piątek, 26 stycznia 2018

#Festyn opowiadań™, wydanie II, Nr 127.

Dlaczego Panowie chcą wszystko zniszczyć, cz. 1/3


© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com

(Pisane w roku 1997).


31 sierpnia 1980 roku miałem 44 lata. Znajdowałem się na 24 piętrze Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Biurze Zagranicznym Polskiej Akademii Nauk. Przybyłem tam w celu odebrania paszportu służbowego oraz biletu kolejowego do Bratysławy - stolicy zaprzyjaźnionej Federacyjnej Republiki Słowacji, gdzie wybierałem się aby uzyskać nowe wyniki naukowe.
Pani o pięknie brzmiącym nazwisku - Potocka, która miała dać mi te papiery utknęła w bufecie na dziewiętnastym piętrze, gdzie pojawiła się mortadela. Miała wrócić lada chwila. W międzyczasie, wraz z inną panią, której nazwiska nie znałem, choć też mogło brzmieć pięknie, słuchaliśmy transmisji z podpisania porozumień gdańskich między rządem a Solidarnością. Byłem podniecony, działy się rzeczy ciekawe. Pod impulsem chwili rozważałem  czy nie pokazać tej pani o prawdopodobnie pięknym nazwisku nowego Biuletynu Informacyjnego który miałem w teczce. Uznałem jednak że w Centrali PAN-u może to być nierozsądne. Jeden rząd drzwi dalej, a więc bardzo blisko, był Komitet Zakładowy PZPR. Parę lat wcześniej ówczesny pierwszy sekretarz wykorzystywał to sąsiedztwo na bieżąco (lub jeśli czytelnik woli - na roboczo). Zaopatrzywszy się w pancerną szafę osobiście konfiskował paszporty osób które nie zasługiwały na służbowy wyjazd za granicę. Paszporty wędrowały do szafy, gdzie pozostawały przez czas nieokreślony. Podobno nie podobało się to funkcjonariuszom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którzy nawet próbowali spreparować zamach stanu w Komitecie. Nie wiem czy zamach się odbył, a jeśli tak czy się udał, w każdym razie sekretarz poświęcił się krzewieniu osiągnięć nauki polskiej za granicą. Zdecydowałem nie ryzykować bo sekretarz mógł mieć naśladowców.
Oddałem dowód osobisty, otrzymałem paszport, bilet na ekspress Chopin oraz diety  i udałem się spacerem do mojej firmy, aby wziąć udział w zebraniu mężów zaufania. Było nas około dwudziestu. Mój przyjaciel Kryspin siedział jak zwykle przy drzwiach i jak zwykle miał mi coś nowego do powiedzenia.
- Właśnie obliczyłem że w naszej firmie przypada jeden mąż zaufania na dziesięciu ludzi.
- Niedługo wogóle nie będzie mężów zaufania. W Gdańsku podpisali porozumienia. Stawiam stówę że Gierek jest załatwiony.
- Bomba...
Na wieść o porozumieniach Kryspinowi zapaliły się oczy. Właśnie w tym momencie Dyrektor zagaił zebranie. Powiedział, że za chwilę musi wyjść, ale ma dobre wiadomości i obwieścił że są szanse, aby nasza firma została odznaczona orderem Sztandaru Pracy. Miałem ochotę zapytać czy pracownicy otrzymają miniaturki orderu do noszenia w klapach. Dyrektor powiedział dalej, że  spodziewa się dalszych sukcesów naukowych firmy i wyszedł.
Kryspin obwieścił:
- Panowie - W Gdańsku podpisali porozumienia. W moim rozumieniu znaczy to, że nasz Związek już nie istnieje i Rada Zakładowa nie ma sensu.
Radek, który był Przewodniczącym Rady, zaoponował:
- Związek ma 400 członków w naszej firmie. Jeśli idzie o Ciebie, to liczę Ciebie za jednego. Sądzę że należy poczekać i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja.
Nieoczekiwanie odezwał się pan docent Kruś. Pan docent był dobrze starszym panem, z definitywnie bolszewickiej rodziny, z bratem, który tachał jeszcze w Związku Patriotów Polskich w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a niedługo potem choć krótko, w Biurze Politycznym. Mało kto wiedział co pan docent robi w naszej firmie. Równie nieoczekiwane było to co mówił. Widać było że jest przygotowany:
- Porozumienia nie mogą być dotrzymane przez żadną ze stron. W tej formie w jakiej są napisane sankcjonują dwuwładzę.
Kryspin przechylił się do mnie szepcząc:
- On leci Leninem z "Co robić".
Pan docent Kruś kontynuował:
- Dzisiaj możemy swobodnie powiedzieć jaki chcemy mieć związek zawodowy. Jutro kto inny będzie decydował za nas. Ja już jestem stary i ten ostatni raz chętnie spróbuję decydować sam.
Radek nie zmieniał zdania:
- Sądzę że na to wszystko jest jeszcze za wcześnie. Poczekajmy.
- To że jest wcześnie jest właśnie naszym atutem.
Marzena jak zwykle chciała konkretów:
- Panie docencie, pan mówi o postanowieniach. Co pan właściwie ma na myśli ?
Od dłuższego czasu Marzena wzbudzała we mnie moralny niepokój. Niepokój przybrał na sile od czasu ostatniego party u Bogusia, kiedy to natknąłem się na nią szukając w kuchni kieliszków i okazało się że dzielimy ten niepokój wspólnie. Emocjonalna projekcja kształtu lewej piersi Marzeny na moją prawą dłoń nabrała gigantycznych rozmiarów w ciagu dosłownie sekund. Wprawdzie obecność jej chłopaka na party nie pozwoliła nam na żadne dalsze eksperymenty, ale niepokój był niepokojem.
Pan docent kontynuował:
- Należy wybrać grupę działania. Ta grupa powinna śledzić i analizować bieżące wydarzenia. Powinna mieć możność informowania pracowników.
Kryspin pochylił się ku mnie i szepnął:
- Dodajmy możność chwilowej izolacji osób niepożądanych i od razu mamy szereg nowych możliwości.
Marzena nie ustawała:
- Panie docencie, o co właściwie chodzi. Co pan chce analizować ? O czym pan chce informować ?
- Mam na myśli analizę tego co się zdarzy, a będzie tego wiele. Uważam, że kiedy tylko będzie to możliwe należy stworzyć w naszej firmie Niezależny Związek Zawodowy.
To w końcu wyprowadziło Radka z równowagi:
- Proszę państwa, my reprezentujemy związek zawodowy który istnieje. Pomysł zakładania nowego związku na zebraniu istniejącego jest surrealistyczny.
Widać było że Radek jest zaskoczony, podświadomie uważa to co się dzieje za nietakt. Nie zmieniło to uporu Marzeny aby zrozumieć sytuację.
- Panie docencie, dlaczego właśnie pan chce zakładać nowy związek - zawsze wydawało mi się że panu jest dobrze tak jak jest.
Pan docent nie speszył się, przeciwnie, jak gdyby czekał na to pytanie.
- Pani Marzeno, powiedzmy to w ten sposób. Sądzę, że Młynarski ma rację w swojej piosence. Dużo rzeczy wymaga wyrównania. Potrzebujemy żeby wreszcie przyszedł walec, no może mały, ale jednak walec.
Marzena nie spodziewała się takiej odpowiedzi, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, nie wydała dźwięku i zamarła. Kryspin pochylił się do mnie:
- Cokolwiek się stanie, ten facet już jest liderem. Tylko w którą stronę będzie prowadził?
Zebranie zakończyło się uformowaniem, wbrew nieefektywnemu oporowi Radka,  nieformalnej grupy ośmiu, z docentem Krusiem na czele i z bardzo niejasnymi celami. Było coraz ciekawiej i było o czym myśleć.
Do domu wróciłem spacerem. Spacer był dla mnie idealnym stymulatorem procesów myślowych. Od dwóch lat podczas spaceru układałem kolejne strony habilitacji.  Tym razem musiałem przetrawić co innego. Dziesięć lat wcześniej, po Grudniu 1970, wystąpiłem z partii. Zgodnie z moimi przewidywaniami z pracy mnie nie wylali. Występując liczyłem się z takim rozwiązaniem, ale nie bałem się, bo jak wspomniałem poprzednio, gdziekolwiek bym poszedł zarobiłbym co najmniej tyle samo. Przez te lata większość dyskusji politycznych zaczynałem lub kończyłem stwierdzeniem "system jest zgniły". Kolportowałem Biuletyn, a także, pomimo jego nienajlepszego poziomu, podziemie literackie. Kibicowałem strajkom, mówiłem, że są one dowodem że system gnije coraz bardziej. Dlaczego więc pan docent Kruś wiedział co mówić, a ja nawet nie wiedziałem co odpowiedzieć? Dlaczego nie zgłosiłem się nawet do ósemki zaangażowanych? Co się stało?
To że ten system musi upaść było dla mnie faktem empirycznym. Od dawna system udawał że płaci ludziom, którzy udawali że pracują. Tym razem jednak system nie miał już z czego płacić bankom na zachodzie. Problemem z moją świadomością było, że nigdy nie wyszedłem poza upadek systemu. Zresztą nie tylko ja. Podziemna prasa drukowała abstrakcyjne rozważania typu finlandyzacja czy egiptyzacja, ale wszystko to z przymrużeniem oka. Podświadomie nie pytałem co dalej, nie wiedziałem czy system nie zawali się zasypując mnie pod gruzami.
Teraz zapowiadało się coś znacznie większego, ale działo się obok mnie. Jak to się stało ? Coś tu było nie tak. Czy mam się siebie wstydzić ? Co mam robić ? Od zrobienia doktoratu wierzyłem w siebie, uważając że jeżeli coś sobie postanowię to to zrealizuję. Zaraz, zaraz, wydaje się, że nie za dobrze znam samego siebie. Gdybym był w Ameryce zapytałbym "What makes me tick?" - co mnie napędza?
Jak zwykle pomogła perspektywa historyczna. Takie same problemy mieli Polacy w wieku dziewiętnastym. Były dwa typowe rozwiązania. Albo powstanie albo praca od podstaw. W moim przypadku powstanie nie wchodziło w grę, w roku 1944 brałem już udział w powstaniu w charakterze ośmioletniego dziecka - cywila. Była to rzeź bez jakiegokolwiek usprawiedliwienia. Musiałem więc zacząć od pracy organicznej.
Możliwym narzędziem pracy była moja komórka związkowa. Narzędzie nie było mi obce, bo pół roku wcześniej zorganizowałem lokalny bunt związkowców przeciwko fikcji wyborów związkowych. Łatwo więc mi było przejść po pokojach mojego działu firmy, przypominając że powstała Solidarność i że to jest dobry moment do dyskusji. Tak zrobiłem i zapowiedziałem zebranie za trzy dni. Używając terminów partyjnych nawiązałem kontakt z klasą robotniczą.
Na zebranie zaprosiłem Andrzeja, członka tej inicjatywnej grupy ośmiu. Zagaiłem wyrażając nadzieję że kiedy zebranie się skończy, moja funkcja nie będzie już istniała. Potem do dyskusji wkroczył Andrzej, i to ostro, okazało się, że on też myśli że system jest zgniły.
- Dlaczego jak wejdę do jednego sklepu, to kilo szynki kosztuje tyle - tu Andrzej wyciągnął banknot stuzłotowy - a  obok, w drugim ta sama szynka kosztuje tyle - tu Andrzej dodał następną stuzłotówkę do pierwszej.
Akurat ten argument nie wydawał mi się najlepszym dowodem na zgniliznę systemu, ale nie zważając na ubogość argumentu, system wciąż pozostawał zgniły. Andrzej powiedział że grupa ośmiu potrzebuje pomocy przy papierkach i innych sprawach. Wybraliśmy więc (w sposób tajny, na co nalegali wszyscy uczestnicy zebrania) trójkę ochotników i zakończyliśmy zebranie.

Okazało się, że grupa ośmiu rzeczywiście działa. W bufecie pojawiła się tablica informacyjna " Z Życia Zakładu", z zawartością, której nie można było nazwać inaczej niż rewolucyjną. Były tam przedruki artykułów z Biuletynu Informacyjnego, wiadomości bieżące i podsumowanie strajków. Stefan, jeden z trójki ochotników, zajmował się tablicą.  Układał materiał tak, że ćwiartka tablicy zostawała pusta. Ta część redagowala się sama, bo każdy mógł coś tam umieścić. Jako działacz na niwie pracy organicznej wprowadziłem tam Miłosza:
"Nie jesteś przecież tak bezwolny
A choćbyś był jak kamień polny
Lawina bieg od tego zmienia
Po jakich toczy się kamieniach."
W ten to sposób, niezależnie od tego co naprawdę myśli, Miłosz w mojej firmie został zaliczony do post-pozytywistów.
Tymczasem czas było jechać do Słowacji. Nie tylko ja, bo okazało się, że Marzena też jedzie na południe. W Bohuminie na pograniczu Czech i Słowacji albo Czesi albo Słowacy od dawna, jeszcze od czasów Stalina, wyrabiali czołgi. Trochę później do fabryki czołgów dodano instytut badawczy. W tym to instytucie Marzena miała przetestować ultradźwiękowy tester akurat w czasie, kiedy ja rozwijałem naukę w Bratysławie.
Rzeczą, którą ceniłem i cenię, czy to w Czechosłowacji, czy też w obecnych Czechach i Słowacji jest geografia. Aby gdziekolwiek trafić, potrzeba średnio około dwóch do trzech godzin pociągiem lub samochodem. Przypuszczam że umacnia to życie rodzinne Czechów i Słowaków, choć nigdy nie trafiłem na jakiekolwiek źródła co do tego tematu. W każdym razie łatwo było Marzenie przyjechać z prowincjonalnego Bohumina do stołecznej Bratysławy.
Siedzieliśmy u Malych Franciszkanów, winiarni na bratysławskim Starym Mieście. Piliśmy lokalne czerwone wino Koruna, wino które Słowacy umieją robić. Skrzypek orkiestry cygańskiej dodawał do naszej miłości ognia, grając Oczi Cziornyje. Gładziłem atłas Marzeny uda, wreszcie sięgnąłem głębiej dosięgając pierwszego rzędu koronek. Powiedziałem :
- Kocham Cię, Marzeno.
Koło północy szliśmy przez uliczki Starego Miasta. Recytowałem Erratę Tuwima:
"Do mego życia wkradł się błąd ponury
Stąd ciemne miejsca i tekstu zawiłość
W czterdziestym roku życia od góry
A w którymś tam od ziemskiego dołu
zamiast rozpacz powinno być miłość" - w przerwach między liniami całując Marzenę.

Bratysława 1980 była wspaniałą, niedojrzałą jeszcze mieszanką prowincji i stołeczności. Zabłądziliśmy do Muzeum Miejskiego. Dla kustosza Muzeum naukowcy z Warszawy byli znacznymi osobistościami, godnymi wpisu w księdze wybitnych gości, zaraz po sowieckim generale, a trzy strony po Prezydencie Austrii, który kiedyś tam wracając do Wiednia zaplątał się do niedalekiej Bratysławy. Nie bardzo było co oglądać, zbiory były kiepskie, nic z historii, bo to było zarezerwowane dla akurat remontowanego Zamku, za to trochę geologii i trochę wypchanych zwierząt. I raptem znalazłem coś, co trafiło do mojej wyobraźni. Był to wypchany drop, ptak, gdzieś dwa razy większy od indyka. Kustosz objaśnił że drop, niegdyś częsty w środkowej Europie, obecnie prawie wytępiony, jest najcięższym z ptaków latających. To zainteresowało Marzenę. Zapytała kustosza:
- A strusie ?
- Struś jest oczywiście cięższy niż drop - ale struś nie lata.
Tu kustosz zaczął rozsmakowywać się w paradoksach językowo-logicznych. Marzena wtrąciła że w w afrykańskim państwie Ukudabwe są farmy gdzie hoduje się strusie dla piór, jaj i mięsa. Wiedziałem o tym bo mówiła mi była, że ma w Ukudabwe znajomego białego farmera w tej specjalności.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


Numerem 101 Festynu Opowiadań  rozpocząłem jego drugie wydanie - pierwsze wydanie Festynu uzyskało w ciągu niecałych dwóch lat ponad 26 tysięcy otwarć. Numery 99 i 100 nie ukażą się.

   Za tydzień następny odcinek opowiadania.


Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. Poprostu w okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". Jest to chyba najwygodniejszy, nie zajmujący czasu sposób. 

Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze. Możesz też wyrazić swoją opinię klikając na jedno z trzech okienek w dole postu.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to" albo dodaj komentarz na blogu.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i
spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.
Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować  i kupić przez internet.   

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.
W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .
Rozważam otwarcie Festynu Opowiadań dla podobnych w formacie utworów innych autorów - co o tym sądzicie? Skomentujcie. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz