czwartek, 24 stycznia 2019

Festyn opowiadań™, wydanie III, Nr 172.

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili", odc. 8


Rozdział II, c.d. Dziadkowie po kądzieli

© copyright Andrzej Olas (andrzej.f.olas@gmail.com)


Podróż do Płocka. Mój przyjaciel Wiesław jest obieżyświatem. Wiesław jest dziennikarzem, zwiedził pięć kontynentów, a lata temu w amerykańskim stanie Oregon spędził w moim domu parę miesięcy, zbierając materiały do książki o starej, chłopskiej emigracji Polaków do zachodniego wybrzeża Ameryki, o emigranckich kościołach, klubach i szynkach. Poznaliśmy się tam, w Oregonie, na polskim sylwestrze w sali Domu Polskiego (pełna nazwa to Dom Stowarzyszenia Biblioteki Polskiej) w Portland. Tamtego roku sylwester wypadał w środę, a w następny poniedziałek dowiedziałem się od znajomego, że w sobotę Wiesław szukał mnie w kawiarence Domu, a następnego dnia, w niedzielę – w kościele (cztery dni tygodnia w jednym zdaniu – brawo, autor, to majstersztyk literacki). Nawiasem mówiąc: budynki polskiego kościoła i budynek Biblioteki patrzą na siebie poprzez ulicę, którą kilkanaście lat temu portlandzka Polonia próbowała po wizycie Lecha Wałęsy w Portland nazwać ulicą jego imienia. Teraz już by nie próbowała, bo tylko część go wciąż lubi, a druga, może nawet większa część – nie. Ja akurat lubię.

Akurat na wizytę w kawiarence nie miałem wtedy czasu, a znaleźć mnie w kościele Wiesław nie mógł, bo do kościoła nie chodzę – dlaczego nie chodzę, wyjaśni się za chwilę. Tak czy inaczej Wiesława spotkałem dopiero po tygodniu właśnie w kawiarence. Przy piwie Wiesław opisał mi kłopoty niskobudżetowego dziennikarstwa. Efektem rozmowy było zaproszenie Wiesława do mojego domu na bez-budżetową kwaterę – znalazło się w domu trochę miejsca, bo akurat z rodzinnego gniazda wyfrunęło na szeroki świat jedno z dzieci.
Co kilka dni zdarzało się nam – to znaczy Wiesławowi i mnie – spędzić parę godzin czy to przy piwie, czy wspaniale smażonych przez moją żonę Elę plackach ziemniaczanych. Dowiedziałem się, że Wiesław pochodzi z Płocka i że jeszcze zanim upewnił się, że dobrym inżynierem nie będzie, studiował przez semestr w filii Politechniki Warszawskiej w Płocku. Dogrzebaliśmy się do wspólnego znajomego – jednego z moich przyjaciół, docenta K. Zresztą wspomniałem mu, że moja rodzina po kądzieli też pochodzi z Płockiego.

Dopiero po miesiącu biwakowania Wiesława w moim domu zaczęła mnie intrygować postać mateczki Kozłowskiej; nie, nie, żadnych wizji w półmroku, przechodzenia przez ściany itp. Chodziło o to, że Wiesław przywoływał ją w rozmowach, tak jakby uważał, że jest to osoba mi znajoma. W końcu miałem dość tych słownych podjazdów i spytałem:
– Kto to jest mateczka Kozłowska?
Wiesław stropił się:
– To ty pochodzisz z Płocka i nie wiesz, co to są mariawici? Docent K. jest mariawitą. A ty nie jesteś...
– Mariawitą? Nie, nie jestem. Jestem luteraninem.
No i wyjaśniłem wtedy Wiesławowi pochodzenie mojej rodziny ze strony matki. A jak to się działo po stronie ojca, zostawiłem na potem, bo to historia ciekawa bardzo, ale dłuższa.

Teraz, w roku 2012, piszę te wspomnienia podczas Euro – Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Przeżyłem już porażkę reprezentantów Polski z Czechami, czekam na wyłonienie finalistów i właśnie wspominam podróż sprzed pięciu lat – podróż do stron smutnych – do Płocka.
W podróży do Płocka towarzyszy mi właśnie Wiesław. Jest w trakcie rozwodu z żoną – przekonaną anarchistką (cena za pobyt Wiesława w Stanach, według niej w „imperium zła”) – i wyjazd do Płocka ma być przerywnikiem w rozmyślaniach o kryzysie osobistym.
– Nie wiem, czy w ogóle coś znajdę – mówię Wiesławowi, ruszając z Warszawy. – Mam umówione spotkanie z pastorem parafii luterańskiej, jest w Płocku Archiwum Państwowe, rozmawiałem z nimi. Jest Towarzystwo Naukowe Płockie.
– Za bardzo na Towarzystwo nie licz – zauważa Wiesław. – Pamiętaj, że dumne miasto Płock ma dziesięciowieczną historię, a nawet w latach 1079–1138 było stolicą Polski. Wątpię, żeby mając do czynienia z dziesięcioma wiekami, chcieli zainteresować się kilkoma czy kilkunastoma latami, jakie rodzina Blanków spędziła w Płocku.
– Ale może uda mi się znaleźć jakiś ślad: o dziadku, o babce, o Mamie – odpowiadam.

Zaraz po wyjeździe z Warszawy przejeżdżamy obok lasku w Palmirach, upamiętnionego niemiecką eksterminacyjną akcją AB – masowym mordem polskiej inteligencji w 1940 roku. W radiu Czerwone Gitary śpiewają „tylko w polu biały krzyż nie pamięta już”, a ja opowiadam Wiesławowi o niemieckich kolonistach w Polsce, o ich losach, o ich lojalnościach czy do Niemiec, czy też do Polski, o wydarzeniach września 1939, o niemieckiej piątej kolumnie, o mordach bydgoskich. Wiesław przerywa mi:
– Do takich rozmów potrzebujesz historyka, socjologa czy innego naukowca. Zresztą on ci nic nowego nie powie, bo tysiące takich specjalistów spędziło życie, na próżno badając te kwestie. Powiem ci jedno, co wyniosłem z moich podróży po świecie: w dowolnym kraju zdolnemu politykowi, obdarzonemu dodatkowo talentem wiecowym, na rozbuchanie awantury etnicznej czy nacjonalistycznej, na przekonanie narodu, że wszystko, co złe, to wina sąsiadów, wystarcza około dziesięciu lat. Co gorzej, na kompletne zrujnowanie kraju potrzeba mu tylko następnych dziesięciu lat.
A był takim optymistą – myślę. – To wszystko przez ten rozwód. Ale ma rację.
– Mówisz, że masz długą listę krewnych ze strony matki. Życzę ci, żebyś odkrył, że wszyscy byli po naszej stronie barykady – kończy Wiesław.
– Mam nadzieję. Przynajmniej wylistuję losy tych ludzi. Ale mogą być niespodzianki. Chcę znaleźć co najmniej świadectwo urodzenia Mamy i grób babki. A czegokolwiek dowiem się więcej o rodzinie, to mój zysk.

Wysadzam Wiesława na ulicy prowadzącej do płockiej katedry. Chce kolejny raz odwiedzić w katedrze grób swojego faworytnego króla Bolesława Krzywoustego (chociaż zastrzega się, że podział dzielnicowy Polski nie był Krzywoustego najlepszym pomysłem). Później ma obejrzeć Muzeum Secesji.
Przed wyjazdem do Płocka, jeszcze z Warszawy, umówiłem się telefonicznie z pastorem parafii ewangelicko-reformowanej na spotkanie na cmentarzu ewangelickim – przecież Mama, jak i cała jej rodzina była luteranką. Jadę więc na cmentarz, w drodze mijam kościół mariawicki – Świątynię Miłosierdzia i Miłości. Konotuję sobie w pamięci, aby przeegzaminować Wiesława z jego wiadomości o mariawitach. Bo kiedy przed wyjazdem zajrzałem do internetu, to dowiedziałem się, że w roku 1935 miał miejsce rozłam – powstały dwa odłamy ruchu mariawickiego: większy – Starokatolicki Kościół Mariawitów, właściciel Świątyni, którą minąłem, i mniejszy – Katolicki Kościół Mariawitów. I idąc dalej: ma miejsce pewna nieścisłość doktrynalna – jeszcze przed rozłamem Kościół mariawitów został w roku 1903 wyklęty przez papieża. Decyduję, że spytam Wiesława, czy klątwy nie należałoby uszczegółowić, obejmując nią istniejące oba odłamy albo może tylko jeden z nich.

Ze spotkania z pastorem nic nie wychodzi – musiał wyjechać pod Płock. Cmentarz okazuje się kompletną ruiną. Według tego, co pastor powiedział mi przez telefon, przed wojną parafia luterańska liczyła kilka tysięcy osób, teraz – poniżej stu.
Przypominam sobie, że kiedyś w dzieciństwie wyobraziłem sobie Wojnę (a może był to tylko sen) jako dumną kobietę z okrutną kamienną twarzą, z dwoma mieczami w ręku (podzwonne Krzyżaków) i we wlokącym się za nią po ziemi długim płaszczu. Teraz na zrujnowanym cmentarzu przypominam sobie ten obraz. I uzupełniam go. Wyobrażam sobie, że płaszcz Wojny udekorowany jest symbolami jej skutków – bo ja wiem czym – może czaszkami czy szkieletami, połamanymi dziecięcymi zabawkami, a może lotniczymi bombami czy obrazami publicznych egzekucji. U góry płaszcza, w jego ramionach, symbole są wyolbrzymione, brak dla nich miejsca, nakładają się jedne na drugie – to te dziesiątki milionów ofiar, zabitych, zamęczonych, zagazowanych, zbombardowanych, wywiezionych, zmarłych w łagrach; poniżej już konsekwencje mniejsze – to ruiny krajów, miast i wsi. Wciąż niżej – klęski rodzinne, w końcu – tragedie osobiste.
Te zniszczenia grobów, ruina tego cmentarza są nisko, tam, gdzie płaszcz dotyka ziemi – myślę. – To są konsekwencje tak maleńkie, że właściwie tych symbolów na płaszczu nie byłoby co szukać.
Mój nieznany mi niemiecki kuzyn przerwałby mi i powiedział:
– A jednak.

No cóż, oto fragment znalezionej w internecie niedługo przed wyjazdem do Płocka kroniki Woli Młockiej:
W 1905 roku nauczyciel szkoły ewangelickiej August Utt zorganizował kółko rolnicze i straż pożarną. Sam, już po opuszczeniu Woli, został w Polsce niepodległej posłem na Sejm. W 1917 roku dziedzicem był Faustyn Bukowski, po nim Ignacy Lewandowski. Obok ludności polskiej i niemieckiej we wsi mieszkało 4 Żydów i rodziny romskie: Sadowscy, Gasikowie, Urbanowie. Wójtem zbiorowości romskiej był Wiktor Głowacki, osoba ogólnie szanowana, a jego następcą Szulc. Romowie wchodzili w związki małżeńskie z ludnością rdzennie polską i do dziś żyją jeszcze ich potomkowie. Swoich zmarłych Romowie grzebali na cmentarzu w Malużynie, co ma miejsce także obecnie. Ludność pochodzenia niemieckiego unikała związków z Polakami i małżeństwa mieszane należały do wyjątków. Niemcy zorganizowali własne instytucje – mieli szkołę ewangelicką, orkiestrę, wybudowali 2 domy modlitwy – po jednym dla każdego odłamu religii, założyli 2 cmentarze. Baptyści odkupili drewniany budynek mieszczący dawniej kancelarię gminną, który przystosowali do celów kultu religijnego. Budynek ten znajdował się w pobliżu szkolnego placu zabaw. W 1938 w Woli Młockiej ustanowiono probostwo, a w 1941 roku poświęcony został duży murowany kościół ewangelicki, który stał na terenie działki należącej obecnie do p. Zimnowodzkich. [...] Na krótko przed wojną w Woli mieszkali Niemcy o następujących nazwiskach: Edward Tesman, Jan Krol, Otton Krupe, Adolf Jerke, Ernest Truderung, Ludwik Dobernstern i inni. Nie wszyscy z nich okazali się już przed wojną lojalni wobec państwa polskiego i swoich sąsiadów, np. Albert Muller gromadził ze swoimi sąsiadami broń i przygotowywał się na rozpoczęcie wojny. Niemcy często traktowali nieludzko obywateli obcej narodowości. Ryszard Bacciarelli – znany warszawski aktor, syn dziedzica z Kopacz w swoich Pamiętnikach wspomina: „Gdzieś pośrodku wsi, w pobliżu zboru ewangelickiego, miał swój dom Herszek Rafanowicz. Ta żydowska rodzina, składająca się z czterech osób mieszkała w Woli do tragicznego lutego 1940 roku, kiedy to Niemcy – koloniści rozstrzelali w lesie ościsłowskim kilkaset osób chorych, kalekich, chorych psychicznie, żebraków. Wśród nich znalazła się rodzina Rafanowicza”. Ten tragiczny los spotkał również rodzinę Janowskich i Kozłowskich. W 1945 r. liczba ludności spadła do 489 osób. Z dawnych jej mieszkańców pochodzenia niemieckiego pozostały tylko pojedyncze osoby, nie bciążone ponurą przeszłością. Gospodarstwa opuszczone przez Niemców przejęli okoliczni polscy rolnicy, którym niełatwo było się urządzić z powodu braku inwentarza żywego i maszyn. W 1945 powstała we wsi Szkoła Powszechna. Początkowo mieściła się w plebanii kościoła ewangelicko-augsburskiego, a na zaplecze przeznaczona była stodoła poniemiecka[1].

Przypominam sobie tę kronikę, kierując się do płockiego Archiwum Państwowego. Bo skoro nie spotkałem pastora, pozostaje mi szukać dokumentów, papierów. Do Archiwum zatelefonowałem jeszcze z Warszawy, zgłaszając swoją wizytę.
Dostaję do rąk oryginały ksiąg parafialnych – cóż to za wrażenie dotykać stuletnich dokumentów. Początkowo jest mi trudno zorientować się, jak szukać – układ ksiąg jest mi nieznany. Pomaga mi młody archiwista. Odcyfrowuję cyrylicę – jak wyjaśniałem poprzednio, ówczesny pastor obowiązany był pisać cyrylicą – archiwista podaje mi nawet datę, kiedy w kilka lat po powstaniu styczniowym wprowadzono rosyjski jako język urzędowy. Car, jak to car, samodzierżca mógł to zrobić, nikogo się o zdanie nie pytając.

Pastor z tamtych czasów wyraźnie nie miał wprawy w kaligraficznej cyrylicy. Nic dziwnego – na pewno na co dzień używał niemieckiego, pewnie potrafił porozumiewać się po polsku, a tu mu zwalili na głowę trzeci język i to z innym alfabetem. W ogóle to tych liter mu się namnożyło – pomyślcie – niemieckie różne umlauty, na przykład takie u umlaut jak w nazwisku Kühn mojej babki, polskie ąćęł itd., i w końcu rosyjskie bukwy, a nawet, bo to za cara – poza miagkim znakom Ь i twiordym znakom Ъ jest jeszcze Ѣ – nazywające się u Rosjan nie wiadomo dlaczego „jat”.
Pastor pisał niezdarnie i także dlatego poszukiwanie idzie mi opornie.
W księdze parafialnej z roku 1903 nie znajduję nic. Z roku 1904 – też nic. W roku 1905 – nic. W końcu w roku 1906 – jest świadectwo urodzenia. Mozolnie odcyfrowuję. Szczęśliwie tam, gdzie szło o nazwiska, pastor zapisywał je w obu alfabetach – cyrylicą i w nawiasie alfabetem łacińskim. Miał problemy, imię babci – Paulina – zapisał cyrylicą najpierw fonetycznie Paulina, potem poprawił się, przekreślił i napisał według rosyjskiego – Pawlina. Z trudem odczytuję, że podającymi byli Rudolf Fetting (pamiętacie aktora Edmunda Fettinga? – to ta rodzina) i Natalia Blank. Teraz daty. Są zapisane dwukrotnie – według kalendarza gregoriańskiego, jak i obowiązującego w Rosji juliańskiego.

Dziadek tytułowany jest jako помещик – ziemianin. Skoro to rok 1906, to już niedługo dane mu będzie pozostawać ziemianinem – nędza rodziny jest tuż za progiem. A w ogóle co za skandal – dziadek pojawił się w parafii 17 września roku 1906, aby wpisać do ksiąg Mamę, urodzoną 3 października 1903 roku. Przez trzy lata nie znalazł czasu dla córki. A czy aby data urodzenia jest właściwa – kto wie? Może mu się zapomniało? Tego już nikt się nie dowie. Czytam dalej i już wiem, dlaczego pojawił się w parafii właśnie wtedy – właśnie urodziła się jego następna córka – Irena Wanda[2]. Czemuż nie wykorzystać okazji i wpisać do ksiąg obie córki – tę trzyletnią i tę nowo narodzoną.
Niezbyt łagodnie obchodzę się z dziadkiem – przyznaję. Ale nie usłyszałem o nim od Mamy ani jednego dobrego słowa.

Lata lecą. Nie wiem, czy w roku 1920, kiedy Sowieci doszli i na kilka godzin zajęli prawie cały Płock, siedemnastoletnia Mama była w mieście. Może uciekła do siostry, do pobliskich Bobrownik. A w mieście było bardzo gorąco – miasto z niewielką załogą wojskową broniło się po bohatersku. Choć bitwa miała miejsce 18 sierpnia – a więc już po klęsce bolszewików w Bitwie Warszawskiej, dowódcom sowieckim wciąż marzyło się uderzenie na Warszawę od tyłu. W bitwie zginęło 250 Polaków, walczono na ulicach miasta, na barykadach. Razem z wojskiem walczyli cywile, obroniono przyczółek mostowy, Sowietom nie udało się przejść przez Wisłę. W nagrodę w roku 1921 marszałek Piłsudski udekorował miasto Krzyżem Walecznych.

Późnym wieczorem wracamy z Wiesławem do Warszawy. Jestem w nienajlepszym nastroju, dowiedziałem się niewiele, a wzburzył mnie dowód niedbałości rodzinnej dziadka. Aby mnie zabawić, Wiesław opowiada mi przygody docenta K. Opowiada o wizycie docenta u jego przyjaciela w małym miasteczku na Śląsku. Przyjaciel docenta mieszkał na małej uliczce o nazwie Królowej Krystyny. Nazwa zaintrygowała docenta K. Kiedy docent zauważył, że nazwać ulicę imieniem szwedzkiej królowej musiał jakiś znawca historii, jego przyjaciel zaprotestował:
– To nie tak. Właścicielem pierwszego domu na tej ulicy był Król Stanisław.
– Który Stanisław? Stanisław August? Tu, w tym grajdole? – Pytał docent.
– Nie. Po prostu Król Stanisław, czyli Stanisław Król, z zawodu cieśla. Stanisław miał żonę Krystynę i miał też kuzyna w ówczesnej Radzie Narodowej – to było w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Sporo wódki popłynęło, sporo schabowych nasmażyła Królowa, ale koniec końców ustosunkowany kuzyn załatwił Królowi i Królowej własną ulicę – ulicę Królowej Krystyny. Król próbował posunąć się nawet dalej – próbował nadać świeżo urodzonej córeczce dwa imiona: pierwsze Elżbieta, drugie Druga. Z tym drugim imieniem mu się nie udało.
Potem pod koniec lat siedemdziesiątych Królowie się rozeszli, ale ulica została. Choć Król wyrzekał później, że tyle dla byłej żony zrobił, a ona była jak Judasz w spódnicy.
Tutaj, mówiąc o tym, Wiesław jakby się zastanawia, jakby spogląda w swój własny problem i mówi:
– Albo jak anarchistka w eleganckich spodniach od Diora.
Przełyka, chwilę milczy, aby wreszcie ciągnąć dalej:
– Król był dzieckiem swojej epoki. Mówił, że ulica Edwarda Gierka – to by brzmiało jak należy.
Widzisz więc, Czytelniku, że są ludzie, którzy potrafią kochać sekretarzy.





[1] Historia Woli Młockiej [...], Portal Społeczności Lokalnej, http://www.news.wolamlocka.pl/miejscowosci/wola-mlocka/79-historia-woli-mlockiej10.html?showall=&start=2 (data dostępu: 5.07.2011).
[2] Indeksy akt stanu cywilnego [...], Archiwum Państwowe w Płocku, http://www.archiwum.plock.com/acts_ea.php?familyname_gen=Blank&familyname=&forename1=&year=&genre=B&id_act=&imie_o=Adolf&imie_m=&naz_p_m=Kuhn&ok=poka%BF (data dostępu: 11.09.2011).


KONIEC CZĘŚCI ÓSMEJ



Z profesorem Targowskim napisaliśmy książkę. Już wyszła z druku wydana w Oficynie Wydawniczej Kucharski.

Kup w księgarni internetowej - link tutaj, szukaj według tytułu lub nazwiska.


A tak wygląda okładka książki - prawda że ładna? 

Oto co znajdziesz w książce:
Są różne prawdy: jest prawda prozy, inna jest prawda reportażu, i inna dokumentu. A co się stanie, jeżeli spróbować skojarzenia dwóch prawd, jeżeli uzupełnić umiejscowioną w naszej polskiej rzeczywistości prozę komentarzem?

I to właśnie czytelnikowi proponujemy; jesteśmy przekonani, że doręczając mu w jednej książce w taki sposób skomponowaną całość dajemy czytelnikowi coś więcej niż jej dwie, potraktowane osobno, części składowe; dajemy mu coś w rodzaju prawdy rozszerzonej.

Spośród terminów jakich używa się, aby zdefiniować nasze ostatnie dziesięciolecia są takie jak globalizacja czy też czas przyspieszenia, czas zmiany. Te określenia brzmią dla nas Polaków szczególnie prawdziwie – na przestrzeni kilkudziesięciu lat przeszliśmy przez wojnę, rządy reżimu komunistycznego, erę Solidarności, czas Unii Europejskiej i włączenia się w gospodarkę globalną, wreszcie okres kwestionowania zasad demokratycznych.

* * *

A teraz o odcinku który przeczytałeś. Jeśli tekst podoba Ci się - zadbaj jak należy o miłość własną autora. Na samym dole tego postu znajdź słowo Reakcje i jeśli zechcesz kliknij na jedno z trzech okienek - czy to na "zabawne", czy też na "interesujące" albo "fajne".

Możesz też dodać komentarz.

Możesz też na Facebooku kliknąć na "Lubię to".

Jak dotąd Festyn Opowiadań osiągnął prawie pięćdziesiąt tysięcy otwarć.

Aby przeczytać inne opowiadania możesz użyć dwóch przycisków nawigacyjnych "Starszy post", "Nowszy post" znadujących się na samym dole postu.


Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan i możesz ją polubić.


Ważne - Facebook zmienia swoje algorytmy i nie zawsze wyświetla prawidłowo moje posty. Opowiadania Festynu możesz otrzymywać mejlowo przez subskrypcję kolejnych numerów Festynu Opowiadań. W okienku w prawym górnym rogu postu wpisz swój e-mail i kliknij "subscribe". 
Aby otrzymywać powiadomienia Facebooka o każdym opowiadaniu wejdź na profil Andrzeja Olasa (uwaga - tego z Vero Beach a nie ze Szwecji) ustaw kursor nad opcją znajomi i wybierz opcję bliscy znajomi.

Jeśli chcesz przeczytać inne opowiadaniu Festynu - wróć do góry, do początku opowiadania i spójrz na prawą stronę ekranu - tam dostrzeżesz Archiwum Bloga. Klikając na wyszczególnione miesiące uzyskasz dostęp do wszystkich dotąd opublikowanych opowiadań. Możesz też sobie opowiadanie wydrukować - naciśnij Print na dole ekranu. 

Znajdziesz mnie i te opowiadania także na Facebooku (Andrzej Olas). Najlepiej dołącz do grupy Festyn Opowiadań. Jest też strona Festynu Opowiadań: @Festyn.Opowiadan. Opowiadania festynu są też od niedawna na twitterze. Szukaj tam mnie: Andrzej Olas, jeśli chcesz możesz włączyć mnie do osób obserwowanych.

Książka "Dom nad jeziorem Ontario" jest zbiorem kilkunastu opowiadań. Jest trudno dostępna - nakład zostal wyczerpany, ale spróbuj ją wyguglować i kupić przez internet. 

Książka "Jakże pięknie oni nami rządzili" jest dostępna na przykład w EMPIKU, a najłatwiej jest ją wyguglować i kupić na internecie.

W USA książki prowadzi księgarnia Nowego Dziennika +1 201 355 7496 albo http://www.dziennik.com/store.



Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 ma już swoją stronę internetową na Facebooku. Otwórz Facebook i wpisz: @dziecipowstaniawarszawskiego .


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz