sobota, 20 lutego 2016

#Festyn opowiadań™, Nr 30.

Restauracje swobodnej elegancji, 1/2




© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com


Henryk jest dość wysoki, przygarbiony, ze smagłą twarzą, brązowymi oczami, orlim nosem. Swoją nietypową twarz zawdzięcza Henryk Francuzowi - pradziadkowi przybyłemu do Polski skądś z południowej Francji. Na twarzy ma Henryk wyraz ciągłego zatroskania. Gdziekolwiek się porusza, nosi ze sobą niewielki plecaczek.

Jacek jest krępy, z niebieskimi oczami i śladami jasnych włosów. Słońce niszczy mu skórę, dlatego porusza się po Warszawie w kolonialnym kasku. Jest bliski sześćdziesiątki, podczas gdy Henryk jest o parę lat młodszy.
Kiedy się spotkali? W dzieciństwie, bo są kuzynami. Czy się lubią? Nie za bardzo.
Teraz siedzą  w restauracji San Giacomo. Jedynej w Warszawie serwującej Chateaubriand w sosie bearnaise ze szparagami i risotto cztery sery. Siedzą w ogródku pod gipsową imitacją rzymskiej arkady.  Jacek  patrzy w stronę sąsiedniego stolika. Na wolnym krześle leży gazeta ze zdjęciem sympatycznego starszego pana i tytułem na pół strony “Madoff. Ukradł pięćdziesiąt miliardów dolarów”. Przy stoliku trzech dobrze ubranych panów pochłania w milczeniu spaghetti bolognese.
-  Muszą być bankowcami z tego banku obok. Może marzy im się podobna operacja – myśli  Jacek.
A Henryk ciągnie to co zaczął przed wejściem do San Antonio:
- Herbem rodziny Nowińskich była Kuszaba. W klejnocie osiem srebrnych głów szczenięcych – Henryk patrzy znacząco na Jacka i podniosi do ust kieliszek ze srebrzystą, nieleżakowaną grappą. Przełyka zawartość kieliszka, nachyla się nad stołem i mówi szeptem, sprawdzając czy bankowcy nie podsłuchują:
- A za Jana Kazimierza Nowkę Górną Włodkowic zagrabił, o tak – szybkim wymachem ręki chwyta z białego obrusa kryształową solniczkę, przerzuca ją do drugiej ręki. Otwiera pustą już dłoń:
– Widzisz, teraz widzisz jak bardzo trzeba uważać.
 Jacek do siebie, patrząc na bankowców: Kiedy milczę wiem, że myślę, a kiedy oni milczą, to wiem, że gorączkowo kombinują – kto to powiedział? Czy już tu w Warszawie mam trzymać się za kieszenie? Czy któryś z nich to mały Madoff, albo ten Włodkowic od Henryka?
Bankowcy podnoszą się, dwóch z nich rusza do wyjścia, najmłodszy pozostaje głowiąc się nad rachunkiem. Wyciągając portfel, zachmurzony spogląda jeszcze raz na rachunek.
Tak wkrótce będą spoglądać na emerytury starszego pokolenia młodzi Polacy – myśli Jacek.  
- A później, już pod zaborami poszła Nowka Dolna, i nie zostało nic, tylko herb. Stary, naprawdę stary, bo przyszedł do Polski z Czech za Bolesława Wstydliwego – kończy Henryk.
Jacek, ze szparagiem nadzianym na trzymanym jak batuta widelcu, zmienia temat:
- Jutro, na Jana kończy się sezon na szparagi. Będą musieli zmienić menu.

Według Jacka Henryk pochyla się nad swoim życiem jak przesądna staruszka nad talerzem trzynastu ulubionych pierogów, a jego problemy są tak stęchłe jak powietrze na dworcu Warszawa Wschodnia. Słowo stęchłe tu pasuje, bo na przykład utrata Nowki Górnej miała miejsce w wieku siedemnastym. A jeszcze ta mania prześladowcza. Jak podejrzliwie przyglądał się Henryk tym bankowcom. Jakby mieli spluwy w kieszeniach. A im do rabunku wystarcza komputer.
Już po Chateaubriand, w kieliszkach ostatnie krople czerwonego Barolo Leon. Zamawiają desery. Cafe Macchiato, Martell, Henryk sernik waniliowy polewany czekoladą, Jacek  bez tortu, bo tyje. Kończą, ­­Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę.
Henryk jest przejedzony, porusza się powoli, ma zgagę, ciąży mu żołądek. Zastanawia się czy czasem nie jest chory; już dawno obliczył, że w jego rodzinie przeciętnie nie dożywa się więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Może więc zostało mu tylko pół roku. 
To tylko zbieg okoliczności, że idąc Nowym Światem Jacek myśli o tym samym. Bowiem opisując swoje zdrowie Jackowi, Henryk nie był optymistą – powiedział Jackowi, że w jego rodzinie śmierć bywa częstym gościem.
- Ot - mówił Henryk - miesiąc temu zmarł bezpotomnie kuzyn Edmund, z którym często bawiłem się w dzieciństwie.  Wielkiej szkody nie ma, Edmund był czarną owcą rodziny, miał kontakty z gangsterami, może dlatego był zamożny. No i teraz jestem ostatni z mojej linii.
- Najgorsze to jest to, że ci wielcy lekarze, jedyni lekarze do których jeszcze mam zaufanie – już odchodzą. Pogrzeb za pogrzebem, wciąż pogrzeby – ciągnął dalej Henryk.
Jacek wyobraża sobie Henryka telefonującego do przychodni lekarskiej:
- Jeśli doktor Kowalski jeszcze żyje, to proszę mnie do niego zapisać.
Pesymizm Henryka jest zaraźliwy, a ostatnie pół roku nie było dobre dla Jacka. Żona Kalina, którą serdecznie kocha, od trzech miesięcy występuje w Paryżu, a kontrakt opiewa na dalsze trzy miesiące. Serdeczny przyjaciel właśnie się rozwiódł, a  słowa:
– Też mi świadek - Szalony Profesor – wypowiedziane w sądzie przez rozwodzącą się żonę kolegi wciąż brzmią mu w uszach.
- A poza tym nic się nie dzieje – myśli Jacek. – no może ta umowa z Hilton-Europa. Kto by pomyślał, że moje znawstwo sztuki jedzenia może mi przynieść pieniądze. Ale gdzie te przygody  Szalonego Profesora – gdzie odkrycie pamiętnika Piłsudskiego, czy też zdemaskowanie uniwersyteckiego donosiciela, kaliningradzka mafia, albo parę lat chałtury w Stanach.

Kiedy spotykają się następnym razem niebo jest zachmurzone i zbiera się na deszcz. Wybierają więc pobliską restaurację, okazuje się, że jest to Hellada-Ateny - restauracja grecka. A więc: najpierw ouzo, sałata choriatica z obfitością koziego sera, ateńska Musaka nakryta sosem pasamel, do tego znów ouzo. Do deserów wybiorą brandy Metaxa.
Przy sałacie Jacek relacjonuje awanturę w tramwaju. Jeden mokry parasol wystarczył na pięcioprzystankową pyskówkę. Wyróżniał się apelujący o kindersztubę, a wygrażający pięściami starszy pan.
Widelec Henryka zatrzymuje się w  warstwie gęstego pasamelu we właśnie podanej Musace: 
- Nie odwracaj się, ale gość przy barze, w brązowej marynarce, rozmawia o nas z kelnerem. Teraz wyszedł.
– Znów ta Henryka mania – myśli Jacek - zaraz mu przejdzie. Rzeczywiście po chwili Henryk wraca do tematu:
- Mówisz o kindersztubie. Jestem ze średniego pokolenia  PRLu. W podstawówce miałem Gomułkę, w średniej i na studiach Gierka, a doktorat robiłem razem ze stanem wojennym. Kindersztuby liznąłem niewiele. Za to mój ojciec był z najstarszego pokolenia PRLu – podstawówkę zaczął jeszcze przed wojną. On miał kindersztubę.
- Zaraz po wojnie – ciągnie Henryk - ojciec wracał pociągiem z Łodzi do Warszawy, nie na dachu, czy na stopniu jak niektórzy, ale wygodnie, w przedziale. W ośmioosobowym przedziale mieściło się trzynastu pasażerów, dziesięciu siedząc w piatkę na dwóch czteroosobowych siedzeniach, a trójka pasażerów stojąc między siedzeniami. W tej trójce była też starsza pani, błagalnym wzrokiem wodząca po siedzących. Ojciec, najmłodszy w przedziale,  ugiął się i i zaofiarował starszej pani swoje miejsce:
- Zmienimy się w połowie drogi – w Koluszkach - zaproponował.
W wynikłej rozmowie o dobrym wychowaniu ojciec przez skromność, a starsza pani niewiadomo dlaczego, nie uczestniczyli. Gdy pociąg ruszał z Koluszek i ojciec napomknął o zmianie miejsca starsza pani powiedziała:
- Jak pan wstawał nastąpił mi pan na nogę. Teraz nie mogę wstać, bo mnie boli, ty chuliganie  - i na wszelki wypadek przyłożyła mu przez plecy torebką.
Henryk: Opowiadając mi o tym ojciec powiedział:
- Pamiętaj, żebyś nigdy pleców nie nadstawiał i żeby nikt na twoich plecach nie jechał.

W tym momencie kelner zabiera talerze i czas przejść do deserów. Grzejąc w dłoni kieliszek z brandy Jacek zapomina o kindersztubie i o tym, że spotykają się aby rozmawiać o historii rodziny, którą Henryk ma umieścić na internecie.
Kończą, ­­Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę.
Jacek w tramwaju: Czy jechałem na czyichś plecach? Jeżeli, to wtedy, kiedy studiowałem i brałem stypendium – to znaczy na plecach górnika, czy hutnika. A czy oni jechali na czyichś plecach? A w ogóle to jakoś cel spotkań z Henrykiem wciąż mi się obsuwa – on nudzi legendami o Nowce Górnej, a do reszty historii rodziny daleko.
Henryk o Jacku, idąc Marszałkowską: Stać go na wykwintne knajpy i żeby postawić bezrobotnemu doktorowi nauk rolniczych. Zarobił pan profesor w tej Ameryce, a teraz przez tę resztę życia może się przeszwendać po Warszawie i filozofować o rodzaju ludzkim.

Następnym razem pogoda jest słoneczna, Jacek w kolonialnym kasku i laptopem pod pachą podąża do restauracji Red Cactus piechotą.  Zachmurzonego Henryka spotyka przed wejściem do restauracji. Wręcza mu laptop. Poprzedniego dnia Henryk stwierdził, że duża część papierów rodzinnych jest po rosyjsku i teraz donośnym głosem potępia rozbiory, Targowicę i carycę Katarzynę. Z ogródkowego stolika dochodzi głos:
- I księcia Janusza Radziwiłła.
Henryk sztywnieje, przelatuje myślami Kmicica, Oleńkę i Kiejdany i oburzony woła:
- Epoki się panu pomyliły.
- Chodźmy do środka – mówi Jackowi.
Wchodzą, siadają, Henryk znów podejrzliwie rozgląda się po restauracji:
- Mówię ci, że ktoś za nami chodzi. O ten gość w brązowym polo szedł za mną.
Przerywa mu kelner:
- Polecam tequilę Jose Cuervo.
Henryk nad otwartym menu bąka coś pod nosem.
Jacek: Co mówisz?
Henryk: Może tylko kawę – albo herbatę. Restauracje są drogie.
- Trochę późno to zauważyłeś – myśli Jacek – poszło już ponad dwa tysiące.
Jacek nie wyjaśnia Henrykowi, że rachunki płaci Hilton-Europe, dla którego Jacek pracuje jako recenzent warszawskich restauracji.
- Jeszcze mnie stać na dobry obiad – mówi. Henryk przełyka z ulgą:
- No skoro tak to wezmę sizzling fajitas.
Akceptują polecaną przez kelnera tequilę José Cuervo. Na początek jednak Jacek forsuje piwo Corona Extra, przy okazji zauważając, że renoma tequili José Cuervo jest niezasłużona – pomimo wysokiej ceny nie jest ona produkowana w stu procentach z agawy. Henryk z wahaniem:
- To może coś tańszego.
Kelner z ołówkiem nad bloczkiem wznosi oczy go góry. Pozostają przy piwie Corona i tequili.

Jacek relacjonuje Henrykowi brutalnie prawdziwą odpowiedź znajomej starszej pani na pytanie o jej pogląd na starzenie się:
- Jest źle, a będzie jeszcze gorzej.
Henryk:
- Nie każdy tak myśli. Dziadek Edmunda, u którego się z Edmundem bawiliśmy, był bardzo pogodnym człowiekiem. Kiedyś, prosząc o ostrożne obchodzenie się, dał nam do oglądania rocznik jakiegoś przedwojennego pisma.  Ostatnia strona każdego numeru pisma zawierała niewielki komiks – ot sześć rysuneczków, pod tytułem Przygody emeryta Wyporka. Pod spodem komiksu znajdował się podpis Hakkapelliitta, Helsinki. To słowo zaintrygowało nas. Było inne, najinniejsze ze wszystkich słów. Było słowem ostatecznym. Oczywiście pobiliśmy się o nie – każdy chciał je mieć. Na wyłączność – tak, żeby drugiemu nie wolno było je wymawiać. I kiedy już zrujnowaliśmy kilka numerów pisma wszedł dziadek. Widać było, że zmartwił się stratą, ale usiadł z nami, wyjaśnił, że Hakkapelliitta jest nazwą fińskiego pisma, z którego komiks jest przedrukowywany i uśmiechając się doprowadził do zgody. A Edmund po latach powiedział mi, że właśnie to słowo popchnęło go do studiów słowa – polonistyki.
- A z polonistyki do mafii – nietypowa kariera – zauważa Jacek.
Zanim skończą Henryk zauważa, że zaniedbują sery:
- Widzę, że nie jesteś zwolennikiem wykwintnej kuchni francuskiej. Rozumiem, każdy ma swoje przyzwyczajenia.

Jacek zaprzecza, przeprasza za zaniedbanie, przyrzeka, że następnym razem będzie pamiętał. Wreszcie kończą, ­­Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę. Jacek wraca Nowym Światem piechotą. Znów myśli, że jakoś cel spotkań z Henrykiem mu się obsunął – żadnego postępu w historii rodziny. Czekając na zielone światło na skrzyżowaniu Alei i Nowego Światu zauważa parę metrów dalej faceta w brązowym polo.
- Gość ma muskuły – myśli.
Planując kolejne spotkanie postanowili zrezygnować z kuchni narodów świata i zdecydowali się na restaurację w hotelu Jan Kazimierz. Henryk, czekając na Jacka w lobby hotelu ma drobne nieporozumienie z portierem, któremu powierzono przepytywanie tych co kręcą się po lobby bez celu. Zwykle Henryk angażuje się w wybór dań, ale tym razem, zajęty przeżuwaniem zajścia pozostawia wybór Jackowi. Jacek zamawia barszcz z uszkami i karpia królewskiego z pieczarkami i sosem chrzanowym, do tego Wyborową. Kiedy Jacek z poczuciem wyższości zauważa  błędy w angielskim tekście menu, Henryk domaga się wyjaśnień.
- Oni zamiast chrzanu proponują konia - objaśnia Jacek.
- Jak to?
- Patrz, tu powinno być horseradish a jest horse.
Henryk, ucieszony, woła kelnera, stuka palcem w menu:
- Konia w menu mógłbym spodziewać się w Końskich, ale nie tu w Warszawie. Ile też wasz hotel ma gwiazdek?

Kelner, choć uprzejmy, nie wydaje się Jackowi być specjalnie poruszonym, a Henryk powoli traci parę. Zawsze oportunista, Jacek zamawia po jeszcze jednej wódce, co umożliwia odwrót kelnera. Jacek proponuje toast:
- Za to, żebyś szybko znalazł pracę. Jak długo już szukasz?
- Prawie pięć lat – odpowiada Henryk – ale ja się nie załamuję. W stanie wojennym też się nie załamałem – mówi Henryk – a ponieważ milczałem, kiedy zakładano Solidarność, esbecy uznali to za znak najgłębszej konspiracji. Dlatego wyrzucili mnie z pracy – to było pierwszy raz. Ale chcę  powiedzieć coś innego. Już poprzednio, kiedy to siedzieliśmy w Helladzie, chciałem ci to doradzić, ale przerwał nam kelner. Powinieneś kupić dom w Stanach. Bardzo tam potaniały. Dom na Alasce – egzotyka, białe niedźwiedzie. Chociaż chyba lepiej na Florydzie – tam palmy, plaże, piękne samochody. A moim wstrętem do Stanów się nie przejmuj – ty tam tyle lat siedziałeś, że dasz sobie radę.

Henryk przerywa i patrzy w przestrzeń za Jackiem. Znikąd pojawiają się przy stoliku dwaj barczyści panowie. Jeden z nich to facet w brązowym polo.
- Który z was, kurwa, chce być właścicielem?
Jacek zaczyna coś mówić, niespodziewanie czuje nacisk na głowę i jego nos zanurza się w sos chrzanowy. Efekt jest duszący. Nie może mówić, pozostaje mu tylko machać rękami i próbować odetchnąć. Henryk sięga pod stół po swój plecaczek, co  powoduje pojawienie się w ręku marynarkowego niewielkiego pistoletu. Jacek, uwolniony od nacisku, do siebie:
- Na filmach gangsterzy mają większe.
Reflektuje się, że to oczywiste, bo przecież na filmie trzeba coś pokazać. W międzyczasie plecaczek zmienił właściciela, Henryk patrzy bezradnie jak ten drugi przeszukuje plecaczek.
- Powiedzcie Bulkowi, żeby więcej nie szukał. I tak gówno znajdzie.
Plecaczek Henryka ląduje na stole, przewracając szklaneczki z Wyborową. Tamci odchodzą. Kelner stojący przy bufecie znika na zapleczu i pojawia się po chwili z kierownikiem.
Jacek wycierając twarz, bulgocze przez szczypiący nos:
- Więcej serwetek i dwie, nie cztery duże wódki.
Do kierownika:
- Kogo pan tu wpuszcza. Kto oni są?
Kelner: To chłopcy Tłustego. Z Wołomina.
Henryk milczy, sprawdzając swój plecaczek.
Jacek: A kto to jest Bulek?
Kelner stawiając na stoliku kieliszki, wzrusza ramionami.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ




  Uwaga biblioteki i placówki kultury. Między majem a październikiem 2016 jestem zaproszony na kilka spotkań (spotkania autorskie lub tematyka Stanów Zjednoczonych, gratis). Chętnie poszerzę mój kalendarz o zainteresowane placówki (Skype: andrzej.olas lub mejl: andrzej.f.olas@gmail.com).

  Jeśli masz ochotę dodać komentarz - spójrz w dół, na koniec postu. Tam jest miejsce na komentarze.

  Jeśli opowiadanie podoba Ci się - kliknij na Facebooku na "Lubię to", albo dodaj komentarz na blogu.



Za tydzień: "Restauracje swobodnej elegancji, dokończenie". 



Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań.



  Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań.

Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

  Komitet Obrony Demokracji w piątek 19 lutego (grupa na facebooku) miał 56862 członków. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz