niedziela, 25 listopada 2018

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 166.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili, odc. 3"



JAKŻE PIĘKNIE ONI 

NAMI 

RZĄDZILI

(CZYLI JAK CAROWIE, CESARZE, PREZYDENCI, PREMIERZY, KANCLERZE, FÜHRERZY, SEKRETARZE I GENERAŁOWIE OBCHODZILI SIĘ Z MOJĄ RODZINĄ I ZE MNĄ)

© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Pradziadkowie Olasowie, czyli Jan Olas i Tekla z Kłęczków. Jest rok 1982. Właśnie rozpoczynam drugi rok gościnnych wykładów w amerykańskim University of Vermont. Dostaję list z Warszawy z wiadomością, że przez wiedeński konsulat PRL-u poszukuje mnie prawnik z Wiednia. Sprawy rodzinne – w Wiedniu będą w końcu wypłacali rodzinie Olasów należny jej spadek.
Kiedy dwa lata wcześniej, w sierpniu roku 1980, jeszcze jako adiunkt w Polskiej Akademii Nauk dowiedziałem się od rodziny o potencjalnym spadku, był to czas późnego Gierka, czas, kiedy dolar miał w Polsce moc magiczną. Wiadomość o spadku, nawet niedużym, ale w austriackich szylingach – w walucie równie dobrej jak dolar – poruszyła wyobraźnię piszącego habilitację badacza w dziedzinie nauk technicznych. To poruszenie wyobraźni było mi szczególnie potrzebne, bo właśnie w tym czasie odkryłem, że kilkadziesiąt lat temu jeden z najważniejszych twórców dziedziny, w której się specjalizowałem, Rosjanin, Aleksander L.[1], popełnił samobójstwo w wieku lat sześćdziesięciu jeden. Wyglądało więc na to, że wspomniana dziedzina nauk technicznych jest pechowa. Czynnikiem, który mógł sprzyjać samobójczym myślom profesora L., była szalejąca w tym czasie w jego kraju rewolucja październikowa. Mimo różnicy wieku i talentu dostrzegałem tu pewną analogię z sytuacją moją i mojej rodziny, bo właśnie trwały strajki na Wybrzeżu i nie wiadomo było, co z tego wszystkiego wyniknie. Otrzymawszy wiadomość o spadku, pomyślałem, że nawet niewielka ilość austriackich banknotów mogłaby powstrzymać profesora L. od fatalnego kroku.

No więc, skoro był spadek, to należało zidentyfikować wszystkich spadkobierców. Okazało się, że moimi pradziadami byli mieszkańcy Nawojowej Góry, Jan Olas i Tekla Olas z domu Kłęczek. Pradziadowie mieli dziesięcioro dzieci. Wspomniany spadek był po najstarszym dziecku – Ludwiku Olasie, moim stryjecznym dziadku. Ponieważ gałąź Ludwika wygasła, do spadku mieli prawo potomkowie pozostałego dziewięciorga rodzeństwa. Zostało więc sporządzone i przekazane wiedeńskiemu adwokatowi drzewo genealogiczne rodziny Olasów. Mam na biurku oryginał tego dokumentu – prostokąty wypełnione nazwiskami i łączące je linie na arkuszu A4. Wspomniane drzewo dało mi znakomitą podstawę do rozmyślań o tym, co było.



O spadku wspominać będę później, porozmawiajmy najpierw o Galicji w połowie wieku dziewiętnastego, a potem o tym, co byłem w stanie dowiedzieć się o tej dziesiątce potomków Jana i Tekli. Dlaczego akurat w połowie wieku dziewiętnastego? Dlatego, że pierworodny Jana – Szymon Olas – urodził się w roku 1864, a więc można założyć, że jego ojciec, Jan Olas, miał w roku 1844, o którym chcę mówić, już kilka lat.
Oto, co działo się wtedy w Galicji (tytułowy obraz powyżej to dzieło Mieczysława Wątorskiego pt. "Bitwa pod Gdowem"):

W latach 1844, 1845 nawiedziły Galicję nieurodzaje i powodzie. Dziesiątki tysięcy ludzi po utracie domostw i dobytku wędrowały po kraju w poszukiwaniu chleba. Ani ziemiaństwo, ani austriacka biurokracja nie potrafiły temu zaradzić [czy też im na tym nie zależało – A.O.[2]]. Już wiosną 1845 r. w okolicach Bochni wybuchły rozruchy chłopskie skierowane przeciwko dworom. Gdy w lutym 1846 r. rozpoczęło się powstanie narodowe, rozpuszczono wieść, że „panowie zbroją się w oddziały przeciwko” cesarzowi i chłopom [sprytnie się to cesarzowi austriackiemu Ferdynandowi I wymyśliło – czemu nie pokazać palcem kogoś innego i powiedzieć: to nie ja, to on]. Starostwu w Tarnowie udało się nakłonić włościan do akcji skierowanej przeciw powstańcom. Urzędnicy rozdawali pieniądze tym, którzy dostawiali powiązanych i pobitych powstańców. Wieś doszła do wniosku, że władze nie będą jej przeszkadzać w wyrównywaniu krzywd doznanych od dziedziców. Pod pretekstem poszukiwania powstańców i broni rozpoczęły się napady na dwory, w czasie których grupy uzbrojonych chłopów wiązały lub zabijały na miejscu mieszkańców, niszczyły ruchomości, zwłaszcza akta kancelarii dworskich, dzieliły pomiędzy siebie zawartość spichrzy i inwentarz. W ciągu trzech dni „rabacji” – jak mówili chłopi – w sześciu cyrkułach Galicji zniszczono około 470 dworów (w cyrkule tarnowskim 90%), a życie straciło około 1000 osób. [...] Utrzymujące się po rabacji zamieszki stłumiło wojsko austriackie, nie żałując chłosty[3].

A oto relacja o napadzie na dwór w Prusieku w cyrkule sanockim:
Było to po 10-tej godzinie z rana, kiedy Klucznica moja wpada do pokoju i mówi mi, abym zobaczył jaka to hurma chłopów idzie od Niebieszczan, coś na saniach wieząc, konno jadąc. Zajęty przygotowaniem do drogi nie mogłem tego widzieć ani być świadkiem. Taż sama wpada powtórnie i mówi, abym ze sali oknem zobaczył. Poszedłem na salę i widziałem jak do 100 chłopa uzbrojonego w kosy, cepy, pałki, szable i dubeltówki przechodziło koło bramy, za któremi postępowały sanie naładowane różnemi osobami: Smalowski, posesor z Morochowa, ksiądz Łazoryk z Poraża, Krajewski, Będkowski z Niebieszczan. A wtem wpada służąca i mówi abym uciekał, bo Niebieszczańcy po mnie idą. Nie będąc od gromady swojej brany, sądziłem, że obcy brać mnie nie może. Wychodzę więc ze sali do sionki i na ganek, a zeszedłszy po schodach na dół, zobaczyłem idącego do mnie z Niebieszczan chłopa dobrze mi znanego, bom od niego woły kupował i pytam co mi ma do powiedzenia, ale ten zaraz uderzył mnie obuchem w głowę. Krew trysnęła strumieniem. Wtem złapawszy go pod szyję, przyciągnąłem do siebie, gdy krzyk: „zabij” rozległ się. Cepy, pałki, siekiery leciały jak las na moją głowę i osobę. Drugą ręką porywam nawiniętego się Sobka Capa, ciągnę do siebie tak silnie że zbliżyłem dwie głowy do mojej. Dlatego pałki, cepy, siekiery lecąc razem na wszystkie trzy głowy, oszczędziły mnie od okaleczeń. Gdy jednak uderzony zostałem cepem w rękę lewą i pozbawiony zostałem władzy, puściłem Capa Sobka, ale prawą ciągle trzymałem tego, co mnie pierwszy uderzył. Konwulsyjnie zbity, zranioną głowę mając, padłem na ziemię, tak szczęśliwie, żem porwał za sobą trzymanego chłopa, któren będąc ranny padł na moją głowę i piersi i zasłonił od ciosu, który by mi zadał śmierć. Później zawleczono mnie na sanie wraz z tym chłopem, co nie mało był pobity. Tam mi wyłamano palce u drugiej ręki i nożem czy szkłem przerżnięto. Dopiero go wtedy puściłem. Następnie związano mnie do sań tak, że ledwie piersi mi nie pękły. Dopiero młócili na saniach jedni, a drudzy wybijali okna, drzwi, szafy, komody i szabrowali[4].
A więc słowo szaber istniało już w dziewiętnastym wieku!

Jan Olas na pewno o rabacji słyszał; czy jego rodzina, jego ojciec brał w niej udział? Nie znam w tej chwili żadnego faktu określającego pozycję społeczną rodziny Jana. Herbowymi szlachcicami na pewno nie byli, a jeśli idzie o herb małżonki Jana, to herbem pasującym do jej panieńskiego nazwiska Kleczek – Kłęczek (zakładam, że kłęczek to małe kłącze – podziemny pęd wieloletnich roślin zielnych) byłby herb Łodyga albo Bylina. Należy więc przypuścić, że rodzina Jana była „włościańska” i mogła mieć z dworem swoje porachunki. Natomiast nawet przyjmując, że rodzina Jana z rabacją sympatyzowała, wątpić należy, czy wzięła w niej udział – Nawojowa Góra położona jest kilkanaście kilometrów od Krakowa, a do Tarnowa – jądra rabacji – jest z Nawojowej Góry 115 kilometrów.
Piszę to po wizycie na plebanii w Rudawie. Dowiedziałem się tam, że po pierwsze Kłęczkówna mogła być panną z dzieckiem, po drugie Jan określony jest jako parobek – villanus (ma 20 lat). A po trzecie matka Tekli jest z rodziny Mandeckich. Wygląda na to, że rodziny Olasów i Mandeckich były ze sobą blisko przez dziesięciolecia (zob. ilustracja 1).
Tak czy inaczej były to czasy ciężkie, gorzkie, pełne uśmierzania polskości, pełne zbrodni, nieufności, podejrzeń i spisków. W takich to czasach młody Jan Olas oglądał świat z szeregów pospólstwa. I głowę daję, że jeśli nie jemu, to jego rodzicom lub dziadkom chłosta bądź obłożenie kijami w imieniu króla, cesarza czy namiestnika się przytrafiła.

Nie mogę się oprzeć zacytowaniu słów Winstona Churchilla z czasów trochę późniejszych o klasach niższych, klasach, dla których nic nie można zrobić:
Niektórzy wyżsi oficerowie wyrażali opinię o zaletach religii chrześcijańskiej dla kobiet („Pomaga w przyzwoitym zachowaniu”), a także dla podlejszych stanów („Nic i nikt nie może zapewnić im dobrobytu tu na ziemi, ale gdy religia da im nadzieję szczęścia pozagrobowego, poczują się lepiej”)[5].
Prawie jak u Marksa, prawda?
O moim dziadku Szymonie będę pisał poniżej, najpierw zajmę się moimi dziadecznymi stryjami. Zacznę od najmłodszego, Ludwika Olasa, jedynego, z którym spotkałem się osobiście.

Ludwik Olas był meblarzem artystycznym – wyspecjalizował się w inkrustacji i intarsji w drzewie. W młodości, po wyzwoleniu się na czeladnika, poszedł z austriackiej Galicji poprzez Europę Środkową na wandry albo, jak to się wtedy mówiło, na wędrówkę czeladniczą. Dotarł aż do Wenecji. A kiedy wracał, zatrzymał się w stolicy wówczas Austro-Węgier – w Wiedniu, i już tam pozostał. Nie wiem, co robił w czasie obu wojen światowych – przypuszczam, że w pierwszej wojnie służył w armii austriackiej, a podczas drugiej na szczęście był już za stary. Ludwik pamiętał o swoim pochodzeniu, aktywnie działał w wiedeńskim Związku Polaków w Austrii „Strzecha”[6]. W okresie międzywojennym, jak mówiła moja Mama, często przyjeżdżał do Polski, w ogóle dużo jeździł. Czyli zachowywał się jak typowy członek naszej rodziny, bo chęć podróżowania po świecie jest, jak się dalej przekonamy, nieodłączną cechą wszystkich Olasów.
No ale za komuny za granicę się nie jeździło i, ujmując to nieelegancko, niewielu stamtąd przyjeżdżało, bo się bało – dotyczyło to także Ludwika. Za komuny świat się zamknął. Na długo.

Dlatego kiedy w latach sześćdziesiątych szykował mi się mój pierwszy wyjazd za granicę, było to dużym wydarzeniem. A że pierwszy raz – i to nie na przykład do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, a od razu do Włoch – moi przyjaciele spojrzeli na mnie z podziwem. Obiecałem im, że dzień przed wyjazdem pokażę im paszport. Moja dziewczyna wspomniała o moherowym, włoskim sweterku, a ja oglądając mapę Europy, przypomniałem sobie o dobiegającym siedemdziesiątki stryjecznym dziadku w Wiedniu.
Paszportu przyjaciołom nie mogłem pokazać, bo mój sławetny pierwszy wyjazd odbywał się w kolektywie, w ramach grupowej wycieczki studenckiej i z tak zwanym paszportem grupowym. A paszportem dysponował politycznie poprawny pilot wycieczki – doktorant Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Pisząc o wycieczce, mam okazję odnieść się do uwagi o zmienności świata. W skali epok geologicznych, ale tylko w tak ogromnej skali, zmienności dowodzi zjawisko odwracania się biegunów magnetycznych ziemi. Mój dowód zmienności świata dotyczy zjawisk społecznych. Otóż wycieczka obejmowała przeprowadzony w Stowarzyszeniu Studentów Polskich na ulicy Ordynackiej w Warszawie instruktaż przedwycieczkowy, podczas którego czarno na białym dowiedziono nam (to znaczy uczestnikom przyszłej wycieczki) wyższości ustroju socjalistycznego nad kapitalistycznym. Otóż gdyby Stowarzyszenie z Ordynackiej prowadziło taki instruktaż obecnie, to dowodziłoby ono relacji dokładnie odwrotnej. Pomimo że bieguny są, gdzie były. Zastanawiające.

Ale wróćmy do mojej podróży i mojego stryjecznego dziadka w Wiedniu. Są lata sześćdziesiąte. Ludwik Olas nie ma pojęcia, że dziś odwiedzi go krewny z Warszawy. A krewny wraz z innymi studentami siedzi w turlającym się ze spokojem konia dorożkarskiego ekspresie Chopin, który ma dotrzeć z takim czy innym opóźnieniem na wiedeńską stację Ostbahnhof. W miarę zbliżania się do stacji granicznej Zebrzydowice wśród pasażerów rośnie napięcie. „Pięć dolarów, pięć dolarów” – biją w tempie stu uderzeń na minutę serca młodych akademików (tyle pozwalało wywieźć prawo towarzysza Gomułki). Jeśli celnik zapyta, dobrze jest, patrząc mu prosto w oczy, pokazać niedrżącą ręką te pięć dolarów. Nie można przy tym myśleć o wykombinowanym jakoś przez rodzinę, a ukrytym w celu zbrodniczego przemytu w skarpetce, banknocie dwudziestodolarowym, a może nawet pięćdziesięciodolarowym.
Cztery godziny oczekiwania w Wiedniu na pociąg do Wenecji wykorzystałem na odnalezienie dziadka. I od razu go polubiłem. Wesolutki, przyszedł ze mną na dworzec, poczęstował studencką brać kieliszkami wina. Pasowała do dziadka piosenka Wesołe jest życie staruszka. Na odjezdnym dziadek wsunął mi do kieszeni dwieście szylingów – równowartość około dziesięciu dolarów. W ten sposób powiększył moje zasoby finansowe trzykrotnie, bo wyruszyłem do Włoch tylko z tymi wspomnianymi pięcioma dolarami, bez dodatkowych funduszy w skarpetce czy w bucie. Moherowy sweterek dla mojej dziewczyny kupiłem w Wenecji zaraz za Ponte Rialto, druga ulica na lewo. Wybrałem ten w kolorze pomarańczowym. Było jej w tym kolorze dobrze i była dla mnie miła. I odtąd ile razy jestem w Wenecji, zaraz staje mi przed oczyma moja młodzieńcza miłość.

Po tej wizycie widziałem się z dziadkiem trzykrotnie; czy to w Wiedniu, czy to w Warszawie – był zawsze wesołym, cieszącym się życiem emerytem. Opowiadał mi o przedwojennych wizytach u ojca. Od niego dowiedziałem się, że wesołe usposobienie było rodzinną cechą Olasów. Olasowie – jak mi powiedział – rodzą się z uśmiechem na ustach. I potwierdził, że chęć podróżowania też była błogosławioną cechą Olasów.
Dziadek Ludwik zmarł w wieku siedemdziesięciu sześciu lat. Żałuję, że nigdy nie znalazłem okazji, ażeby wypytać go o lata spędzone w hitlerowskiej Austrii. Może wydawało mi się, że to temat tabu? Dopiero teraz dyskutuje się o Ślązakach, Mazurach, Polakach w Niemczech, że już nie wspomnę o Białorusi czy Kazachstanie.
I jeszcze coś – Olasowie robili różne rzeczy; dziadek Ludwik nie był gorszy. Oto patent dziadka – ten jest polski, był też i amerykański z numerem 1906881- do tej pory listowany w ich biurze patentowym - oto link






[1]Aleksandr  Lyapunov, Wikipedia,  http://en.wikipedia.org/wiki/Aleksandr_Lyapunov (data dostępu: 15.11.2013).
[2] We fragmentach cytowanych wszystkie informacje zawarte w nawiasach kwadratowych pochodzą od autora niniejszej książki.
          [3] Andrzej Jezierski, Cecylia Leszczyńska, Historia gospodarcza Polski, Wydawnictwo Key Text, http://books.google.com/books?id=_75stIZO7WAC&printsec=frontcover&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false (data dostępu: 12.01.2012).
[5] Some of the senior officers also dwelt upon the value of the Christian religion to women (“It helps to keep them straight”); and also generally to the lower orders (“Nothing can give them a good time here, but it makes them more contented to think they will get one hereafter”) – Winston S. Churchill, My Early Life, Londyn 1930.
[6] Związek Polaków w Austrii „Strzecha”, http://www.strzecha.at/index.php (data dostępu: 1.02.2011).



KONIEC ODCINKA TRZECIEGO


Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

Kup w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska.


A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? 

Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * *

A teraz o odcinku który przeczytałeś. Jeśli tekst podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".

Możesz też dodać komentarz.

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Jak dotąd Festyn Opowiadań osiągnął prawie pięćdziesiąt tysięcy otwarć.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.


Ważne - Facebook zmienia swoje algorytmy i nie zawsze wyświetla prawidłowo moje posty. Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. W okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". 
Aby otrzymywać powiadomienia Facebooka o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu. 

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet. 

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz