czwartek, 20 lipca 2017

#Festyn opowiadań™, Nr 98.

O dwóch Dunkierkach i filozofii


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Dunkierkę[1] urządził sobie Maciek, mój brat z Ryśkiem Kulickim na kasztanie koło zakonnic, przez dwie gałęzie przerzucili wystrzępiony koc, w środku siedziało się na złamanym konarze. Z dołu mogłem zobaczyć tylko ich przewieszone przez konar nogi, reszty Dunkierki wśród liści kasztana widać nie było i do Dunkierki nie wolno mi było, młodszemu o trzy lata szczeniakowi, wchodzić. Trochę wiedziałem, że w prawdziwej Dunkierce Niemcy biją się z Francuzami, ale mnie szło o tę tutejszą, Maćkową Dunkierkę. Moja wyobraźnia gotowała się, pracowała na najwyższych obrotach i oczywiście, że wejść, kiedy tylko Maciek poszedł grać w piłkę, spróbowałem. Złapali mnie, kiedy byłem w połowie, z głową już w Dunkierce, ale z resztą ciała jeszcze na zewnątrz, za karę Maciek zabrał mi „Przygody Koziołka Matołka” i powiedział, że od tej pory będą one w Dunkierce. Na zakończenie powiedział: „Verfluchte Donnerwetter”. 

Wieczorem poskarżyłem na Maćka mamie, a kiedy mama zapytała skąd wiem o Dunkierce powiedziałem, że przecież przedwczoraj rozmawiała o Dunkierce z panem Michniewiczem, tym co ma radio ukryte w piwnicy. Mama krzyknęła na mnie, że o radiu nie wolno w ogóle mówić, bo teraz jest wojna i żadnego prawa już się nie przestrzega, i że jak Niemcy się dowiedzą, to albo nas rozstrzelają, albo wsadzą nas wszystkich do więzienia. Oberwało się też Maćkowi, mama powiedziała, że koc mogą sobie z Ryśkiem zatrzymać, choć też by się w domu przydał, ale żadnej Dunkierki być nie może, muszą sobie wybrać inną nazwę, na przykład Maciejowice. To mi się nie spodobało i powiedziałem, że na Maciejowice nie zgodzi się Rysiek, na co mama tylko machnęła ręką. Jak mama odeszła, to Maciek powiedział, że nigdy mi nie powie jak się Dunkierka będzie nazywała, bo od teraz nazwa będzie tajna, a teraz, to właśnie do tego miejsca, którego nazwy nigdy nie poznam, idzie. Poszedłem do kuchni, gdzie mama obierała kartofle, stanąłem koło niej, a ona powiedziała żebym nie zawracał jej głowy i sobie poszedł. Wyszedłem do ciemnego korytarza i zamykając drzwi do kuchni pomyślałem, że ci wszyscy co mnie nie lubią, mama, Maciek, Rysiek i Niemcy, jeśli chcą to mogą mnie rozstrzelać; mnie na niczym już nie zależy, a zabronić im tego nie można, ponieważ, jak mama powiedziała, żadnego prawa nie ma. A potem stojąc obok wieszaka, zwrócony twarzą do ściany powtarzałem „Verfluchte, Verfluchte, Verfluchte…”.

Kilkanaście dni później, kiedy mama powiedziała panu Michniewiczowi to samo co mnie, że tu żadne prawa nie obowiązują, pan Michniewicz pokiwał głową. Potem powiedział, że niektóre to tak – na przykład prawo grawitacji. Ale to prawda, że już od kilkunastu lat, na wschód i na zachód od nas, zabraniające mordować prawa ludzkie przestały obowiązywać, a teraz tak samo jest u nas. A pilnują tego tacy jak ci tam – wskazał na ogromny gmach szkoły rękodzielniczej[2] stojący prawie naprzeciw naszego domu, na rogu Kazimierzowskiej i Narbuta. Wiedziałem o co mu chodzi – szkoły już tam nie było, bo wkrótce po zajęciu Warszawy Niemcy zajęli budynek na koszary. Kwaterował tam teraz batalion SSmanów.

Kilka dni po awanturze o Dunkierkę, kiedy bawiłem się na podwórku, pani Duchnowska powiedziała mamie, że Niemcy już są w Paryżu. Spytałem mamę o Paryż, powiedziała „dziecko nie zawracaj mi głowy”. W pół godziny później Jurek Spychowski przejechał mnie rowerem, przewróciłem się. Sprawca był niewiele, bo tylko o trzy lata starszy.
Kiedy się podnosiłem jego matka powiedziała głośno: „Rzucił mu się pod koła”. Była to nieprawda. Rozpłakałem się. Przez następny tydzień Maciek i jego koledzy mówili o mnie „beksa”, a ja zdałem sobie sprawę, że istnieje zło.
W cztery lata później ani siedmioletni Jurek Spychowski, ani jego matka nie żyli. Zabił ich któregoś dnia powstania warszawskiego granat wrzucony do piwnicy ich domu.

Jak się nazywała kryjówka Maćka i Ryśka dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później od Ryśka Kulickiego. Rysiek Kulicki został inżynierem i w latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego budował drogi, ale nie u nas w Polsce, tylko w Iraku, dla Saddama Hussejna.
- Tam było łatwiej budować – powiedział, kiedy w roku dwa tysiące jeden piliśmy wódkę w Kijowie.
Jak sobie teraz przypominam, to właściwie w Kijowie dopiero zaczęliśmy pić, a o Iraku to Rysiek opowiadał już w Odessie, kiedy tam się z piciem i z całą wycieczką biura Itaka przenieśliśmy.
- Bo Saddam miał na to pieniądze? – Zapytałem.
- Miał, to też. Ale było łatwiej przede wszystkim dlatego, że nie lubił zakrętów. Droga miała iść prosto.
- No tak. Za zakrętem może ktoś stanąć i wprost z ramienia odpalić jakiś pocisk – a na samochód, nawet taki opancerzony, wystarczy jakiś taki niewielki, może być podkalibrowy – powiedziałem.
Rysiek potwierdził kiwnięciem głowy:
- I jeszcze droga miała być szeroka. Naprawdę szeroka. Na trzy czołgi. W każdą stronę. A jak jakaś wioska w tym przeszkadzała, to tym dla wioski gorzej. I dla jej mieszkańców. Pozbyć się ich łatwo. Na przykład używając sarinu, tabunu czy gazu musztardowego.

Niewiele więcej się w Odessie o Iraku dowiedziałem, bo Rysiek w samo południe zniknął. Zobaczyłem go dopiero o późnym popołudniem, przy trapie, na pół godziny przed odpłynięciem naszego statku. Był pośrodku grupy trzech osób, po lewej ukraiński milicjoner i po prawej też. Wyglądało to tak jakby był eskortowany, ale właśnie, kiedy miałem coś powiedzieć, ten z prawej, zauważyłem, że oddech miał nieświeży, powiedział „my z Ryśkom druzja”. Uścisnęli się, każdy z każdym i Rysiek wkroczył na trap. Tak że o Iraku dalej rozmawialiśmy dopiero po wypłynięciu z Odessy, a o Dunkierce przypomniałem sobie przy drinku dopiero kiedy już dopływaliśmy do Stambułu, bo właśnie wtedy minęliśmy ogromny kontenerowiec Dunkirk. Kiedy przypomniałem Dunkierkę Ryśkowi powiedział, że nie pamięta, a potem, jak trochę pomyślał, to dodał, że ta jego Dunkierka na kasztanie skończyła się po czterech dniach, bo jego starszy brat pokazał mu jak się gra w zośkę.

Odstawiłem szklankę:
- W tej prawdziwej Dunkierce był pan Przybiera z Lubaczowa. Opowiadał, że do ewakuacji była długa kolejka, Angole, a tych było najwięcej, to się nawet nie rozpychali, tylko ciągle szwargotali w tym swoim angielskim języku.
 Sięgnąłem po smartphona: „Tu piszą, że ta prawdziwa trwała dni dziesięć. Zaczęła się 26 maja 1940. roku. Po dwóch pierwszych dniach zabrało się z portu Dunkierki i okolicznych plaż do Anglii niecałe osiem tysięcy żołnierzy”.
- Ale po ośmiu dniach Brytyjczycy ewakuowali ponad trzysta trzydzieści tysięcy – czytałem dalej – popatrz, to była najdłuższa na świecie kolejka!

Rysiek zastanawiał się:
- Wiesz, za komuny na jeden metr kolejki do mięsnego przypadało czterech, a czasem i pięciu ludzi. Z Anglikami pewnie było luźniej – powiedzmy trzech ludzi na metr, jeden za drugim. No to wychodzi, że byłaby ze sto kilometrów długa.
- Nic dziwnego, że pan Przybiera na kolejkę się nie załapał i do Anglii się nie dostał - zauważyłem.
- Pana Przybiery nie znam – powiedział Rysiek – ale jak pamiętam, to drugiego dnia tej naszej Dunkierce zmieniliśmy nazwę.
- Tak, a mnie nie powiedzieliście. Ja bym ją nazwał Koziołek.
- To od Koziołka Matołka. Ale nie. Naszą Dunkierkę na kasztanie nazwaliśmy Verfluchte. A o tobie to najbardziej pamiętam, że przeraźliwie bałeś się Niemców. Ty i Jurek Spychowski, ten co go zabił granat.
Nie chciałem przypominać sobie mojego strachu, więc opowiedziałem Ryśkowi o panu Przybierze.

Pan Przybiera dlatego znalazł się w Dunkierce, że był ordynansem, czyli pucybutem. Prosty, nic nieumiejący chłopak z mazowieckiego miasteczka poszedł na wojnę we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego roku i trafił na jakiegoś oficera, nie wiem nawet jakiej rangi, dość, że potrzebował ordynansa. A ordynans[3] to żołnierz zazwyczaj szeregowy lub podoficer pozostający w dyspozycji oficera do wszelkiego rodzaju posług pomocniczych (na przykład utrzymanie w czystości munduru i butów, przenoszenie przedmiotów, sprzątanie kwatery). I ordynansem pan Przybiera został.

Powiedziałem, że pewnie pan Przybiera stał w kolejce dla swojego oficera. I może dlatego nie dostał się do Anglii, bo wystał miejsce właśnie dla szefa? Bo pan Przybiera przez resztę wojny był w obozie dla internowanych w Szwajcarii. Zaraz po wojnie wrócił do swojego miasteczka na Mazowszu. Robił wierzchy do butów, zawoził je do hurtownika do Warszawy a stamtąd, już skojarzone z podeszwami trafiały na bazar Różyckiego. W miasteczku pana Przybiery była fabryczka obuwia o pięknej nazwie Pionier, ale ze względu na pobyt w Szwajcarii pan Przybiera zaliczał się w czasach stalinowskich do wrogów i dlatego władze nie wydały mu dowodu osobistego a bez dowodu nie można go było w fabryczce zatrudnić. Pan Przybiera istniał jako wróg, ale poza tym, na przykład jak chodzi o emeryturę, to już w ogóle nie. O Szwajcarach mówił nie najlepiej: „Niektórzy z nich to byli bardzo źli ludzie. Tak jak są Murzyni”. Zaciskał mocno wargi i grubą igłą przebijał skórę kolejnego wierzchu na kopycie. O złych ludziach w swoim miasteczku wspomniał tylko raz, na pogrzebie swojej żony.

Rysiek wysłuchał historii pana Przybiery i powiedział:
- Chyba jest tak, że zło jest takie samo w Iraku, w Warszawie, w Szwajcarii, czy w miasteczku pana Przybiery. A do rozpoznania zła filozofa nie potrzeba.

Przytaknąłem, bo pamiętałem, choć chciałem zapomnieć, to co zdarzyło się trzeciego, a może czwartego roku wojny. Szedłem Kazimierzowską od Madalińskiego w stronę Rakowieckiej. Kiedy mijałem koszary wyszedł z nich i szedł naprzeciw mnie wysoki SSman w czarnym mundurze. Bałem się, bałem się nieograniczenie. Minęliśmy się, ruszyłem pędem do domu, wpadłem do kuchni i długo stałem w ciemnym kącie korytarza. Stałem tak, bo wiedziałem, że spotkałem się ze złem.
- W dzieciństwie myślałem, że można tak zrobić, żeby zła nie było – powiedziałem.
- A teraz?
Milczałem. Pomyślałem, że wczoraj na sąsiedniej ulicy pobili obcego.




Ewakuacja w Dunkierce miała miejsce w drugim roku Drugiej wojny światowej, w dniach 26 maj – 4 czerwiec 1940.
[3] https://pl.wikipedia.org/wiki/Ordynans

                                                    
                                                      KONIEC 

 Jeśli odcinek podoba Ci się i chcesz mi o tym powiedzieć - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu. Sprawisz mi tym przyjemność.

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też użyć tych maleńkich kwadracików na dole bloga do udostępnienia na Facebooku, Twitterze czy G+.

                          Kolejne opowiadanie za tydzień.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań (w okienko szukaj na Facebooku wpisz Festyn Opowiadań). Polecam to, bo w grupie zamieszczone są wyłącznie linki do opowiadań Festynu - jest to więc łatwy do przeglądania interaktywny spis rzeczy.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU.

Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .

Mapa protestów przeciw niekonstytucyjnym decyzjom Prawa i Sprawiedliwości - 19.07.2017





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz