piątek, 20 maja 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 43.

Ostatni dzień lutego, dokończenie



© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


- Jest co odbudowywać - powiedział Maciek wyglądając z okna kuchni, w której  mieszkał Piotr – a ten budynek tam koło przystanku trolejbusu, jedyny nietknięty wśród tej kupy gruzów to co to?
- To były koszary SS. Tknięty to on jest – powstańcy atakowali go trzy razy – z bliska zobaczysz na ścianach pełno śladów po pociskach.
- Zdobyli?
- Nie.
Warszawy do odbudowywania było dużo, a w tym dużo mieściło się też pomieszczenie na piątym piętrze jednej ze śródmiejskich kamienic na ulicy Pięknej. Z przedwojennego trzypokojowego mieszkania pozostała tylko kuchnia z wygódką, szczęśliwie obie z działającą kanalizacją. Klatkę schodową i resztę mieszkania zdmuchnęła na samym początku wojny niemiecka bomba. Do zrujnowanej kuchni prowadziły niczym nieosłonięte drewniane schody. Z odkrytego podestu piątego piętra można było zobaczyć krzątających się przy budowie Pałacu Kultury Rusków.
W tym pomieszczeniu, sam, tylko ze swymi marzeniami o karierze inżynierskiej, mieszkał Piotr.
Poza łóżkiem i małym stolikiem innego umeblowania nie było, za krzesła służyły rzucane na podłogę koce. Dekoracja kuchni też była skąpa, dwie fotografie rodzinne, a na honorowym miejscu, nad kuchennym zlewem przypięta była wycięta z Przekroju fotografia elektrowozu EP02.
Nie później niż w dwa tygodnie po inauguracji roku akademickiego Zbyszek i Basia stali się regularnymi gośćmi w Piotra kuchni. W kilka dni później dołączył Maciek, a wkrótce potem pokazały się też Maćka koleżanki z Akademii Medycznej. Okazało się, że wiele z nich interesowało się techniką, a Piotr chętnie dzielił się z nimi swoją wiedzą o elektrowozie EP02. Szczególnie zainteresowana techniką była niewysoka blondynka Zosia. Zdarzało się, że kiedy tylko pozwalała pogoda, Piotr zapraszał Zosię na podest i we dwoje, blisko siebie, kontemplowali oświetlone księżycem widoki zburzonej Warszawy. Ułatwiała im to pożyczona Piotrowi przez Maćka niemiecka lornetka. Maciek mówił o niej że pochodzi ze zniszczonego koło Kliczowej tygrysa.
Specjałem Piotrowej kuchni była herbata Ulung – sypana do musztardówki wprost z tekturowego prostokątnego pudełka i zalewana wrzątkiem. Stosowana dawka - ćwierć opakowania na szklankę według Maćka podnosiła ciśnienie skurczowe krwi o czterdzieści milimetrów słupka rtęci. Pierwszy pocałunek Piotra i Zosi zdarzył się właśnie przy parzeniu herbaty Ulung, kiedy to Piotr podzielił się z Zosią wiadomością że w Pafawagu projektuje się nowoczesny elektrowóz E06. Podczas całkowicie niewinnego z tej okazji uścisku usta ich spotkały się w sposób dla obojga niewytłumaczalny.
- Wiecie co - powiedział pewnego listopadowego dnia Piotr dmuchając na musztardówkę z herbatą – na Święta pojechałbym z wami do Kliczowej obejrzeć ten silnik od Tygrysa. Popracowałbym przy nim. Ręce mnie swędzą do jakiejś inżynierskiej roboty.
Maciek wymienił spojrzenia ze Zbyszkiem:
- Powiem ci prawdę. Zbyszek został we wsi dłużej, nie z powodu czołgu, tylko dlatego, że groziło nam rozkułaczenie gospodarstwa.
- To dlaczego tak nie powiedziałeś?
- Nie wszystko można tak od razu powiedzieć. Teraz mogę.
Piotr zastanawiał się przez chwilę:
- To znaczy, że żadne z was wiejskie biedniaki. To co? Zabrali ojcowiznę?
- Nie. Sekretarz gromadzkiej rady narodowej się przestraszył. Ojca i Zbyszka, a jeszcze był do tego szwagier.
- Zaraz, zaraz, to znaczy, że ja chodzę z kułakiem – zachichotała Basia.
- Każdy teraz jest kimś innym niż się przedstawia – powiedział Zbyszek. – Taka rzeczywistość.
- No tak, na przykład ja. Będę inżynierem, a ręki na jakiejkolwiek inżynierskiej robocie jeszcze nie położyłem - powiedział Piotr.
- No wiesz ten czołg tam jest, ale to jest jak praca w składnicy złomu. Chcesz samemu coś zrobić to już lepiej weź urlop z Politechniki i idź do prawdziwej fabryki.
- Może i tak zrobię. Tym bardziej, że potrzeba mi pieniędzy – administracja kamienicy zbiera na fundusz remontowy. Muszę mieć czym płacić.
Skończył się pierwszy semestr Piotra studiów, zaczęły się całonocne szpitalne praktyki Zosi i wreszcie nadeszła wiosna. Kose oko dozorczyni nie przeszkadzało zakochanym cieszyć się nocną bliskością i wspólnymi śniadaniami na oblanym słońcem podeście. Natomiast mama Zosi obawiała się że tak częste zarywanie nocy na dyżurach może odbić się na Zosi zdrowiu.  
W maju, akurat podczas wyprawianych przez Piotra imienin Zosi pojawił się na Pięknej milicjant:
- Stąd podgląda się prace na budowie Pałacu Kultury i Nauki. Kto obserwuje?
- Wszyscy – odpowiedział wymachując lornetką Zbyszek. – Ja, ta pani, ten pan i tamten – wszyscy cieszymy się widząc jak szybko rośnie w górę podarunek radzieckich towarzyszy.
- Proszę pokazać – milicjant przyłożył lornetkę do oczu i przez chwilę patrzał na budujący się Pałac. Odjął lornetkę od oczu, obejrzał ją i  powiedział:
- To jest lornetka poniemiecka. Jako taka jest własnością państwa.
Zbyszek podniósł się na całą wysokość:
- Tę lornetkę otrzymał w uznaniu zasług podczas akcji bojowych mój ojciec - członek oddziału Gwardii Ludowej, pseudonim Sęp.
Milicjant bez słowa położył lornetkę na stoliku i wyszedł. Zosia powiedziała:
- Mój ojciec jest kolejarzem. Mówi, że największymi specjalistami od szabru na ziemiach odzyskanych byli milicjanci.
- Powiedz coś o Sępie – powiedział Piotr.
- Ani Gwardii Ludowej ani Sępa u nas nie było. Była Armia Krajowa.
W czerwcu roku 1954. Piotr obok fotografii elektrowozu EP02 i wycinku z gazety o projekcie elektrowozu E03 przypiął do ściany brudnopis podania o urlop dziekański, a we wrześniu spinaczem dołączył niewielki skrawek papieru – zaświadczenie dziekanatu o udzieleniu mu urlopu dziekańskiego do 30.09.1955.
Warszawska Fabryka Motocykli produkowała dokładnie to co jej nazwa sugerowała – motocykle WFM zaopatrzone w dwusuwowy silnik spalinowy o pojemności 125 centymetrów sześciennych. O pierwszeństwo na polskich drogach produkt fabryki konkurował z chłopskim wozem konnym wyposażonym w rozlatujące się ze zużycia opony samochodowe.
Izba Pomiarów Warszawskiej Fabryki Motocykli mieściła się w małym parterowym budyneczku w pobliżu strzeżonej przez Straż Przemysłową portierni. Zadaniem Izby Pomiarów było mierzyć. Mierzyło się nie tylko produkt końcowy fabryki, ale także podzespoły motocykla, jego pojedyńcze części  i wszystko co było do produkcji potrzebne, a co należało dla jakości i trwałości motocykla WFM 125 zmierzyć.
Kierownikiem  Izby Pomiarów był sympatyczny blondyn ze starannie pielęgnowanym wąsikiem. W południe słonecznego wrześniowego dnia, trzymając w palcach papierosa Sport, przyglądał się badawczo Piotrowi:
- To twierdzenie sinusów pan umie?
- a przez sinα równa się b przez sinβ równa się c przez sinγ.
- A to drugie...?
- Też, twierdzenie cosinusów też umiem.
Tegoż dnia urlopowany ze studiów Piotr został pracownikiem Izby Pomiarów. Zastanawiał się ilu też z jego przyszłych współpracowników wie jak wygląda twierdzenie cosinusów w przestrzeni unitarnej.
- Co pan tu widzi panie Piotrze? – zapytał kierownik Izby.
- Jest to panie kierowniku rama motocykla WFM. Rama jest podwójna, spawana, zamknięta. Zbudowana z ceowników tłoczonych z blachy stalowej.
Piotr znany był w fabryce jako zainteresowany różnymi technologiami. Poprzedniego dnia spędził kilka godzin właśnie na spawalni. Teraz patrząc na ramę motocykla zastanawiał się czy może to być właśnie jedna z tych, które wczoraj zespawał.
Ceowniki obarczone były tolerancjami, w procesie spawania, choć odbywało się ono w sztywnym przyrządzie powstawały napięcia wewnętrzne. W efekcie wymiary wyprodukowanej ramy różniły się od wymiarów nominalnych. Zadaniem Piotra było sprawdzić czy niedokładność wymiarów ramy mieści się w dopuszczalnych granicach. A do tego potrzebna była trygonometria - należało obliczyć niektóre kąty między elementami ramy.
Mijały miesiące, Piotr poznawał coraz to nowe technologie, a wiosną roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego w fabryce zaroiło się od plotek:
- Indie. Nowy rynek - polskie motocykle w Indiach. Nasz produkt. Zmodernizowany. Przecież zrobiliśmy już ponad sto tysięcy motocykli. Kupować przyjechało dwudziestu Hindusów, podoba im się. Na Targowej widziano pięciu z nich na wuefemkach, a jeden to był w turbanie. Między bliskimi przyjaciółmi szeptało się, że nawet Wolna Europa o tym mówiła.
Tak naprawdę to Hindusów było tylko dwóch. Właśnie weszli do Izby Pomiarów i przyglądali się jak Piotr, z papierami rozłożonymi na rajzbrecie przewraca strony tablic trygonometrycznych obliczając kąt nachylenia widelca motocykla.
Ten niższy Hindus wziął z rajzbretu czystą kartkę papieru i eleganckim długopisem narysował trójkąt. Wskazując na jeden z jego kątów powiedział:
- Alfa.
Piotr kiwnął głową:
 - Yes.
Następnego dnia rano kiedy Piotr przechodził przez portiernię stojący tam strażnik powiedział do kolegi:
- To ten, co rozmawiał z Hindusem. Umie po angielsku.
Kończyło się lato, a to znaczyło że za miesiąc skończy się urlop dziekański Piotra. Cieszyła go perspektywa powrotu na uczelnię, ale martwiły go pieniądze - nie będzie wolnej gotówki w kieszeni, nie będzie z czego płacić na fundusz remontowy mieszkania.
Czwórka przyjaciół siedziała na podeście piątego piętra. Patrząc na Pragę, na właśnie zbudowany stadion dziesięciolecia Zbyszek zwrócił się do Piotra:
- No to masz widok na reprezentacyjny stadion. A z tyłu reprezentacyjny pałac.
- Wolałbym normalną klatkę schodową. Już raz Zosia przejechała się na oblodzonym stopniu i gdyby nie ta jedna poprzeczna deska znalazłaby się pięć pięter niżej na podwórkowym betonie.
Zbyszek powiedział:
- Kiedy wrócisz w październiku nie poznasz wydziału. Znieśli listy obecności, starostów już też właściwie nie ma. Rozluźniło się – dziekan Krzewicki wziął działaczy ZMP za mordę – wszyscy się dziwią, że mu się to udało. A jeszcze miał wykład o nowościach - o komputerach - maszynach co same liczą.
Piotr zastanowił się:
- Tylko że ja nie mam jak wrócić. - Piotr podniósł w górę palec wskazujący:
- Po pierwsze muszę zostać w fabryce – muszę zarabiać. Mój szef się zgadza, mógłbym dalej pracować na drugiej zmianie a rano chodzić na uczelnię.
Podnosząc do góry drugi palec Piotr mówił dalej:
- Ale po drugie, dział kadr fabryki żąda  kolejnego zaświadczenia o urlopie dziekańskim – co najmniej do lutego przyszłego roku. Szef mówi, że kadry mają rację, że on chce mieć przyszłego inżyniera a nie odrzut ze studiów. Mówi że po lutym mogę przejść na pół etatu i dalej studiować.
Z trzecim palcem w górze kontynuował:
- Jakby nie to wiszące w kuchni zaświadczenie  to mógłbym dalej się uczyć i pracować tak jak teraz na drugiej zmianie. Pewnie ze dwa egzaminy bym oblał, ale później bym to nadrobił. Ale tam wyraźnie pisze 30.09.55 . A dziekanat urlopów nie przedłuża.
- Więcej optymizmu, jesteś nadzieją naszego ludowego państwa. Myśl o tym, że Nowa Huta już produkuje – powiedział Zbyszek.
Zosia siedziała zamyślona.
W tydzień później, na swoje urodziny Piotr dostał prezent. W opakowanym czerwonym papierem pudełeczku leżało jego zaświadczenie o urlopie dziekańskim.
- Nawet nie zauważyłem że znikło ze ściany – powiedział. – A teraz wróciło i widzę że jest poprawione.
Przerwał i spojrzał na Zosię:
- Zamiast dziewiątki jest dwójka czyli zniknął wrzesień a pojawił się luty. I rok jest inny - 1956. Poprawione bardzo ładnie, precyzyjnie, maszynopisanie równo w linii, mimo że robiła to ręka medyczki – mówił oglądając zaświadczenie.
Dyskusja nad wykorzystaniem zaświadczenia, przerwana w połowie wysłuchaniem wiadomości nadawanych przez Wolną Europę trwała do późnej nocy. Zgodnie postanowiono, że w tych okolicznościach cel uświęca środki. Następnego dnia Piotra zaświadczenie trafiło do fabrycznych kadr.
Miesiące które nadeszły były dla Piotra ciężkie – rano Politechnika, od popołudnia praca. Któregoś grudniowego dnia w odległym końcu korytarza budynku biurowego fabryki zobaczył sylwetkę która wydała mu się znajoma.
- Podobny do komsomolca. Cóż on teraz porabia?
Spytany o komsomolca Zbyszek uśmiechnął się:
- Ze studiami już skończył. Brak talentu czyli tępak. Właśnie miałem ci o tym powiedzieć. On ma wujka na Pradze – partyjnego. Pewnie też tępy, ale ma chody i mu coś załatwił. W jakiejś fabryce.
- Nie w jakiejś tylko w mojej – powiedział Piotr z niezadowoleniem. - Nie podoba mi się to.
Okazało się, że partyjny wujek załatwił dzielnemu komsomolcowi pracę w fabrycznym dziale kadr. A jako doświadczony aktywista komsomolec niemal od razu został członkiem zarządu ZMP na dzielnicę Praga. 
Minął spędzony z Zosią Sylwester, skończył się pracowity styczeń. Któregoś poniedziałku pani Kasia z dziekanatu powiedziała Piotrowi, że ma następnego dnia stawić się u dziekana.
Dziekan w milczeniu przekładał jakieś papierki. Wreszcie podniósł wzrok na Piotra:
- Proszę pana – powiedział – to już ponad dwa lata od czasu, kiedy poznaliśmy się na inauguracji. Jak przeszedł panu rok urlopu dziekańskiego?
- Pracowicie, panie dziekanie. W Warszawskiej Fabryce Motocykli.
 – No, w międzyczasie mieliśmy tu w lecie Światowy Festiwal Młodzieży. Mówi pan po rosyjsku?
- Trochę mówię.
- A po angielsku? Na festiwalu był to język przydatny.
- Też trochę.
- Może się uda. Może nie zapyta czy teraz pracuję. Wystrzegaj się czasu teraźniejszego - mówił sobie Piotr.
- No właśnie – angielski – ciągnął dalej dziekan. - Mam tu notatkę, że używa pan języka angielskiego w podejrzanych celach.
Piotr zdziwił się:
- Panie dziekanie, zupełnie nie wiem o co chodzi.
- No dobrze, mnie samemu wydaje mi się to trochę komiczne, podobno rozmawiał pan z jakimś Hindusem ukrywającym swój wygląd w turbanie. Ale zapytam o co innego. Czy prawdą jest, jak twierdzi dział kadr fabryki motocykli, że pan tam dalej pracuje?
Piotr zdrętwiał. Ten cholerny komsomolec. Musiał donieść, taka jego zetempowska natura.
- Tak, panie dziekanie – pracuję w Izbie Pomiarów.
- Ciekawe, ciekawe. Ale uczęszcza pan też na zajęcia. Przecież widzę pana na moim wykładzie.
- Tak. W fabryce pracuję na drugiej zmianie.
Dziekan przypatrywał się Piotrowi, zastanawiał się, gmerał w papierach. W końcu powiedział:
- Proszę pana. Złamał pan regulamin studiów. Powiem panu tak: Ma pan jeszcze szansę: musi pan zdać wszystkie egzaminy powyżej trójki. W przeciwnym razie usuwam pana ze studiów. I skończą się pańskie marzenia o budowaniu elektrowozów.
Piotr wyszedł z dziekanatu mokry od potu. Miał tylko jedno pocieszenie: Komsomolcowi nie udało się dostarczyć dziekanatowi sfałszowanego zaświadczenia.
Trwała ciężka dla Piotra lutowa sesja egzaminacyjna. Uczył się zarywając noce, w pracy przysypiał nad rajzbretem. Wreszcie został mu ostatni egzamin - egzamin który miał zdawać u dziekana. Egzamin odbywał się w biurze dziekanatu. Kiedy dziekan z otwartym Piotra indeksem zastanawiał się nad stopniem aby wreszcie wpisać czwórkę, Piotr mógł sobie powiedzieć, że zdał nie dzięki szczęśliwym pytaniom, ale dzięki dobremu przygotowaniu.
Tuż za drzwiami dziekanatu Piotr, jakby nie wierząc swojemu sukcesowi, jeszcze raz zajrzał do indeksu. Coś było tam źle. Zawrócił do dziekanatu:
- Panie dziekanie, tu jest niewłaściwa data – 30 luty. Takiego dnia przecież nie ma.
Dziekan trzymając w ręku indeks zastanawiał się, w końcu zwrócił się do sekretarki:
- Pani Kasiu - 30 luty. Ja już dzisiaj taką datę widziałem. A pani?
- Nie panie dziekanie, całe życie pamiętam o krótkim lutym – pechowo urodziłam się 29 lutego.
- Czego on chce z tym 30 lutym – pomyślał Piotr patrząc jak dziekan wpisuje właściwą datę – nieprzeciętni ludzie też się mylą i już.
W kuchni na piątym piętrze domu przy ulicy Pięknej z dwiema butelkami wina Mistella czekali na Piotra przyjaciele. Piotr wpadł zdyszany po pokonaniu schodów i z triumfującą miną podał indeks Zosi. Zosia otworzyła indeks. Jeszcze zanim odnalazła wpis dziekańskiego egzaminu, wypadło z indeksu coś, co tkwiło między jego ostatnimi stronami. Było to owo pół roku temu podrobione, a teraz przedarte na pół zaświadczenie o urlopie dziekańskim. Pod przekreśloną czerwonym ołówkiem datą 30.02.1956 i ogromnym znakiem zapytania znajdowała się prawidłowa data 30.09.1955 i inicjały MK.
Wszyscy patrzyli na Zosię.
- Trzydziesty luty. Nie dwudziesty ósmy ani dwudziesty dziewiąty, tylko akurat trzydziesty. Ja się zabiję - jęknęła Zosia. – Kto wymyślił taki głupi kalendarz? A kto to jest MK?
- Kalendarz wymyślił papież Grzegorz. A MK to Michał Krzewicki. Nasz dziekan – odpowiedział Zbyszek.
- A przecież powiedział mi, że nic nie wie o trzydziestym lutym – powiedział Piotr.
- Właśnie. Na twoje szczęście. Tak powiedział i jeszcze dodał inicjały. A wiesz po co? – Po to żebyś o tym twoim trzydziestym lutym pamiętał do końca życia  – odpowiedział Zbyszek.

KONIEC




Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).


  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

  Za tydzień: "Jak ręcznikiem ugasić pożar lasu".

 Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.


  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). W grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

 Komitet Obrony Demokracji w czwartek 19 maja (grupa na facebooku) miał 58986 członków. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz