo mimo, że Winter jest niemieckim nazwiskiem on jest Polakiem, a Romek Hartman jest nawet powstańcem. Powiedział, że jego rodzina była w Polsce dwieście lat. Ja pomyślałem o Kryśce Hartman i przyznałem rację Bulkowi. Powiedziałem, że Jacek nie lubi pani Rotsztajnowej od czasu jak oberwał za ganianie jej kota.
Piwnica była oświetlana lampami karbidowymi. Przed powstaniem Niemcy włączali elektryczność na kilka godzin dziennie. Teraz oświetlenie elektryczne skończyło się całkowicie w początku powstania. Zwykle dla oszczędności paliła się tylko jedna lampa, zawsze sycząc i migocząc, gdyż wysokość płomienia zależała od chwilowego ciśnienia generowanego gazu. Tego wieczoru paliły się dwie karbidówki, i w dodatku pan Winter załadował do nich więcej niż zwykle karbidu, aby dłużej świeciły. Chodziło o to, by pan Żurman, który przekradł się ze Sródmieścia mógł zrelacjonować swoje przygody bez przerywania.Pan Żurman mówił, że na Woli, w pałacyku Michla broni się batalion Parasol. Pan Winter powiedział, że to nie pałacyk Michla, tylko Michlera, on wie, bo niedaleko stamtąd pracował. Pan Żurman powiedział, że o Parasolu jest piosenka, a w piosence jest Michla, a w ogóle jak mu się bedzie przerywało to przestanie mówić.  Po chwili, jak już nikt nic nie mówił, to powiedział że ulice Śródmieścia są zatarasowane barykadami, żeby ułatwić obronę przeciw niemieckim czołgom.
 Barykady były zrobione z przewróconych tramwajów, samochodów, ułamków muru, bruku ulicznego, cegieł i takich rzeczy jak meble. Nie mogłem pojąć, jak można przewrócić tramwaj, ale byłem przekonany że powstańcy wiedzą jak to zrobić. 
Barykada - to jest to co musimy zrobić aby pokonać szczura. Kiedy nasza armia będzie za barykadą - szczur nie może zwyciężyć. Rozdwoiłem uwagę - jednym uchem słyszałem Jacka mówiącego, że da na szczurzą barykadę swój drewniany tramwaj, a drugim jak pan Żurman mówi że niemieckie bomby przebijają sklepienia domów i eksplodują w piwnicy. I właśnie wtedy wybuchnęła karbidówka po mojej lewej stronie. W zamkniętym pomieszczeniu piwnicy niegłośny sam w sobie wybuch sprawiał wrażenie potwornej detonacji; górna część lampy wyleciała w górę obracając się dnem do góry i wbiła się w sufit tak że palnik sterczał jak kaczy dziób do dołu. Teraz rzeczy zaczęły dziać się szybko i równocześnie. Pani Dobiecka wskazując prawą ręką na kaczy dziób piszczała:
- bomba, aaa...,
Jednocześnie lewą ręką próbowała zatkać sobie uszy w oczekiwaniu na wybuch. Pan Żurman wyprostował się i zakomenderował:
- Wszyscy padnij ! Tylko bez paniki.


Zakończenie za tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz