piątek, 19 stycznia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 125.

Słodkie pocałunki w Kłodzku











© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Jeszcze kiedy sekretarzem komuny był Gomułka, a więc prawie tak dawno jak za caratu, zrealizowano w warszawskiej wytwórni filmowej film „Prawo i pięść”, nie, nie, Gomułki w tym filmie nie było, zresztą kto by zapłacił za bilet żeby na tego łysola popatrzeć, a wreszcie Gomułka to w ogóle nie mógł, nie powinien być, nawet za komuny, pokazany w filmie zawierającym w tytule słowo „prawo”. Bo poza tym, że w swoich mowach mędził potwornie, nie do wytrzymania, to był komunistycznym tyranem i ten swój socjalizm wprowadzał ręką ciężką.
Obejrzałem „Prawo i pięść” po latach, już w wolnej Polsce, nie dlatego, że grał tam Holoubek, tylko dlatego że był to polski western. Obejrzałem i zachwyciłem się, i samym Holoubkiem i czystością obrazu, i, a właściwie przede wszystkim, zachwyciłem się miasteczkiem.
Żeby objaśnić dlaczego zachwyciłem się miasteczkiem, muszę powiedzieć kilka słów o akcji filmu, oczywiście opowiadając na pewno coś przekręcę, bo minęło tyle lat, nie wszystko pamiętam, a do internetu zaglądać nie chcę, ponieważ swojego wrażenia z filmu nie chcę skalać. 

Akcja filmu dzieje się kilkanaście dni, czy kilka tygodni po zakończeniu drugiej wojny, a więc w maju lub czerwcu roku 1945., dzieje się w poniemieckim miasteczku, na dolnym Śląsku, miasteczku opustoszałym, bo mieszkańcy niemieccy już przed Sowietami uciekli, a Polacy jeszcze nie dotarli. Gdzieś na początku filmu oko kamery ustawia się w planie dalekim i wędruje wokół miejskiego ryneczku, a ryneczek jest nie tak, jak powinien być, bo jest tylko bezruch, tylko cisza, pod weneckim oknem ratusza stoi jakaś rozbebeszona skórzana kanapa czy fotel, no i wszędzie walają się jakieś śmieci, jakieś papiery, jakieś szczątki czegoś, co było kiedyś całe. Nie ma więc nic poza zamkniętą przez niskie kamieniczki zaśmieconą pustką.

Operator, ktokolwiek to był (nie wiem kto), uchwycił inność pustki tego miasteczka, powiedział widzowi, nie, nie to że powiedział, wepchnął widzowi do gardła to, że coś, coś niezwykłego, musi się wydarzyć. Może robiąc to operator poprostu szedł za konwencją westernu, to jest możliwe, może miał w pamięci sekwencje High Noon  z Gary Cooperem, albo może był operatorem genialnym. Tak czy inaczej film znalazł się na liście moich emocji zaraz po żeglarstwie, i znalazł się nie tylko z powodu tego bezruchu i ciszy, czy Holoubka, ale też dlatego, że tuż po maturze wylądowałem na kilka miesięcy w Kłodzku, i kiedy na ekranie pokazały się pierwsze obrazy „Prawa i pięści” odrazu wiedziałem – to kręcili na rynku w Kłodzku,  bo umiałem wyobrazić sobie kłodzki rynek w konwencji westernu. Kiedy wyszedłem z kina i oprzytomniałem, to przypomniałem sobie Kłodzko dokładniej i zdałem sobie sprawę że to nieprawda, to nie było Kłodzko tylko jakieś inne śląskie miasteczko, ale wciąż była to trochę prawda, a trochę nieprawda - akurat miesiąc wcześniej kolega studiujący matematykę opowiedział mi o logice trójwartościowej, gdzie coś albo jest, albo nie jest, albo trochę jest i nie jest. I tak było z Kłodzkiem – w mojej świadomości było tym filmowym miasteczkiem i nie było.
Dodam, że ten mój kolega powiedział mi jeszcze, że na przykład studia na wydziale geografii łatwo zdefiniować w ramach logiki trójwartościowej – bo geografia trochę jest, ale raczej nie jest nauką, a więc takie studia trochę są ale raczej nie są studiami.
- Chodzi o proste fakty, o precyzję, a nie o to że studiujesz właśnie geografię – dodał.

# # #

Żeby opowiedzieć to co chcę, muszę poskakać po moim, według mojego kolegi, nie zawsze udanym życiorysie, przenoszę się więc do tego lata kiedy skończyliśmy z Rudą studencką praktykę w firmie geodezyjnej we Wrocławiu i mieliśmy pieniądze na jakiś tydzień, no może sześć dni – to była wypłata za praktykę – żeby być razem, bo być razem to jest najważniejsza rzecz w życiu jak się jest młodym i się kogoś kocha. Ustaliliśmy, że pojedziemy do Kłodzka, bo to nie było tak daleko, a jeszcze powiedziałem Rudej, że jest tam most z sześciu posągami, most niedługi i taki, że pod każdym posągiem można się całować. Dodałem, że pod posągiem Świętego Ksawerego, patrona Kłodzka będziemy się całowali dwa razy, bo patronowi to się należy. Informację o Kłodzku uzupełniłem wiadomością, że niedaleko od mostu w ciemnej piwnicznej izbie udziela porad sercowych wróżka Ambrozja ze swoją kryształową kulą i kartami tarota, wprawdzie o żadnej wróżce w Kłodzku nie wiedziałem, ale to ulotne zadumanie kojarzące się z wróżbą, z tym co nastąpi, jest tym, na czym miłość rozkwita.
Wracając do Św. Ksawerego, był jeszcze jeden powód dla którego należało go wyróżnić, a może nie wyróżnić, ale o tym za chwilę.

Więc tak właśnie zrobiliśmy, przyjechaliśmy do Kłodzka, wynajęliśmy pokój na Wodnej, i idąc od Wodnej posąg Świętego Ksawerego był ostatnim w pocałunkowej kolejce, a każdy pocałunek był na nowo i każdy miał smak miodu. Mało nam było pocałunków na moście i szliśmy całować się na Starówkę. Szedł z nami księżyc, miał się dopiero na pełnię, a Ruda była miedzianowłosą wersją dziewczyn Modiglianiego. Kiedy już dochodziliśmy do rynku to rozglądałem się czy nie zobaczę gdzieś przyczajonego filmowego Holoubka z parabellum w ręku, chociaż wiedziałem, że  nawet z Holoubkiem w roli szeryfa pocałunek Rudej nie mógł być jeszcze słodszy niż bez Holoubka, bo nie może być coś słodszego od tego co jest najsłodsze i to z filmowym Holoubkiem to znów była taka prawda i nieprawda, bo pamiętałem, że akcja filmu toczyła się cały czas za dnia i nie w Kłodzku.

Teraz mogę powiedzieć dlaczego Święty Ksawery, poza tym, że był patronem Kłodzka, dodatkowo zasługiwał na wyróżnienie go drugim pocałunkiem, zasługiwał, bo objechał pół znanego w jego czasach świata, a my marzyliśmy o podróżach, po to przecież studiowaliśmy geografię. Ale z drugiej strony nie zasługiwał, bo patronem podróżników nie został przez Kościół wyznaczony – patronem został inny, mniej znany święty, Julian Szpitalnik. Tak czy inaczej, kiedy całowaliśmy się pod figurą Ksawerego, siedzący u jego stóp kamienny Indianin – symbol podróży, przyglądał się nam z aprobatą.

Kłodzko od niepamiętnych czasów było bramą między północą a południem Europy, a stróżem tej bramy była wisząca nad miastem potężna twierdza, było więc Kłodzko dobrym miejscem do rozmowy o podróżach i o podbojach. Podbojami, choć jako Polacy, wielokrotnie nimi doświadczeni, powinniśmy, nie interesowaliśmy się, mówiliśmy więc o podróżach, o tym, co widział Święty Ksawery, o Goa, Malakce, Molukkach i Kioto, a potem o innych podróżnikach i o Hong Kongu, Timbuktu, Johannesburgu, San Francisco, o Arktyce i Antarktydzie.
- Będziemy tam – mówiliśmy sobie – nie wszędzie, ale będziemy.

A potem patrzyliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że najlepiej jest nam tu, razem, w Kłodzku i żadne z nas nie chciało powiedzieć tego, że kończą nam się pieniądze i trzeba będzie wyjeżdżać.
Tego przedostatniego dnia czekałem, czekałem niecierpliwie kiedy Ruda wróci z miasta i myślałem jak pięknie będzie wyglądała w blasku świec, w tej jej czarnej sukience na ramiączkach i z jej jedyną biżuterią, biżuterią z której była dumna  - naszyjnikiem z perełek. Czekałem bo miałem dla niej niespodziankę, bo pod okiem patrzącego podejrzliwie na moje dżinsy maitre’d, zamówiłem stolik w eleganckiej restauracji w staromiejskim hotelu, tego obok którego przez te kilka dni często przechodziliśmy, zamówiłem, bo moja dziewczyna zasługiwała na najlepsze co byłem w stanie zrobić.

- Byłam u wróżki, nie nazywa się Ambrozja, tylko Rozalia i nie wróży w piwnicy, tylko na parterze – powiedziała Ruda, kiedy stanęła w drzwiach - wyobraź sobie, powiedziała mi, że zostanę w Kłodzku jeszcze przez tydzień. Z tobą.
- Zostaniemy – powiedziałem i położyłem na stole kupkę banknotów. Ruda podeszła do stołu, spojrzała na pieniądze:
- Sprzedałeś laptop? Twój laptop? Twój skarb? Żeby zostać? – zapytała z niedowierzaniem.
Kiwnąłem głową.

- A moje perełki bardzo się wróżce spodobały. Bo ja tak jak ty - też sprzedałam – powiedziała Ruda i dodała do leżących na stole pieniędzy swój zwitek banknotów.

KONIEC


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek Festynu Opowiadań.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz